„Zaprzyjaźniłam się z dziewczyną chłopaka, który mi się podobał. Liczyłam, że się rozstaną i będę go miała dla siebie”

Zawsze wychodziłam za złych mężczyzn fot. Adobe Stock, sepy
„Spodziewałam się, że będzie wściekła na swojego chłopaka i odbije to sobie na mnie. Ale okazała się sympatyczną i inteligentną dziewczyną. Od razu wytworzyła się między nami nić porozumienia. Ewelina trochę się zdziwiła, gdy zamiast do schroniska od razu zaprowadziłam ją na Komendę Miejską”.
/ 19.02.2023 14:30
Zawsze wychodziłam za złych mężczyzn fot. Adobe Stock, sepy

W niedzielne popołudnie, kiedy siedziałam przy świeżo zaparzonej kawie, rozdzwonił się telefon. To moja przyjaciółka Ewelina:

Co byś powiedziała na wycieczkę do Zakopanego? Tam jest piękna zima, a u nas rozdeptane błocko na ulicach. Wiesz, że co jakiś czas jeżdżę tam z Michasiem na narty, ale właśnie dzisiaj mnie olśniło: trzydzieści cztery lata temu byłyśmy tam razem!

– Przecież ja nie jeżdżę na nartach! – odpowiedziałam zaskoczona.

– Wiem, Julitko, dlatego zrobimy sobie wycieczkę wspominkową. Połazimy po okolicy, wjedziemy na Gubałówkę, wystawimy buzie do słońca. Tam się poznałyśmy, pamiętasz?

Kiedy Ewelina się rozłączyła, zamyśliłam się.

Boże, jak ten czas leci…

Miałam dwadzieścia lat, studiowałam na uniwersytecie. Tamtego roku zima była ostra i trzymała długo, mieliśmy za sobą wyjątkowo ciężką sesję egzaminacyjną, więc pod koniec marca część naszej grupy postanowiła wyrwać się na parę dni na narty do Zakopanego. Bardzo chciałam pojechać z nimi, ale tego typu sport był mi zupełnie obcy, już na samą myśl o szusowaniu ze stromego zbocza robiło mi się słabo. Wymyśliłam zatem, że zbiorę drugą grupę, miłośników pieszych wycieczek, i pojedziemy wszyscy razem. Tamci będą zjeżdżać z Kasprowego, a my połazimy po jakichś bezpiecznych szlakach. Zamieszkamy w schronisku PTTK, będzie wesoło.

Niestety, na miejscu okazało się, że musimy dopełnić niezbędnych formalności. Był rok 1982, środek stanu wojennego. Zakopane położone jest w pobliżu granicy, dlatego turyści musieli mieć dokument zezwalający na poruszanie się po strefie przygranicznej. Narciarze byli zawiedzeni, bo siłą rzeczy pierwszy dzień upłynął nam na zdobywaniu stosownego zezwolenia, a oni już w pociągu nie mogli się doczekać chwili, kiedy znajdą się na stoku. Najbardziej zmartwiony był Michał. Nazajutrz miała dołączyć do nas jego dziewczyna, nie znaliśmy jej, bo była z innego wydziału. Jej też było potrzebne to samo zezwolenie, wyglądało więc na to, że nieprędko Michał przypnie narty. Nie zostawi przecież swojej ukochanej na pastwę urzędniczej, „wojennej” biurokracji.

– Drogie koleżanki z grupy piechurów, nie zechciałaby któraś zająć się jutro Eweliną? Jeszcze jeden dzień zmarnowałbym na łażeniu po Zakopanem. Błagam… – wyjęczał Michał, choć widać było, że nie wierzy w skuteczność swojego apelu.

Ja się zgodziłam. Lubiłam Michała i miałam nadzieję, że jego dziewczyna jest tak samo fajna jak on. W sumie nawet mi się trochę podobał, na początku liczyłam, że może ta relacja się rozpadnie, ale szybko mi przeszło, gdy poznałam Ewelinę i uznałam, że są świetną parą. Z samego rana odebrałam ją z dworca. Była zaskoczona, że to nie Michał na nią czeka, ale nie miała mu tego za złe. Oboje uwielbiali narty, więc szybko wybaczyła mu, że wolał wyciąg krzesełkowy na Kasprowy. Tym samym zdobyła u mnie plus już na samym początku. Spodziewałam się, że będzie wściekła na swojego chłopaka i odbije to sobie na mnie. Ale okazała się wesołą, sympatyczną i inteligentną dziewczyną. Od razu wytworzyła się między nami nić porozumienia. Ewelina trochę się zdziwiła, gdy zamiast do schroniska od razu zaprowadziłam ją na Komendę Miejską. Tam właśnie trzeba było się zgłosić po dokument pobytowy. Okazało się, że musiałyśmy poczekać na papier ładnych kilka godzin. Zastanawiałyśmy się, co zrobić z taką kupą czasu.

– Wjedziemy kolejką na Gubałówkę! – zaproponowałam więc.

Ze szczytu rozpościerał się cudny widok na Tatry. Usiadłyśmy na ławce, wystawiłyśmy twarze do słońca, które tego dnia mocno grzało. Czułyśmy się świetnie we własnym towarzystwie, opowiadałyśmy sobie zabawne historie, śmiałyśmy się. Nikt by nie zgadł, że poznałyśmy się tego dnia rano. Chyba wyglądałyśmy bardzo interesująco, bo cały czas krążył wokół nas facet przebrany za misia – tutejsza atrakcja turystyczna. Kiedy ewidentnie zaczął nas podrywać, zdecydowałyśmy, że pora wracać.

– A może, gdy już odbierzemy to cholerne zezwolenie, kupiłabym jakąś powitalną flaszkę na wieczór? – zapytała Ewelina. – Miałam zabrać ze sobą wino, ale zapomniałam.

– Narciarze pewnie wrócą zmarznięci, przydałoby się coś mocniejszego… Ale wódka jest na kartki, a nasze mają na odwrocie warszawski stempel. Nie sprzedadzą nam – stwierdziłam.

– Myślisz, że za każdym razem ekspedientki te kartki oglądają, stempelki odczytują? – w głosie mojej nowej koleżanki słychać było nadzieję.

– Miejscowym nie, ale turystom na pewno sprawdzają – powiedziałam.

Po chwili jednak wpadł mi do głowy szatański pomysł, więc dodałam:

A gdybyśmy się tak przebrały za góralki? Pod Gubałówką na straganach widziałam regionalne chusty…

Zjechałyśmy na dół, kupiłyśmy kwieciste, wełniane chusty, opatuliłyśmy się nimi i poszłyśmy do sklepu na Krupówkach. Po drodze spotkałyśmy naszych kolegów wracających z nart. Ale mieli miny! Uznali nasz pomysł za genialny, dorzucili własne kartki i schowali się za rogiem, żeby nikt z miejscowych nie zauważył, że się znamy.

Narty zdradzały obcych…

Do głowy nam nie wpadło, że wszyscy tu się znają, i regionalna chusta nie pomoże, jak się gada po warszawsku. Akcentu nie poćwiczyłyśmy i takie z nas były góralki, jak z tego misia na Gubałówce prawdziwy niedźwiedź. Tłum w sklepie był ogromny. Sami miejscowi. Dokładnie obejrzeli nas na samym wejściu, ale już po chwili zajęli się własnymi sprawami. Baby gadały w tutejszej gwarze, niektórych słów w ogóle nie rozumiałam. Milczałyśmy z Eweliną tak długo, jak się dało. W końcu doszłyśmy do lady. Kolejka umilkła. Ekspedientka patrzyła na nas z wyraźnym rozbawieniem, wyciągnęła rękę po kartki. Na szczęście nie musiałyśmy mówić, jakiego to trunku nam potrzeba, bo na półce stała tylko wódka o nazwie „Bałtyk”, królująca wtedy w całej Polsce od morza aż do gór. Lekko spięte podałyśmy kartki. Kobieta za ladą wzięła je i, z trudem powstrzymując śmiech, zapytała: „Kiela?”. Zamurowało mnie na moment, bo domyśliłam się, że pyta o ilość.

– Śtyry – odpowiedziałam, szybko wyciągając przez siebie cztery palce, na wypadek, gdyby nie zrozumiała.

W sklepie rozległ się głośny rechot. Zapewniłyśmy zakopiańczykom lepsze przedstawienie niż jakakolwiek objazdowa trupa komediantów. Zapłaciłyśmy, chwyciłyśmy flaszki i szybko zwiałyśmy za winkiel, gdzie czekali nasi koledzy. Wieczorem opowiedziałyśmy tę przygodę całemu towarzystwu, bo dołączyli do nas piechurzy. Śmiechu było co niemiara, ale trunku zdobytego z taką ofiarnością nie dało się spożyć do dna. Wódka była paskudna.

Następnego dnia się pochorowałam

Pewnie dlatego, że nie nawykłam do picia, a może dlatego, że do jedzenia mieliśmy tylko tłuste konserwy. Od rana okropnie bolała mnie głowa, więc Ewelina zaofiarowała się, że nie pojedzie na narty, tylko dotrzyma mi towarzystwa. Znów wjechałyśmy na Gubałówkę, gdzie mocną, gorącą herbatą przypieczętowałyśmy naszą przyjaźń. Teraz, gdy tak siedzę przy kawie i wspominam, zdałam sobie sprawę, że z nikim z kolegów z tamtego okresu nie utrzymuję kontaktów, mimo że w czasie studiów byliśmy sobie bliscy. Ani z ich, ani z mojej winy, po prostu tak potoczyło się życie. Ewelina pojawiła się niespodziewanie, ale została na zawsze. Czy pojadę z nią do Zakopanego? Pewnie, że tak. Minęło tyle lat, a my wciąż młode… Mimo to sądzę, że żaden przebrany miś nie będzie się już do nas zalecał. 

Czytaj także:
„Przyjaciółka zaczęła się umawiać z moim byłym. Chciałam ją ostrzec, ale nie chciała mnie słuchać, więc niech cierpi!”
„Wiedziałam, że przyjaciółka wyleci z pracy i zrobiłam coś strasznego. Przeze mnie Beatka miesiącami żyła w nędzy”
„Przyjaciółka wprosiła się i zrobiła z mojego mieszkania hotel. Nie miała dla mnie czasu, bo uganiała się za facetami”

Redakcja poleca

REKLAMA