Któregoś dnia coś we mnie pękło. Wylałam na dyrektorkę wiadro pomyj. Począwszy od ślubu z Henrykiem, każdy kolejny dzień był krokiem ku otchłani. Nie miałam ani po co, ani dla kogo się starać.
Młoda, wykształcona, zna trzy języki obce, z nienaganną prezencją… Nie, to nie ja. Ja jestem niemłodą, nieładną kobietą ze średnim wykształceniem, a z języków znam tylko trochę rosyjski. Ot, tyle co ze szkoły zapamiętałam. Nie mam dzieci. Jestem osobą samotną i chorą. Ale nie poddaję się. Odbudowuję swoje życie mozolnie dzień po dniu. Czasem jest trudniej, czasem mam lepsze dni, ale nie odpuszczam.
A było to tak...
Tuż przed maturą w technikum ekonomicznym w małej mieścinie zaszłam w ciążę z chłopakiem z sąsiedniej zawodówki. Heniek przyuczał się do zawodu tokarza. Poznałam go na dyskotece. Nie byłam pięknością, ale miałam niezłą figurę i bujne kasztanowe włosy. Kiedy mu powiedziałam, był pełen optymizmu.
– Nie płacz, damy radę. Będę sporo zarabiał. Dobry tokarz znajdzie pracę. Rodzice byli przeciwni. Moja mama – zaszokowana (pochodziła z bardzo pobożnej rodziny i nigdy nie rozmawiałyśmy „o tych sprawach”). Tata chciał, żebym poszła na studia, a tu nawet matura stanęła pod znakiem zapytania.
Zostałam z człowiekim, który mnie nienawidził
Wzięliśmy ślub. Ale przyczyna tej pośpiesznej decyzji nagle przestała istnieć. Poroniłam. Nie wiem właściwie dlaczego. Tak się po prostu stało. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam od męża, że jestem nic niewarta. Byłam tym tak zszokowana, że początkowo chciałam po prostu od niego uciec. Do mamy. Gdybym posłuchała instynktu samozachowawczego… Ale nie posłuchałam. Tłumaczyłam sobie, że Heniek też jest nieszczęśliwy, że to z nerwów.
Kolejne lata były coraz trudniejsze. Heniek stał się zaborczy i zazdrosny, chociaż nie dawałam mu żadnego powodu. W pracy spiknął się z towarzystwem, które za kołnierz nie wylewało. Zaczął popijać. Ja pracowałam w biurze lokalnego zakładu przetwórstwa owocowego. Życie mijało. Nie mieliśmy dzieci. Dwa razy jeszcze zachodziłam w ciążę, lecz nie mogłam donosić. Heniek zaczął zachowywać się agresywnie. Czasem nawet mnie bił.
Uciekałam do rodziców, ale potem wracałam do niego. Myślałam o sobie jak najgorzej. Że jestem do niczego, że on jest wspaniałomyślny, bo inny dawno znalazłby sobie inną, która urodziłaby mu dzieci. Popadałam w stany nerwicowe. Nie leczyłam się, bo wtedy nie było takiej świadomości. Sama sugestia wizyty u psychiatry, którą kiedyś usłyszałam w rozmowie z lekarzem, sprawiła, że spanikowałam.
– Jak to? Jestem nienormalna? – krzyknęłam, i niemal uciekłam z gabinetu. Nastało „nowe”, zmienił się system i wiele zakładów upadało. Upadł też nasz zakład przetwórstwa i zostałam bez pracy. Heniek pił coraz więcej i coraz gorzej mnie traktował.
Moi rodzice zmarli dosłownie rok po roku. Nie miałam rodzeństwa. Byłam całkiem sama. I mieszkałam z kimś, kto mnie nienawidził, i kogo się bałam.
Świat ukrył się za grubą zasłoną. Patrzyłam na siebie w lustrze i dziwiłam się. Ta postarzała kobieta to ja? Moja piękna figura odeszła w niepamięć. Rysy zgrubiały, pojawiły się zmarszczki. Czułam, że moje życie jest puste, a żyjąc w tak małej mieścinie, gdzie wszyscy o sobie wszystko wiedzą, czułam się osaczona spojrzeniami.
– Ta biedna Edyta. Co ona ma z tym pijaczyną – usłyszałam kiedyś w sklepie zbyt głośny szept jednej z sąsiadek. Postanowiłam znaleźć pracę. Jakąkolwiek. I udało się. Zostałam woźną w szkole. Spotykałam dawne znajome z dawnej pracy i czułam się beznadziejnie… Któregoś dnia rano – było jeszcze ciemno, bo zimą – potknęłam się o coś leżącego na podłodze. Krzyknęłam i wtedy zorientowałam się, że to Heniek. Nie żył.
Potem okazało się, że miał wylew. Na pogrzebie nie płakałam. Miałam świadomość, że teraz wszyscy gadają: „No i dobrze. Ma kobita z głowy pijaka i łobuza”.
Jak mogła to zrobić? Ona miała wszystko!
Ale ja byłam pogrążona w ciemności. Życie we dwoje ma jakiś rytm. Sprzątanie, gotowanie. Teraz dla samej siebie już mi się nie chciało. Przestałam sprzątać. Ogarniałam tylko wszystko z wierzchu. W końcu sprzątania miałam pełno w szkole. Mijał dzień za dniem. Żyłam jak we śnie, takim, kiedy nasze nogi są jak z ołowiu i na próżno próbujemy się ruszyć.
Czasem miałam zawroty głowy. Czasem dopadał mnie dziwny lęk, który mijał po kilku minutach lub godzinie, ale potem znów wracał. Któregoś dnia, zwyczajnego, jak inne, coś się przelało. Jakaś banalna sytuacja spowodowała, że zachowałam się „irracjonalnie”. Wylałam (dosłownie) kubeł z brudną wodą na nieskazitelną garsonkę naszej dyrektorki. Była taką upierdliwą, perfekcyjną paniusią, która potrafi zaleźć człowiekowi za skórę.
Widząc jej skamieniałą ze zgrozy i obrzydzenia minę, wybuchnęłam śmiechem. I nie mogłam przestać. Potem pamiętam, że wezwano karetkę. Znalazłam się w szpitalu, na oddziale psychiatrycznym. Gdyby nie dwie osoby, które tam spotkałam, pewnie nie znalazłabym w sobie siły na dalszą walkę. Po pierwsze, Aneta, piękna, młoda kobieta. Miała wszystko to, czego ja nie miałam: młodość, urodę, talent, uwielbienie mężczyzn, sukces zawodowy. Była rzeźbiarką. Przepięknie rysowała. Widziałam jej rysunki. Robiła ich mnóstwo. Portrety ludzi ze szpitala, lekarzy, pacjentów. Nie mogłam się nadziwić, jak ktoś może tak wspaniale oddać nie tylko rysy twarzy, ale też to coś, co się wymyka: smutek, zatrzymanie jakichś emocji w tych twarzach.
Nie mieściło mi się w głowie, że nawet ktoś taki może czuć się nic niewart. Że ktoś tak piękny i zdolny, może tak źle o sobie myśleć. A więc takie myślenie to choroba.
– Nie jestem nic niewarta. Ja po prostu też mam tę chorobę – powiedziałam sobie. Aneta miała kilka prób samobójczych za sobą. Nie rozmawiałyśmy za wiele. Ale znałam jej historię od innych pacjentów.
Drugą osobą, której spotkanie mnie odmieniło, była pani doktor. Właściwie pierwsza osoba w moim życiu, z którą tak długo rozmawiałam. Nie tylko o sobie, ale w ogóle o życiu, o świecie, o jedzeniu. Stopniowo odstawiano mi leki. Dostawałam przepustki do domu, jednak nie lubiłam tych dni. Bo nie miałam do kogo wracać. Do tego pustego mieszkanka, które było świadkiem moich upokorzeń i nieszczęśliwego małżeństwa?
Bałam się powrotu do „normalnego świata”
Robiłam postępy w terapii. I kiedy zostało około tygodnia, dowiedziałam się, że Aneta popełniła samobójstwo… Nie spałam całą noc. Cała moja istota buntowała się przeciwko tej stracie. Dlaczego? Zadawałam sobie to pytanie, a potem, nad ranem uświadomiłam sobie, że moja reakcja jest… zdrowa. Paradoksalnie ten szok nie pognębił mnie, lecz uświadomił, że trzeba walczyć. Bo życie jest cenne.
Moje wyjście ze szpitala zbiegło się z otrzymaniem emerytury, i bardzo dobrze, bo nie dostałam renty. Przecież wyszłam ze szpitala zdrowa. A jednak czułam się nadal niepewnie. Miałam wyznaczone wizyty u lekarza, widziałam więc kolejki, jakie ustawiały się do przychodni specjalistycznej. Czasem bardzo schorowani ludzie, którzy nie mieli siły na nic, musieli stać od piątej rano w tej nieszczęsnej kolejce, żeby zapisać się na wizytę. I wtedy zrodziła się w mojej głowie myśl, że ja mam czasu aż nadto, a poza tym byłabym między ludźmi.
Któregoś dnia zaproponowałam starszej pani, że za nią „postoję”. Z początku była nieufna, ale potem zgodziła się. Dała mi 20 złotych za trzy godziny „stania”. Sama poszła do domu się położyć. Potem „postałam” za innego pacjenta, który słaniał się na nogach, a jego syn nie mógł mu pomóc, bo pracował. Minął rok, a ja dosłownie nie mogę opędzić się od „klientów”.
Nie chciałam wcale w ten sposób zarabiać, początkowo po prostu pragnęłam być między ludźmi, nie siedzieć sama w domu. Nie da się tego nawet zarejestrować. Wiem, bo nie ja jedna się tym param. No więc oferuję swój czas, a chętni mi się odwdzięczają.
Nie mam żadnej stawki, ale ludzie wiedzą, ile kto dał, i jakoś to się samo ustaliło. Najtrudniej jest zimą, jednak zawsze zabieram ze sobą termos z gorącą herbatą. A że nie jestem już najmłodsza, więc mam też ze sobą składany stołeczek i kocyk. No i nie jestem sama. Poznałam innych ludzi.
Jedna ze starszych pań zaprosiła mnie niedawno do domu. Na herbatę i ciasto. Potem nieśmiało zaproponowała, czy nie pomogłabym jej czasem w sprzątaniu, bo – jak tłumaczyła – dzieci takie zapracowane i rzadko ją odwiedzają. Żyję oszczędnie, najwięcej idzie na leki, ale przy emeryturze i zarobkach za „stanie”, coś tam odkładam.
Zarobiłam na swoje pierwsze wakacje
Ostatnio podliczyłam moje oszczędności i okazało się, że mogłabym nawet pozwolić sobie na mały wyjazd nad morze. Znalazłam niedrogą kwaterę „u gospodarzy” i spędziłam cudny tydzień, po prostu siedząc na plaży i słuchając kojącego szumu fal. Potem rozdzwoniła się komórka. To moi „klienci” chcieli wiedzieć, kiedy wracam. A więc jestem potrzebna! Robię coś dla innych. Radzę sobie.
Miałam pierwsze w życiu wakacje nad morzem, na które sama zarobiłam. Oprócz stania w kolejce, sprzątam czasem w kilku domach i pomagam starszym osobom. Myślę, że każda sytuacja ma zarówno dobre, jak i złe strony. Czemu więc nie wyjść od tego, że te sytuacje złe można odwrócić i przekuć w coś pożytecznego? Los spłatał nam figla, zagrajmy na nosie temu złemu losowi. Przekujmy niepowodzenie w coś pożytecznego. Wiem, że to jedyna droga. Inaczej zostałoby nam już tylko poddać się, siąść i płakać. A ja już mam dosyć płaczu i użalania się nad sobą.
Czytaj także:
„Pomagam wszystkim kobietom, które nie mogą liczyć na swoich mężów. Swój biznes nazwałem… mąż do wynajęcia”
„Starzy ludzie ciągle tylko narzekają. Obiecałam sobie, że taka nie będę. I słowa dotrzymam!”
„Wstydzę się pokazywać ze swoimi wnukami. Moja córka źle je wychowała”