„O mały włos straciłabym córkę. Wszystko przez to, co bezmyślni ludzie robią w lasach”

Moja córka wpadła w pułapkę w lesie fot. Adobe Stock, weyo
„Julek przyjechał w ciągu godziny, razem z nim dwaj jego współpracownicy, żeby nam pomóc szukać. Policjanci już byli zawiadomieni. W ciągu godziny zaczęli schodzić się też nasi sąsiedzi. Może i za nami nie przepadali, ale nie było osoby we wsi, która nie zaoferowałaby pomocy w szukaniu córki. Kiedy zaczęło się ściemniać, byłam na skraju histerii”.
/ 09.06.2023 12:30
Moja córka wpadła w pułapkę w lesie fot. Adobe Stock, weyo

Mieszkać blisko lasu to dla mnie prawdziwe błogosławieństwo. Nigdy nie myślałam o wyprowadzce. Zostałam w domu po rodzicach, potem wprowadził się do niego mój mąż, przez jakiś czas mieszkała z nami moja siostra, kiedy nie wyszło jej z pracą w mieście. Czy zima, czy lato, ja byłam zadowolona z mieszkania na skraju wsi, z tego, że o poranku widywałam przy ganku sarny i jelenie, a w nocy słyszałam pohukiwania sów. Ale nie wszyscy lubili leśną zwierzynę.

– Trzeba wykopać doły na dziki – mówił mój teść, a mnie cierpła skóra.

Nieraz widziałam zwierzęta, które wpadały do takich dołów, łamały sobie nogi i raniły się jeszcze bardziej podczas rozpaczliwych prób ucieczki. Mój ojciec zawsze powtarzał, że lepiej budować ogrodzenia – wtedy dziki nie wejdą w szkodę. Ale przecież wykopanie dołu nic nie kosztuje, a parkan już tak, a ludzie nie lubią wydawać pieniędzy.

Z mamą za to zbierałam wnyki

Co innego legalny odstrzał, gdzie leśniczy wiedział, ile sztuk i jakich można odstrzelić, a co innego kłusownictwo! Czasami uwalniałam z pułapek zające, kuny, nieraz młode sarny. Te ostatnie zresztą dokarmiałam zimą, podobnie jak ptaki. Nie mówiłam o tym nikomu, bo bałam się, że jeśli ktoś odkryje, gdzie stoi mój prywatny paśnik, zainstaluje tam pułapki na głodne zwierzęta. Najgorzej rzecz się miała z lisami. Okoliczni mieszkańcy ich nienawidzili, chociaż dzisiaj kury trzyma się w kojcach na podmurówce i nie słyszałam o żadnym lisie, który by się do takiego kurnika włamał.

– Cholerne szkodniki! – mówiono jednak o nich. – Cwane to takie, że już nawet do pułapek się nie łapią. Nic, tylko strzelać do nich!

Ja lisy lubiłam. Wiedziałam, że żyją w stadach rodzinnych i jeśli matka zginie, nim młode skończą trzy tygodnie, to opiekę nad szczeniętami przejmuje ojciec. Tyle że nie zawsze daje sobie radę z dużym miotem i część młodych po prostu zostaje porzucona. Tak właśnie musiało zdarzyć się w przypadku małego lisa, którego znalazłam którejś wiosny. Spacerowałam tego dnia po lesie z Bogusią w chuście i opowiadałam jej o listkach, motylkach i dzięciołach. Mała machała wesoło nóżkami i gaworzyła, wystawiając buzię do słońca, którego promienie przemykały przez gałęzie drzew.

– A to co? Słyszałaś? – zapytałam śpiewnie córeczkę, obracając się w stronę, skąd dochodziło cichutkie popiskiwanie.

– Ga ga gu – odpowiedziała mi i energicznie pokręciła główką, co wyglądało jak zaprzeczenie.

I wtedy zobaczyłam czerwień na zeszłorocznych jeszcze liściach. Od razu domyśliłam się, że to jakieś kolejne biedne zwierzę wpadło w pułapkę, i zaczęłam go szukać. Chwilę później znalazłam coś, co początkowo wzięłam za małego psa.

Ale to był lis. Lisiątko

Już miało otwarte, niebieskie oczy i drobniutkie ząbki. Miało też rozszarpany bok, jakby coś próbowało je zagryźć. Przez moment się wahałam. Miałam ze sobą dziecko. Nie mogłam tak po prostu wziąć na ręce dzikiego zwierzęcia. Do tego lisy często chorują na wściekliznę. Z drugiej strony to też było dziecko, lisie niemowlę, ranne i przerażone. W końcu zdecydowałam. Zawinęłam szczenię w bluzę i włożyłam do plecaka. Było tak przestraszone i osłabione, że nie próbowało się wydostać. Moi rodzice kiedyś mieli psy, więc znałam wiejskiego weterynarza, który dojeżdżał do pacjentów.

– Lis? – zdziwiła się pani doktor na widok mojego znaleziska.

Później zajęła się małym pacjentem.

– Już się zaczął wybarwiać, więc ma więcej niż miesiąc, ale oczy jeszcze ma niebieskie. Może mieć około pięciu tygodni. Samica. Pozszywałam ją i dałam jej antybiotyk, ale dopóki nie dostanę wyników testów na wściekliznę, nie dotykajcie jej. Niech leży w klatce i zdrowieje. Trzeba jej tylko podawać jedzenie i wodę.

Zadzwoniła niedługo potem i oznajmiła, że nasza lisiczka jest zdrowa.

– Jak jej szwy? – spytała.

Goi się jak na psie – zażartowałam, bo przecież lisy są z rodziny psowatych.

Mój mąż też kochał zwierzęta, więc lisek w domu mu nie przeszkadzał. Na wszelki wypadek jednak nikomu się naszym nowym podopiecznym nie chwaliliśmy. Ludzie uważają lisy za szkodniki, zapewne uznaliby osoby je ratujące za nienormalne. A już i tak mieliśmy opinię ekscentryków, bo przecież Julek pracował przez internet, a jakby chciał, mógłby siedzieć w korporacji w wielkim mieście. No bo kto normalny mieszka w domu pod lasem, gdzie trzeba zimą palić w piecu, jeśli może mieć mieszkanie w bloku z windą i widokiem na supermarket, prawda? Lisek wyzdrowiał i ładnie rósł, a Bogusia się w nim dosłownie zakochała.

– To Liszka – mówiłam, głaszcząc lisiątko. – Lisz-ka!

– Ii-ia – próbowała powtórzyć córeczka, zanurzając łapki w miękkim futerku.

Liszka była wielkości średniego psa, jasnoruda, z długim białym pyszczkiem i równie jasnym podgardlem. Miała imponująco puszysty ogon i szczupłe, podpalane na ciemno łapki. Pod każdym innym względem przypominała psa. Oswoiła się całkowicie, spała przy łóżeczku Bogusi, a kiedy nie wiedzieliśmy, wskakiwała na kanapę.

Była łakoma, chętna do zabawy, rozbrykana

Kiedy tylko miała okazję, lizała małą po buzi, dawała się przytulać i brać na ręce. Błyskawicznie nauczyła się też żebrać przy stole, a żeby dostać przysmak, potrafiła trącać nas łapką i wspinała się na kolana po pieszczoty. A jednak mieliśmy świadomość tego, że domem Liszki jest las. Wiedziałam, że jeśli lisiczka zachowa się ulegle wobec innych lisów, to para alfa pozwoli jej zostać w stadzie. Chciałam, by wróciła do swojej rodziny i żyła w zgodzie z naturą, dlatego zostawiałam otwartą furtkę i rzucając kawałki mięsa poza domem, zachęcałam Liszkę, by poznawała świat. Był jeszcze jeden powód, dla którego nie chciałam, by została u nas: ludzie. Już się dowiedzieli, że trzymamy w obejściu lisa, i zaczęli gadać. A to że pewnie wściekły, bo te zdrowe to ludzi się boją. A to że mamy całą hodowlę i jak nam pouciekają, to będzie zagrożenie dla całej okolicy. A to że to nie zwykły lis, tylko jakiś amerykański gatunek, więc na pewno jakąś zarazę rozwłóczy i miejscowe zwierzęta zaczną padać.

Szkoda było słów, żeby to komentować. Wiedzieliśmy, że któregoś dnia ktoś może przyjść i chcieć skrzywdzić Liszkę, choćby przerzucając przez płot zatrute mięso. Dlatego zachęcaliśmy ją, żeby odeszła do lasu. Któregoś dnia nie przyszła wieczorem do domu. Następnego dnia też. Potem widziałam ją jeszcze z daleka, na skraju polany. Popatrzyła na mnie bursztynowymi już oczami, ale nie podeszła. Chociaż brakowało mi jej, cieszyłam się, że odnalazła się w swoim naturalnym środowisku. Bogusia w końcu nauczyła się chodzić i mówić, ale nie pamiętała już o Liszce.

Pokazywałam jej lisiczkę na licznych zdjęciach

„Liszka!” – wołała wtedy i chciała, by opowiadać jej o lisim szczenięciu, które uratowaliśmy od śmierci i wypuściliśmy na wolność.

Moja córka mogła zresztą w kółko oglądać książeczki z obrazkami lisów, wilków i łasic, rysowała je namiętnie, wyrywała się z domu na spacery, miała nadzieję zobaczyć z bliska dzika albo jelenia. Fascynował ją las i jego mieszkańcy. Któregoś jesiennego dnia, moja niespełna pięcioletnia córka bawiła się na ganku, a ja gotowałam obiad. Julka akurat nie było, oprócz nas po domu kręciły się tylko dwa koty. W pewnym momencie zorientowałam się, że moje dziecko zniknęło. Wypadłam na podwórko i ujrzałam uchyloną furtkę.

– Bogusia! – zaczęłam wołać, już spanikowana. – Bogusia!

Niby nie mogła odejść daleko, a nigdzie jej nie było. Biegałam dookoła domu, wołając córkę, ale bez odzewu. Znalazłam jedynie jej porzuconą kurteczkę, którą z siebie ściągała, kiedy tylko nie patrzyłam. Julek przyjechał w ciągu godziny, razem z nim dwaj jego współpracownicy, żeby nam pomóc szukać. Policjanci z najbliższego posterunku już byli zawiadomieni. W ciągu godziny zaczęli schodzić się też nasi sąsiedzi. Może i za nami nie przepadali, ale w tej sytuacji nie było osoby we wsi, która nie zaoferowałaby pomocy w szukaniu naszej córki. Kiedy zaczęło się ściemniać, byłam na skraju histerii. Temperatura w nocy miała spaść do siedmiu stopni, a Bogusia była w samej bluzeczce. Zaczynał padać deszcz. Ludzie ze wsi patrzyli na siebie z rosnącym przerażeniem. Policjanci rozmawiali między sobą ściszonymi głosami, ale tak, że nie mogłam ich usłyszeć. Na pomoc przybyli funkcjonariusze z nadleśnictwa i mieszkańcy z sąsiednich wsi.

W końcu zrobiło się bardzo zimno

Sprowadzono psy tropiące, ale kręciły się w kółko. Bogusia spędziła całe życie w okolicznym lesie, jej zapach był wszędzie, psy nie były w stanie określić, który trop był najświeższy. Z powodu potwornego stresu i braku snu zaczynałam wpadać w histerię. Julek przekonał mnie, że przeszkadzam w poszukiwaniach i muszę się uspokoić. Moje krzyki, że Bogusia właśnie gdzieś zamarza, nikomu nie pomagały… Leki były silne, poczułam jeszcze, jak odpływam, a potem… jak ktoś mnie cuci. 

Znaleźli ją! – krzyczał nade mną Julek.

Miał czerwoną twarz, mokrą od łez.

– Właśnie bada ją lekarz. Znaleźli ją, chodź!

Okazało się, że Bogusia wpadła do jednego z nielegalnych dołów na dziki. Był dobrze zamaskowany i wiedzieli o nim tylko ci, którzy go wykopali. Może w momencie, kiedy koło niego przechodzili poszukiwacze, moja córeczka była nieprzytomna. Złamała też sobie przy upadku rękę. Znaleziono ją, bo ktoś usłyszał jej płacz dochodzący z miejsca, które uprzednio niby już przeszukano. Tak odkryto dół na dziki, a w nim pokiereszowaną dziewczynkę w wilgotnej bluzeczce i legginsach. Lekarz nie stwierdził jednak, by była wyziębiona. Miała normalną temperaturę, zupełnie jakby nie spędziła nocy na deszczu i zimnie. Kiedy wreszcie pozwolono mi ją wziąć w ramiona, spodziewałam się, że będzie roztrzęsiona i nadal przerażona, ale Bogusia zachowywała się, jakby po prostu wróciła ze spaceru po lesie. Pytaliśmy ją, co się stało. Opowiedziała, że był jakiś ptaszek, ona go chciała złapać, biegła za nim, aż się zgubiła. Płakała, a potem wpadła do dołu, z którego nic nie było widać, bo na górze wszędzie były gałęzie. Bolała ją rączka i było jej zimno i wtedy…

– Przyszła Liszka – powiedziała, jakby mówiła, że spotkała na drodze kotka sąsiadów. – Nasza Liszka, ta, która u nas mieszkała, jak była malutka i ja też.

Córeczka opowiadała też, że za Liszką przyszły dwa inne lisy. Jeden większy od niej, rudo-biały, i drugi – ciemniejszy, prawie brązowy.

– Para alfa – powiedziałam do Julka z osłupieniem. – Liszka przyprowadziła do niej parę alfa swojego stada.

Okazało się, że lisy przez całą noc leżały przytulone do dziewczynki.

– Mają mięciutkie futerko – powiedziała Bogusia z rozjaśnioną buzią. – Deszcz padał na lisy, a nie na mnie.

Nie wiem, czy nie uznałabym tego za fantazję dziecka, gdyby nie fakt, że na ubraniach córeczki znalazłam sporo rudych, brązowych i białych włosów. Wiele razy odkurzałam, gdy była u nas Liszka, lisią sierść poznam wszędzie.

Bogusia mówiła prawdę

Lisy musiały czmychnąć, kiedy usłyszały zbliżających się ludzi, nikt więc nie wie, że uratowały moje dziecko przed wyziębieniem i sprawiły, że cała ta przygoda nie była dla niej traumą. Bogusia lubiła powtarzać tę historię, ale ja tylko się uśmiechałam i nigdy nie mówiłam o sierści lisów na jej ubraniu. Ludzie uznali, że dziewczynka fantazjuje, że w ten sposób poradziła sobie psychicznie z dramatem, jakim musiało być spędzenie nocy w dole w środku lasu. Z czasem sama uznała to za wytwór swojej wyobraźni, bo przecież takie rzeczy się nie zdarzają. Od tego czasu jednak skończyło się kopanie dołów na dziki. Ludzie zrozumieli, że mogą wpaść do nich nie tylko dziki i niewiele tu trzeba do tragedii. Zresztą nawet gdyby sami nie chcieli tego zaprzestać, to służby leśne mocno się do tego wzięły. Intensywniej tępią też kłusowników.

Od kilku lat nie natknęłam się na żaden dół i zlikwidowałam dużo mniej wnyków i pułapek niż w poprzednich latach. Bogusia nadal fascynuje się przyrodą i zwierzętami. Mówi, że zostanie panią weterynarz, a w naszym domu będzie prowadzić szpital dla dzikich zwierząt. Znając ją, przypuszczam, że spełni to marzenie. Ja też spłacam swój dług wobec lisów. Protestuję przeciwko hodowli zwierząt na futra. Wiem, że lisy i inne zwierzęta są mądre, wrażliwe, opiekują się sobą nawzajem i nieraz potrafią współczuć cierpiącym osobnikom bardziej niż ludzie. Należy im się od nas ochrona. O to właśnie walczę w ich imieniu.

Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”

Redakcja poleca

REKLAMA