Przyzwyczaiłem się już do tego, że co jakiś czas na policji pojawia się cwaniaczek, który chcąc ukryć swoje błędy lub przewinienia, składa fałszywe zawiadomienie o przestępstwie. Bardzo nie lubię takich ludzi, bo przez nich tracimy cenną energię i czas, które moglibyśmy poświęcić na ściganie prawdziwych bandziorów. Brunona P. nie wspominam jednak ze złością, ale raczej z rozbawieniem. Może dlatego, że jego oszustwo udało mi się wykryć w ciągu godziny. I że gdy mu o tym powiedziałem, przyznał skruszony, że był kompletnym idiotą.
Przyszedł, a dokładniej mówiąc, wtoczył się na komendę we wtorkowy poranek, tuż po tym, jak rozpocząłem służbę. Wyglądał wyjątkowo paskudnie. Chwiał się na nogach, miał rozbite czoło, oczy czerwone jak królik i twarz zalaną krwią pomieszaną ze łzami. Od wejścia krzyczał, że został napadnięty i żąda natychmiastowego spotkania ze śledczym z wydziału kryminalnego.
Kolega z dołu proponował, że może najpierw wezwie lekarza, ale Brunon P. nie chciał o tym słyszeć. Upierał się, że musi złożyć zawiadomienie, że to sprawa życia i śmierci. Był tak zdesperowany, że kolega przyprowadził go do mnie na górę. Pomogłem mu obmyć w łazience twarz i zaprowadziłem go do pokoju przesłuchań.
Nie zabrali nic poza dokumentami
Mimo obrażeń i ciągle łzawiących oczu, Brunon P. mówił dość składnie. Z jego relacji wynikało, że niedługo po tym, jak wyszedł z domu, został zaatakowany przez dwóch zamaskowanych mężczyzn.
– Wyrośli jak spod ziemi. Jeden uderzył mnie w głowę, drugi spryskał gazem. Tak mnie zamroczyło, że nie byłem w stanie się bronić. Padłem na ziemię jak długi – mówił.
– Ukradli coś? – zapytałem.
– Skórzaną teczkę. Wyrwali mi ją z ręki i zniknęli w krzakach.
– Nie zabrali komórki, laptopa, portfela? Nie chcieli kluczyków do samochodu?
– No właśnie nie. Tylko ta teczka ich interesowała – zdziwił się facet.
– Czy w teczce było coś cennego? Pieniądze, biżuteria?
– Nic takiego. Tylko dokumenty służbowe.
– Poważnie? To miał pan ogromne szczęście.
– Szczęście? Chyba pan żartuje. Jeśli zawartość tej teczki trafi w niepowołane ręce, to nasza firma straci bardzo intratny kontrakt. O Boże, co ja teraz powiem szefowi… Jak się dowie, co się stało, to mi łeb urwie, wyrzuci na zbity pysk – schował twarz w dłoniach.
– No dobrze. A co było potem?
– Potem? – Brunon P. zastanawiał się przez chwilę. – Potem pobiegłem do głównej ulicy, złapałem przejeżdżającą taksówkę i kazałem się przywieźć do was.
– Pobiegł pan? Dlaczego? Nie prościej było zadzwonić na numer alarmowy?
– Co? Może i tak… Ale… – znowu się zamyślił. – Ale wydawało mi się, że jak sam do was przyjadę, to szybciej zajmiecie się sprawą.
– Dlaczego akurat do nas? Przecież to kawał drogi od pańskiego domu. Po drodze są ze trzy komisariaty – zdziwiłem się.
– Nie wiem. Taksówkarz mnie tu przywiózł. Pewnie chciał więcej zarobić.
– A pamięta pan z jakiej był korporacji?
– Oczywiście, że nie! Byłem zbyt przerażony, by zwracać uwagę na takie drobiazgi. Zresztą, jakie to ma znaczenie! Zamiast zadawać kolejne bezsensowne pytania, zajmijcie się ściganiem tych parszywych bandziorów. Muszę jak najszybciej odzyskać dokumenty! – zdenerwował się.
– Spokojnie, zajmiemy się. Z wielką starannością – obiecałem i podsunąłem poszkodowanemu protokół do podpisania.
Przeczytał go szybko i złożył zamaszysty podpis. Schowałem dokumenty do teczki i skierowałem go do wyjścia. W progu nagle się zatrzymał.
– O rany, byłbym zapomniał o najważniejszym! – złapał się za głowę.
– Chce pan jeszcze coś dodać?
– Nie. Potrzebuję zaświadczenia o przyjęciu zgłoszenia. No, wie pan, dowodu na to, że tu byłem i zeznałem, że zostałem napadnięty.
– Dla szefa? – domyśliłem się.
– Jak mu pokażę taki dokument, to może się nie wścieknie i przeżyję – uśmiechnął się, więc wypisałem mu odpowiedni papierek i obiecałem, że jak będę miał jakieś wieści, to się z nim skontaktuję.
Oczy kamer wypatrzą wszystko
Po wyjściu Brunona P. jeszcze raz przejrzałem jego zeznania. Im bardziej się w nie zagłębiałem, tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że jest w nich zbyt dużo nieścisłości. Szczególnie jeden fakt nie dawał mi spokoju.
Zastanawiałem się, jakim cudem mężczyzna dobiegł do głównej ulicy, by złapać taksówkę. Przecież gdy wtoczył się na komendę, nic nie widział, nie był nawet w stanie zrobić samodzielnie dwóch kroków. Kolega od razu posadził go na krześle, bo inaczej wyłożyłby się jak długi. A od razu po napadzie musiało być z nim jeszcze gorzej. Czyżby więc mężczyznę napadnięto tuż obok komendy? Tylko dlaczego nie chciał się do tego przyznać? Chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do Kaśki, dyżurnej zajmującej się monitoringiem.
– Słuchaj, czy te nasze kamery z korytarza obejmują zasięgiem także parking przed komendą? – zapytałem.
– I parking, i ten skwer tuż za nim. Mamy pełen podgląd aż do ulicy – odparła.
– A możesz mi dostarczyć jak najszybciej kopię nagrania z dzisiejszego poranka? Powiedzmy wszystko, co wydarzyło się od ósmej trzydzieści do dziewiątej trzydzieści.
– To ważne?
– Kojarzysz tego napadniętego, który się zjawił z samego rana? Coś mi się wydaje, że kłamał jak najęty. Chcę zobaczyć, jak dotarł na komendę. I jak wyglądał – odparłem.
Nagranie dostałem po kwadransie. Obejrzałem je razem z Kaśką i najpierw wpadłem w osłupienie, a potem dostałem… ataku śmiechu. Ona zresztą też była rozbawiona.
Brunon P. rzeczywiście podjechał pod komendę taksówką. Wysiadł z niej jednak cały i zdrowy. Nie skierował się bynajmniej od razu do wejścia, ale poszedł na pobliski skwerek. Zapewne wydawało mu się, że nikt go nie dostrzeże wśród krzaków i drzew. Ale oczy kamer wypatrzą wszystko. Na nagraniu widać było wyraźnie, jak rozgląda się płochliwie wokół siebie, po czym… wali głową w pień, następnie wyciąga z kieszeni gaz, spryskuje nim twarz i wyrzuca pojemnik w krzaki. I wreszcie zataczając się i płacząc, idzie w stronę drzwi.
– No proszę, rozwiązałem sprawę groźnego napadu, nie ruszając się nawet zza biurka – zachichotałem.
A potem zadzwoniłem do Brunona P. Chciałem go jak najszybciej poinformować o wynikach śledztwa.
Myślałem, że pęknę ze śmiechu
Przyjechał godzinę później. Choć starał się to ukryć, był bardzo zaniepokojony.
– Naprawdę już wiecie, kto na mnie napadł? – zapytał.
– Owszem. Mamy piękne nagranie z całego zdarzenia – uśmiechnąłem się.
– Nagranie? Jakie nagranie?
– Cyfrowe. Jakość jest świetna, więc bez trudu rozpoznałem sprawcę. Pan też nie powinien mieć z tym kłopotu…
Facet kompletnie zdębiał. Bez słowa wpatrywał się to we mnie, to w ekran laptopa.
– Ale skąd te zdjęcia? Przecież na budynku nie ma żadnych kamer. Sprawdziłem – wykrztusił wreszcie.
– W środku są. I na pana nieszczęście, widzą całą okolicę – wyjaśniłem.
– No tak, powinienem to przewidzieć. Idiota ze mnie… Ale niech mi pan wierzy, nie zrobiłem tego dla kawału. Po prostu nie miałem innego wyjścia – spuścił głowę.
Brunon P. wycofał fałszywe zawiadomienie o przestępstwie. Wyjaśnił też, co go skłoniło do takiego desperackiego kroku. Okazało się, że poprzedniego dnia poszedł po pracy do knajpki na coś mocniejszego. Zabrał ze sobą teczkę z ważnymi dokumentami, które miał przejrzeć w domu. Ale z jednego kieliszka zrobiło się pięć. I to w pierwszej knajpce, bo ile wypił w kolejnej, dokładnie nie pamięta.
– Obudziłem się rano z potwornym kacem. I zorientowałem się, że gdzieś zgubiłem teczkę. Gdybym przyznał się do tego szefowi, to by mnie natychmiast wylał na zbity pysk. To potwór! Nie toleruje żadnych wpadek i błędów. Wymyśliłem więc ten napad z pobiciem i gazem. Myślałem, że gdy się dowie, jakie nieszczęście mnie spotkało, to mi daruje.
– I co, darował?
– Wrzeszczał chyba przez godzinę, ale za drzwi nie wykopał. Więc chyba się udało…
– Ale z nami nie pójdzie panu tak łatwo. Za złożenie fałszywego zawiadomienia o przestępstwie grozi kara. Nawet do dwóch lat więzienia! – zagrzmiałem.
– Słucham? O Boże! Naprawdę pójdę siedzieć? – przeraził się.
Zrobiło mi się go żal.
– Spokojnie, to maksymalny wymiar kary. Pan pewnie dostanie tylko grzywnę – uspokoiłem go wspaniałomyślnie.
– Zapłacę wszystko, co do grosza! Byleby tylko w pracy nikt się nie dowiedział – aż się zatrząsł ze strachu.
Pomyślałem, że cieszę się, że pracuję w policji. Robota może niebezpieczna i stresująca, ale szef w porządku. W razie wpadki łba nie trzeba sobie rozwalać ani gazem pryskać po oczach. Wystarczy powiedzieć prawdę.
Czytaj także:
„Marzyłam o dużej rodzinie, ale okrutny los wcześnie odebrał mi jedynego syna. Nie miałam pojęcia, że wciąż mam... wnuczkę”
„Sąsiedzi nazywali mnie starą plotkarą, a później kajali się pod drzwiami, prosząc o pomoc. Jak trwoga, to do Boga”
„Chcieliśmy żyć z sąsiadami w zgodzie, lecz oni wytarli tyłek naszymi dobrymi chęciami. Byli bogatsi, więc czuli się lepsi”