„Zamieszkaliśmy koło cmentarza, żeby mieć spokój. Nigdzie indziej nie dało się żyć - ciągłe remonty i krzyki dzieci”

kobieta, która nigdzie nie czuła się dobrze, więc zamieszkała przy cmentarzu fot. Adobe Stock, Viacheslav Lakobchuk
„Przez 10 lat związku przeprowadzaliśmy się 6 razy. Nigdzie nie było dobrze, myślałam że zaznam spokoju dopiero na cmentarzu... W końcu podjęliśmy decyzję. Nie bałam się zmarłych, więc cieszyło mnie spokojne sąsiedztwo”.
/ 10.01.2022 08:55
kobieta, która nigdzie nie czuła się dobrze, więc zamieszkała przy cmentarzu fot. Adobe Stock, Viacheslav Lakobchuk

 – Znowu?! Przecież to jakieś szaleństwo! Czy oni kiedyś skończą ten remont? – w sobotni ranek, kiedy miałam zamiar wreszcie się wyspać i odpocząć, obudził mnie wibrujący dźwięk wiertarki.

Spojrzałam na zegarek – niedawno minęła ósma. Nasz sąsiad chyba zwariował; dopiero co skończył dwumiesięczne kucie, które doprowadziło mnie do białej gorączki, i już miałam nadzieję, że wreszcie będzie cisza, a teraz znowu zaczyna?! A może ci dwaj panowie, których wynajął dla oszczędności zamiast porządnej ekipy, spartaczyli robotę i teraz będzie po nich poprawiał?

Kolejne dwa miesiące, o nie…

„Wrrr… wrrr…” – w tok moich rozmyślań znowu włączyła się wiertarka. Tymczasem mój mąż przewrócił się na drugi bok, jakby nie działo się nic strasznego. Trąciłam go i scenicznym szeptem powiedziałam:

– Kochany, błagam, idź ich zabić!

Ale Piotrek tylko coś mruknął pod nosem i po chwili znowu słyszałam jego miarowy oddech. Szczęściarz, potrafił spać w każdych warunkach, nie to co ja. Budził mnie każdy szmer, a dźwięk nieco głośniejszy wyprowadzał z równowagi. Wiertarka co prawda ucichła, ale co z tego: byłam tak wściekła z powodu pobudki, że nie potrafiłam już zasnąć. Nie chciało mi się jednak wstawać i, żeby się trochę uspokoić, postanowiłam wykorzystać choć część tego poranka. Uchyliłam lekko roletę i wzięłam książkę, którą zaczęłam czytać kilka dni temu.

Przez ten czas doszłam zaledwie do drugiego rozdziału, bo ciągle nie miałam czasu. Świetnie, teraz poczytam ze dwie godzinki bez wyrzutów sumienia, że powinnam się czymś zająć. Powoli odpływałam w świat, w którym wciąż świeci słońce, a ludzie się kochają, już prawie zapominałam o porannym remoncie, kiedy…

– Mamoooo! Bo Helenka znowu mnie bijeeeee! – dobiegło zza drugiej ściany.

Nieduże mieszkanie niedawno wynajęło młode małżeństwo z dwójką dzieci. Miła para, uśmiechnięci i kłaniali się zawsze pierwsi na schodach, ale dzieciaczki – masakra. Chyba bezstresowo chowane; ciągle biegały, tupały, darły się tak głośno, że codziennie wiedziałam, co dzieje się w oglądanej właśnie bajce. Rodziców za to nie słyszałam nigdy; chyba cicho tłumaczyli pociechom, że tak nie można się zachowywać.

Te małe potwory całkiem weszły im na głowę!

– Daj im spokój, to ich dzieci i ich metody – ucinał Piotr, kiedy kilka razy zasugerowałam, żebyśmy poszli do sąsiadów i wytłumaczyli im, żeby byli w stosunku do dzieci bardziej stanowczy.

Bo wśród takich wrzasków nie da się przecież żyć, a co dopiero odpoczywać.

– Ale to on zaczął! – odwrzasnęła za ścianą Helenka i chyba przyłożyła bratu, bo ten najpierw zaczął głośno płakać, a potem czymś rzucił.

Huknęło, jakby co najmniej spadła półka. Mój mąż otworzył jedno oko.

– Ja tego dłużej nie zniosę – prawie się rozpłakałam. – Jak ty możesz być spokojny w takim hałasie? Z mojego sobotniego odpoczynku nici, a miałam leniuchować do południa.
– Włóż sobie zatyczki, przecież kupiłem ci kilka par. To naprawdę pomaga – odpowiedział, nie rozumiejąc moich męczarni.

Wiedziałam, że dalsze marudzenie nie ma sensu, sięgnęłam więc na półkę pod stoliczkiem i ugniotłam w ręku pomarańczowe stożki. Czekając, aż się rozszerzą w uszach powoli się uspokajałam, bo harce dzieciaków zza ściany słyszałam coraz mniej, kiedy zawyła karetka. Sygnał wdarł się tak nagle, że prawie podskoczyłam na łóżku. Wyła i wyła, zanim wyjechała z naszej uliczki na główną drogę.

Właśnie mścił się na mnie pomysł zamieszkania na cichszym osiedlu na uboczu; garby spowalniające na drodze powodowały, że ambulans wyjeżdżał poza zasięg głośnego wycia wyjątkowo długo.

Już nawet nie potrafiłam się wściekać

Zwlokłam się z łóżka i poczłapałam w kierunku kuchni zrobić kawę, patrząc przy tym z zazdrością na męża, który znowu równo pochrapywał. Niech śpi, na zdrowie, umówiliśmy się wieczorem z paczką starych znajomych, przynajmniej będzie chłop wypoczęty. Nie to co ja.

– Piotrek jak młody bóg, w swoim żywiole – zauważyła wieczorem nasza stara koleżanka. – Nie to co ty. Coś się stało, że tak źle wyglądasz? Chyba nie jesteś chora? – przestraszyła się.
– E, to nic takiego – odpowiedziałam. – Tylko ciągle nie mogę się wyspać ani odpocząć, bo albo ktoś krzyczy, albo wierci, albo coś wyje. Te wszystkie miejskie hałasy chyba się na mnie uwzięły.
– Znowu? Tu też? – wyrwało się Ewce.

W poszukiwaniu sielskiego spokoju zmienialiśmy mieszkanie kilka razy, ale ciągle coś było nie tak. W nowych blokach mieszkało dużo rodzin z małymi dziećmi, w starych – wciąż coś się psuło, więc jak jeden sąsiad skończył remont, zaczynał następny. Przy ulicach hałasowały samochody, ale kiedy znajdowałam lokum z dala od nich, ciesząc się z zieleni pod oknem, bladym świtem budziły mnie warczące kosiarki.

I nawet na końcu osiedla, gdzie nie powinno wjechać już nic, nie przewidziałam, że co kilka dni pod moim oknem będzie parkować śmieciara, a panowie przytaczać do niej wielkie kosze, po które przecież nie mają jak dojechać. Tylko czemu o siódmej rano i czemu przy tym tyle gadali! Z czasem zaczęły mnie irytować nawet emerytki spotykające się na porannych spacerach z psami. Dlaczego one tak głośno rozmawiają, czy nie zdają sobie sprawy, jak się niesie głos po cichej o tej porze okolicy?

Jakieś dwa lata temu odłożyliśmy z mężem na wkład własny, stać nas było na kredyt i zakup niedużego mieszkanka. Ale ja się uparłam, że się wstrzymamy, póki nie znajdziemy idealnego miejsca. Bo co, jeśli znowu się okaże, że nie da się tam żyć, a my będziemy zadłużeni i nie będziemy mogli się wyprowadzić? I tak, testując lokalizacje, wynajmowaliśmy kolejne mieszkania w różnych częściach miasta.

Przez dziesięć lat naszego studenckiego związku, a potem małżeństwa, przeprowadziliśmy się sześć razy. A ideału jak nie było, tak nie ma.

– To może powinniście się wynieść na wieś – zawyrokowała w końcu Ewka. – Mielibyśmy co prawda do siebie dalej, ale przynajmniej jakbyśmy was odwiedzali, moglibyśmy spędzić czas w spokoju na świeżym powietrzu – rozmarzyła się.

Szkoda, że nie wie, co mówi. Wychowałam się na wsi i dzieciństwo rzeczywiście wspominam jako sielskie, ale to było kiedyś. Świat się zmienił i na drogę, na której kiedyś z koleżankami grałam w zbijanego, dzisiaj żaden rodzic nie wypuści dziecka samego, bo samochody śmigają jeden za drugim. Hałasują maszyny w obejściach, wielkie chłodziarki przyjeżdżające odebrać mleko, wyje muzyka, którą młodzi puszczają z wypasionych głośników, a latem przez otwarte okna bardziej niż śpiew ptaków słychać telewizory sąsiadów. Dziękuję bardzo za takie przyjemności.

– Chyba dopiero na cmentarzu nic mi nie będzie przeszkadzać – powiedziałam ponuro, na co Ewka z wrodzonym wdziękiem zareagowała:
– Ej, dziewczyny i chłopaki, słyszeliście? Kaśka chce zamieszkać na cmentarzu

! Wszyscy oczywiście zaczęli się natychmiast z tego pomysłu albo śmiać, albo żartować, że jeszcze nie powinnam się tam spieszyć. Ale właściwie – dlaczego nie? Przecież w mojej rodzinnej wsi cmentarz zaczynał się zaraz za domami, podwórka ostatnich właściwie przylegały do muru i widać z nich było nagrobki. Ale nikomu to nie przeszkadzało, bo tak było od zawsze. Ba, z czasem wieś się rozrosła i kolejne nowe domy pojawiły się także po drugiej stronie nekropolii.

– W wielu krajach to nic niezwykłego – odezwał się jeden z naszych kolegów, którego pasją są podróże po świecie i zawsze opowiada o nich jakieś ciekawe rzeczy. – Na przykład w Danii widziałem stary cmentarz, na którym bawią się dzieci, bo jest tam spokój i dużo zieleni. A niedawno czytałem, że gdzieś można nawet kupić historyczny dom dozorcy wbudowany w mur cmentarny i ma takie wzięcie, że chętni prawie się o niego biją!

Gdybym miała wystarczająco dużo kasy, sama bym się biła. Stare mury, kamienne ściany, dużo zieleni i cisza – mój ideał! Chłopcy podeszli do sprawy racjonalnie i jeden po drugim zaczęli sobie przypominać wizyty u dziadków albo wujów pod miastem i domy zbudowane niedaleko cmentarzy. Dziewczyny były bardziej emocjonalne i rozmowa zeszła na… duchy.

– Nie mów tylko, że nie bałabyś się mieszkać w takim miejscu – zaczęła Julka patrząc na mnie podejrzliwie.

Ale ona zawsze była strachliwa, aż cud, że nie boi się wychodzić z domu. Jej siostra, może żeby jej dokuczyć albo przestraszyć jeszcze bardziej, natychmiast opowiedziała historię z dzieciństwa o duchu na wsi dziadków. Otóż mężczyzna, który zmarł młodo i chyba nie chciał wciąż odejść z rodzinnych stron, regularnie pojawiał się w wielkim krzewie głogu przed swoim domem. Na wsi nie było nikogo, kto by go tam nie zobaczył, a dzieciaki bały się przechodzić tamtędy same. Efekt uboczny był taki, że głóg wyrósł wyjątkowo dorodny i piękny, bo nikt nie śmiał go dotknąć ani tym bardziej ściąć.

– Mój dziadek opowiadał jeszcze dziwniejszą historię – odezwał się ktoś inny. – Jego kolega upił się i wracając wieczorem wozem wpadł do stawu. Dziadek się zarzekał, że kiedy przechodził obok, widział tamtego jak jedzie wozem. On i koń wyglądali jak żywi, ale poruszali się z pół metra nad ziemią. Dziadek mówił, że nie wie jakim cudem dobiegł do domu, a kiedy go babcia zapytała co się stało, nie mógł z siebie wykrztusić słowa.

Posypały się kolejne opowieści z duchami w tle, jedna straszniejsza od drugiej.

– I co, nadal chciałabyś zamieszkać przy cmentarzu? – przebiła się w końcu Ewka.

Wszystkie oczy skierowały się na mnie.

– To tylko takie bajanie – odpowiedziałam.

W przeciwieństwie do moich wychowanych w miastach znajomych, nie bałam się zmarłych. Bo dawniej na wsi śmierć traktowano naturalnie, ludzie umierali w domach, leżeli w otwartych trumnach, żeby sąsiedzi mogli się z nimi pożegnać, a potem jeszcze byli odprowadzani przez wszystkich na cmentarz. Sama pamiętam, jak całowałam rękę zmarłego dziadka i nie wydawało mi się to ani trochę dziwne.

Kiedy jednak zmarła ukochana babunia, byłam już starsza, sama nasłuchałam się różnych strasznych opowieści o duchach i zaczynałam się bać. Babcia leżała w otwartej trumnie trzy dni, popołudniami i wieczorami schodzili się ludzie na modlitwy, a na noc trumnę wynoszono do zimnego spichrza. Jednego wieczora, kiedy kilka sąsiadek zostało, ciocia poprosiła, żebym przyniosła z tego spichrza ciasta.

W ten sposób przestałam się bać zmarłych

– Ale ja się boję ducha – pisnęłam. Na co moja mądra ciocia odpowiedziała:
– Skoro babcia nie zrobiła ci nic złego za życia, to myślisz, że zrobi ci po śmierci? A nawet gdyby wstała? Nie chciałabyś, żeby tak było?

W ten sposób raz na zawsze przestałam się bać zmarłych i duchów, a wszystkie opowieści o zjawach włożyłam między bajki. A teraz coraz bardziej zaczęłam rozmyślać nad znalezieniem cichego domu gdzieś niedaleko cmentarza. Na szczęście Piotrek podszedł do tego racjonalnie:

– Skoro będziesz się w nim wreszcie dobrze czuła, to jestem za.

Mając nadzieję, że w końcu wszystko się ułoży, z energią zabrałam się za poszukiwanie nowego lokum. O dziwo, szybko okazało się, że możemy je nie tylko wynająć, ale nawet kupić. I to większe, niż pierwotnie zakładaliśmy. Nikt nie chciał mieszkać po sąsiedzku z cmentarzem i domy wystawione na sprzedaż były tańsze od innych. Szybko znalazłam zieloną oazę na obrzeżach miasta – stare gospodarstwo z ogrodem, sadem i drewnianym domem w świetnym stanie.

Co prawda pierwszej nocy coś skrzypiało, ale szybko namierzyłam źródło. Wystarczyło naoliwić zawiasy w drzwiach do małego pokoju, żeby się pozbyć uciążliwego dźwięku. Niedługo potem obudziło mnie drapanie. „Czyżby jednak koleżanki miały rację?” – pomyślałam, ale tylko przez chwilę. Byłam tak zdesperowana, żeby tu zostać i tak bardzo chciałam udowodnić mężowi, że to nasz raj na ziemi, że sama zaczęłam szukać, co je powoduje.

Nie było to łatwe, bo hałas pojawiał się w różnych częściach domu i kiedy już mi się wydawało, że słyszę go z kuchni, nagle przenosił się do łazienki. „No, Kaśka, myśl racjonalnie. Przecież duchy nie byłyby tak głupie, żeby straszyć tam, gdzie się ich spodziewają” – dodawałam sobie otuchy.

Sprawa wydała się przypadkiem. Kiedy pewnego wieczora zgłodniałam, poszłam do kuchni zrobić kanapkę i otworzyłam chlebak, zwiała z niego mała myszka. Czmychnęła do szafek, a za nimi pewnie gdzieś pod podłogę; hałasowała przy tym tak, jakby rzeczywiście żyła tu jakaś potępiona dusza.

Być może dlatego kupiliśmy ten dom tak tanio…

Myszkę postanowiłam oswoić i obłaskawić. Zwabiłam ją do starej komórki i dbam, żeby zawsze miała tam coś pysznego do jedzenia. Od tego czasu nie tłucze się niepotrzebnie po całym domu. A ja mam wreszcie w nim swój wymarzony azyl i idealną ciszę. W końcu i inni uwierzyli, że miałam rację powtarzając: „To żywi są uciążliwi, a nie zmarli”.

Czytaj także:
Radzimir kazał zmienić żonie nawet imię, żeby nikt się nie dowiedział, że to sklepowa ze wsi
Poszedłem na pogrzeb kolegi tylko po to, żeby spotkać swoją dawną ukochaną
Po śmierci siostry adoptowałam córkę. Nie kochałam jej, ani nawet nie lubiłam

Redakcja poleca

REKLAMA