„Zawsze chciałam być kurą domową utrzymywaną przez męża. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że może mnie po prostu zostawić”

Przyjaciółka mnie wykorzystywała i chciała odbić męża fot. Adobe Stock, DimaBerlin
„Zawsze zajmowałam się tylko domem, bo mój mąż zarabiał całkiem nieźle. Ech, ależ mi było dobrze! Ale po prawie dwudziestu latach mąż zakończył nasze małżeństwo rozwodem, podziałem majątku i odejściem do kochanki. Przepłakałam kilka tygodni. Nie za miłością, ale za swoim wygodnym życiem. Co ja teraz zrobię sama? Przecież nigdy nie pracowałam”.
/ 12.05.2023 13:15
Przyjaciółka mnie wykorzystywała i chciała odbić męża fot. Adobe Stock, DimaBerlin

Zaledwie rok temu byłam szczęśliwą mężatką, a dokładniej taką „domową” żoną. Nie musiałam pracować, bo mój mąż zarabiał całkiem nieźle. Ech, ależ mi było dobrze! Mogłam zajmować się tylko domowymi sprawami i ładnie pachnieć – o tym zawsze marzyłam. Ale jak to zwykle w życiu bywa, bajki nie trwają wiecznie i mają często niemiły koniec. Po prawie dwudziestu latach mąż zakończył nasze małżeństwo rozwodem, podziałem majątku i krótkim: „cześć”. Przepłakałam kilka tygodni, wyżaliłam się przyjaciółkom, a potem spojrzałam na swoją nową sytuację.

Zostałam sama w dużym domu

Umiałam tylko sprzątać i napełniać go zapachami jedzenia. Wszelkie czynności naprawcze i tym podobne przekraczały już moje możliwości. Podobnie przerastała mnie codzienna droga do pracy, którą musiałam podjąć, droga do lekarza czy nawet do biblioteki. Dom, który kupiliśmy z mężem w pierwszych latach małżeństwa, był mało przemyślaną, choć romantyczną inwestycją. Usytuowany na obrzeżach miasteczka, w dodatku na wzniesieniu, oferował piękne widoki o każdej porze roku, a zimą… trudności komunikacyjne.

Prowadząca do niego wąska i stroma droga, choć regularnie odśnieżana, była dużym wyzwaniem, któremu można było sprostać w terenowym samochodzie i z łańcuchami na kołach. Na piechotę było trudno. Bardzo trudno. Gdy schodziłam do miasteczka, musiałam się przytrzymywać gałęzi rosnących po bokach drzew, tak było ślisko. Nierzadko i to nie pomagało i pochyłą trasę kończyłam zjazdem na pupie. Samochód miałam, ale... w garażu. Pomimo tego, że posiadałam prawo jazdy, nigdy samodzielnie nie usiadłam za kółkiem.

Niemal wszędzie, szczególnie zimą, woził mnie mąż. Nie pamiętam już, czy byłam po prostu wygodnicka, czy bałam się jeździć. W każdym razie Wojtek niejednokrotnie proponował mi oswojenie się z samochodem na jakiejś polnej drodze.

Będziesz niezależna – przekonywał. – W dodatku nie przemoczysz sobie butów w razie deszczu. Ptak nie narobi ci na głowę – wymyślał mnóstwo zabawnych argumentów, żebym tylko się zgodziła. – Będziesz mogła jechać do Kaśki na plotki o każdej porze. Marta, no!

Szłam w zaparte. Nie i nie. Z czasem Wojtek przestał nalegać, a ja zauważałam, że coraz mniej chętnie odwozi mnie na te plotki czy do fryzjera. Musiało upłynąć jeszcze dużo czasu, musiałam przeżyć utratę stabilizacji, żeby powoli zacząć przekonywać się do praktycznych czynności, jakie towarzyszyły codziennemu życiu. Najpierw rozprawiłam się z niechęcią do kierownicy. Był wyjątkowo paskudny, wczesnowiosenny dzień. Na cienką warstwę śniegu spadł deszcz – bardzo śliska i brudna mieszanina błota.

Szłam do pracy, ostrożna jak zawsze, gdy nagle obcas buta pojechał mi do przodu, a gałęzie nie zdołały utrzymać ciężaru mojego ciała. Z oderwaną gałązką w dłoni zjechałam spory kawałek na pupie, z rozpaczą myśląc: „Mój płaszcz. Mój nowy, JASNY płaszcz!”. Na moim nowym, beżowym płaszczu widniała szarobura plama w okolicach pośladków.

Zaklęłam pod nosem i rozpłakałam się ze złości. Spóźnienie do pracy było murowane, bo… przecież nie mogłam w takim stanie pokazać się w urzędzie, w którym byłam zatrudniona! Obróciłam się i spojrzałam na wzgórze, na którym stał mój piękny dom.

„Wejście tam, przy takiej ślizgawicy zajmie mi dobre dziesięć minut” – pomyślałam. „Ale nie mam innego wyjścia, muszę to zrobić, wrócić i się przebrać”.

Ruszyłam pod górę

Jakoś dotarłam wtedy do domu. Zadzwoniłam do pracy, zmyśliłam pretekst, którym mogłam usprawiedliwić spóźnienie. Założyłam ciemną, długą kurtkę. Zamknęłam drzwi, spojrzałam na drogę prowadzącą w dół i pomyślałam: „O nie! Dość tego!”. Weszłam ponownie do domu i odszukałam kluczyki z pilotem. Otworzyłam garaż i przyjrzałam się swojemu samochodowi. Duży był. Wygodne fotele w kabinie obiecywały wygodną podróż.

Zdeterminowana, otworzyłam drzwiczki, wsiadłam, zapięłam pasy i włożyłam kluczyk do stacyjki. Gdy go przekręcałam, zamknęłam oczy. Motor zawarczał, światła oświetliły ścianę garażu. Powoli przypomniałam sobie umiejscowienie i przeznaczenie pedałów. Tego, podobnie jak jazdy na rowerze, nie da się zapomnieć. Można tylko wyjść z wprawy. Wzięłam głęboki oddech, wrzuciłam wsteczny i... wyjechałam z garażu.

Nie pamiętam niczego z drogi, którą przebyłam tamtego dnia do pracy. Wiem tylko, że jechałam może dwadzieścia na godzinę, na włączonych światłach awaryjnych. Wiem, że gdy wyszłam z samochodu, moje ubranie było wprawdzie czyste, ale mokre od potu. Trzęsły mi się nogi. Jednak od tamtego dnia zaczęłam jeździć. Najtrudniejszy był pierwszy krok, i ja go zrobiłam.

Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”

Redakcja poleca

REKLAMA