Mówią, że rodziny się nie wybiera… Wygląda na to, że czasem tak się zdarza. I że nawet taka niczyja istota jak ja może znaleźć szczęście. Wychowałam się w domu dziecka, skąd wyniosłam upokarzającą, ukrywaną przed samą sobą tęsknotę za miłością. Pewnie dlatego ledwie wystawiono mnie za drzwi bidula i powiedziano: „Jesteś dorosła, radź sobie sama”, dałam się uwieść pierwszemu lepszemu. Wystarczyło, że był miły, zaprosił na spacer i wyznał: „Chyba się w tobie zakochałem”.
No i zostałam z problemem
Adrian, tak jak ja, pracował przy zbiorze owoców. Zaczęliśmy od truskawek, kończyliśmy w październiku jabłkami. Tyle że on przez wakacje zarabiał na czesne, a ja usiłowałam co nieco odłożyć, żeby jakoś przetrwać zimę. Zorientowałam się, że jestem w ciąży, w ostatnich dniach pracy. Adrian już wyjechał. Dzwoniłam, ale nie odbierał i nie oddzwaniał. Zniknął.
W końcu moja pracodawczyni zorientowała się, co się dzieje. Pani Grażynka energiczna czterdziestoparolatka, organizowała prace w gospodarstwie, jej mąż wykonywał polecenia, o ile nie popił, co zdarzało się dość często.
– Chcesz wychować to dziecko? – spytała, kiedy przyznałam się do ciąży.
Zaświtała mi wówczas myśl, żeby urodzić i oddać do adopcji, ale nagle poczułam, że nie będę w stanie tego zrobić.
– Tak – odparłam – choć nie wiem jak. Nie mam mieszkania, pracy, pieniędzy też mam niewiele – pociągnęłam nosem.
– Jeszcze przez tydzień, dwa możesz mieszkać tutaj – powiedziała. – Ja się rozejrzę, może jest jakieś wyjście. Powinnam mieć adres Adriana…
– Nie chcę go znać – prawie krzyknęłam.
– Ty może nie, ale twoje dziecko będzie go potrzebowało, na początek alimentów od niego, bo mu się należą, a później być może czegoś jeszcze. Musisz być rozsądna. Honorem się nie najesz.
Miała rację
Postanowiłam, że odszukam Adriana, to także jego dziecko! U pani Grażyny spędziłam jeszcze miesiąc. Owoce się już skończyły, ale moja gospodyni wykorzystywała mnie do różnych prac domowych. Sprzątałam, prałam, prasowałam, a przede wszystkim gotowałam. Choć, prawdę mówiąc, tego wszystkiego pani Grażyna dopiero mnie uczyła, zwłaszcza gotowania… Był koniec listopada, kiedy odwiedził nas kuzyn gospodyni, Marek. Spokojny mężczyzna około pięćdziesiątki. Zjadł z nami obiad, który ja ugotowałam, bardzo chwalił wszystko. Przy deserze okazało się, o co chodzi.
– Posłuchaj, Justyna, Marek mieszka sam – powiedziała pani Grażyna, wskazując na kuzyna. – Potrzebny mu ktoś, kto ugotuje, posprząta, nakarmi kury, psa i dwa koty, a wiosną zajmie się ogródkiem. Dostawałabyś niewielkie pieniądze, miałabyś dach nad głową. Marek nie ma nic przeciwko dziecku. Co ty na to?
Nie wiedziałam, co powiedzieć. W końcu spytałam, czy mogę się zastanowić.
– Tak, nawet powinnaś – pan Marek po raz pierwszy odezwał się do mnie. – Czy dasz mi odpowiedź do środy?
Pokiwałam głową i uciekłam do siebie. Pani Grażyna przyszła do mojego letniaka późnym popołudniem.
– Dłużej nie możesz tu mieszkać, bo zamarzniesz, a do domu cię nie wezmę, Heniek się nie zgodzi… Masz do wyboru Marka albo jakieś schronisko dla samotnych matek. Mój kuzyn to porządny człowiek, nie ożenił się, bo dawno temu jedna taka go zostawiła, a on chyba pozostał jej wierny. Do maja mieszkał z matką, niestety, zmarło się biedaczce, i to nagle. Sam nie daje sobie rady, jest elektrykiem, bywa, że przez całą dobę nie wraca z pracy. A zwierzaki trzeba nakarmić, samemu też zjeść coś porządnego. Dom spory, nie miałabyś u niego źle.
A widząc moje wahanie, dodała:
– On mógłby być twoim ojcem i na pewno nie jest zainteresowany młodymi dziewczynami. Mieszka w sąsiedniej gminie, dwadzieścia kilometrów stąd.
Rozmawiałyśmy z panią Grażynką jeszcze długo.
W nocy podjęłam decyzję…
Początki nie były łatwe, ugotować umiałam ledwie parę dań. Jedzenia spaghetti i ryżu Marek stanowczo odmówił. On lubi solidne sycące potrawy i na obiad zawsze musi być mięso albo ryba. Problemem były też dla mnie zwierzęta. Psa długo się bałam, kur nie umiałam zagonić na noc do kurnika. Ale powoli wszystko się układało. Bardzo się starałam, a Marek chwalił moje potrawy i mówił, że w domu nigdy nie było tak czysto.
W marcu moja córeczka skończyła rok. Marek zwyczajnie się w niej zakochał, jakby był jej dziadkiem. Kiedy płacze, nosi i zabawia ją godzinami, nawet w nocy, choć rano musi jechać do pracy. Zabiera Agatkę na długie spacery i opowiada o lesie, choć ona niewiele rozumie. Często widujemy się z Grażynką, która obok Marka jest najbliższą mi osobą. Adrian był tu raz, ale łączy nas już tylko córka, no i alimenty. Mimo to jestem szczęśliwa. A nie wierzyłam, że to możliwe.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”