Weszłam do domu i ciężko opadłam na kanapę. Byłam coraz bardziej sfrustrowana i rozżalona. Studia skończyłam kilka miesięcy wcześniej, i to z wyróżnieniem, a nadal byłam bezrobotna. Wysyłałam mnóstwo CV, chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne, ustawiałam się w długich kolejkach w pośredniaku i wszystko na nic. Ciągle słyszałam tylko: „Dziękuję bardzo, zadzwonimy do pani.” Tylko że telefon cały czas milczał jak zaklęty.
Zazwyczaj chodziło o to samo – brak doświadczenia. Ale jak je zdobyć, skoro nikt nie chciał mnie zatrudnić? Zastanawiałam się, czy to w ogóle możliwe, żeby być atrakcyjną kobietą przed trzydziestką, bez męża i dzieci, z kilkuletnim doświadczeniem, gotową pracować dwanaście godzin na dobę, siedem dni w tygodniu za najniższą krajową… Bo takich osób szukali.
Ostatnio przestałam przebierać, składałam swoje podania nawet w okolicznych supermarketach, ale tam z kolei uważali moje kwalifikacje za zbyt wysokie. Nie wiem, może odzywały się tu jakieś kompleksy? Poza tym, jeśli mieli do wyboru niedoświadczoną panią magister i dziewczynę po zawodówce, która kasę fiskalną ma w małym paluszku – odpadałam w przedbiegach.
Miałam dość mieszkania z rodzicami i babcią. Wprawdzie nieźle się dogadywaliśmy i codziennie mogłam liczyć na pyszny obiad, ale miałam już prawie 25 lat, chciałam się usamodzielnić. Marzyłam o wynajęciu choćby kawalerki, życiu na własny rachunek, niezależności w podejmowaniu decyzji. Tymczasem nie było mnie stać nawet na nową kieckę, którą upatrzyłam sobie w galerii.
Rodzicom niezbyt się to podobało
Po kilku dniach natrafiłam na ogłoszenie w internecie. Praca w parabanku, więc w sumie zgodna z moim wykształceniem. Od razu pognałam na miejsce z CV. Mogłam wysłać je mailem, ale wolałam osobiście wszystko zobaczyć. Poza tym miałam nadzieję, że dzięki temu moje szanse wzrosną. Może nawet ktoś od razu zgodziłby się ze mną porozmawiać i zaliczyłabym rozmowę kwalifikacyjną?
Ładniutka i milutka pani z uśmiechem, który zdawał się być przyklejony na stałe, zaprowadziła mnie do niewielkiego pomieszczenia na tyłach budynku. Tam kolejna zadowolona z życia kobieta przedstawiła mi wszystkie szczegóły. Po ich poznaniu miałam ochotę zrezygnować. Wcale nie chodziło o pracę na etat, a raczej o zajęcie dorywcze, bez stałej pensji. Miałabym namawiać ludzi na zakładanie lokat i branie kredytów w ich instytucji i dostawałabym od każdej zawartej umowy odpowiednią prowizję.
– Jak sama pani widzi, tylko od pani zależy, jak dużo pani zarobi. Nie ma żadnych ograniczeń! – przekonywała słodkim głosem brunetka.
Tak długo mnie namawiała i nakręcała, że w końcu jej uwierzyłam. Brak stałej pensji? Nieważne! Przecież dzięki temu mogę zarabiać każdego miesiąca coraz więcej! Zresztą system pracy też był bardzo zachęcający – pracowałabym, kiedy chcę, ile chcę, jak chcę. Bez ograniczeń, wstawania o świcie i piętnastominutowych przerw na siku i papierosa.
Z każdą kolejną minutą miałam coraz większą chrapkę na tę posadę. Dlatego kiedy usłyszałam, że mam stawić się w przyszły poniedziałek, by dokonać formalności, niemal rzuciłam się kobiecie na szyję. Jak na skrzydłach pobiegłam do domu i przy obiedzie opowiedziałam o wszystkim najbliższym. Babcia aż klasnęła w dłonie, rodzice byli nieco bardziej sceptyczni. Tata narzekał głównie na to, że nie będę miała normalnej umowy.
– Na tych śmieciówkach nic nie ma! Chorobowego, urlopu, składek. I w każdej chwili mogą cię zwolnić. Ja wiem, że młodzi myślą inaczej, ale kiedyś zobaczysz, jak ważne jest bezpieczeństwo – kręcił nosem.
– I żadnej stałej pensji, kochanie. Ja nie wiem, czy to dobry pomysł. Jakieś to podejrzane – dodała mama.
Ja jednak przekonywałam ich, że lepsze to niż nic. A przecież poza tym cały czas będę szukała jakiegoś etatu. Wtedy przygodę z parabankiem będę mogła zakończyć albo dorabiać dalej ekstra. Nadal coś tam narzekali, ale i tak nie zdołali zepsuć mi humoru. Wreszcie miałam zacząć pracę, zarabiać własne pieniądze!
W poniedziałek jak na skrzydłach poleciałam do biurowca. Na miejscu okazało się, że nie jestem jedyną kandydatką. Poza mną zjawiły się jeszcze trzy dziewczyny i dwóch chłopaków. Uśmiechnięta pani, która w zeszłym tygodniu przeprowadzała ze mną rozmowę, przekazała nam, gdzie i kiedy będziemy mieli pierwsze szkolenia.
– Tych z państwa, którzy zdadzą czwartkowy test, zapraszam w piątek na 10:00 po odbiór materiałów. A potem wystarczy już tylko… zacząć zarabiać – powiedziała na koniec.
Czemu właśnie mnie to zaproponowała?
Postanowiłam dać z siebie wszystko, być najlepsza, zdać ten egzamin, a potem pozyskiwać coraz więcej klientów. Początkowo szło gładko. W piątek odebrałam wszystkie potrzebne formularze, ulotki i broszury, a także dodatkowo cały karton gadżetów reklamowych. Pomyślałam, że to bardzo dobry pomysł – breloczki, długopisy, balony z logo parabanku, dla którego miałam pracować. Postanowiłam do każdego gadżetu dołączać swoją wizytówkę, tak by każdy potencjalny klient od razu mógł zgłaszać się bezpośrednio do mnie. Po co ryzykować, że trafi na któregoś z moich kolegów i to jemu pozwoli zarobić?
Byłam pełna entuzjazmu i zapału. Na początek wydrukowałam 300 wizytówek i kilkadziesiąt kartek z możliwością oderwania mojego numeru telefonu. Poruszyłam też wszystkie swoje znajomości. Każdemu proponowałam kredyt lub lokatę.
Po tygodniu z mojej początkowej euforii niewiele zostało. Telefon milczał, wśród znajomych i rodziny też nic nie zdziałałam. Tylko babcia się zlitowała i zgodziła się umieścić swoje oszczędności – pięć tysięcy złotych – na lokacie. Szybko obliczyłam, że zbyt wiele na tym nie zarobię, ale na początek dobre i to. Byłam jednak coraz bardziej załamana.
Po trzech tygodniach odebrałam telefon od szefowej. Byłam przekonana, że dostanę reprymendę za brak dobrych wyników, dlatego do biura wchodziłam z duszą na ramieniu. Okazało się jednak, że miała dla mnie propozycję. Jedna z dziewczyn, pracujących tutaj już ponad rok, właśnie zrezygnowała. Miałabym przejąć jej dotychczasowych klientów.
– Teraz to pani odbierałaby od nich miesięczne raty i należności oraz pilnowała lokat. To stali klienci, a więc pewne pieniądze – dodała.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Po raz kolejny poczułam niesamowitą euforię i radość. Szefowa przekazała mi wszystkie potrzebne dokumenty i papiery. Nie rozumiałam, dlaczego właśnie mnie przekazała tych klientów. W końcu byłam nowa i niedoświadczona. Postanowiłam jednak o to nie pytać, tylko po prostu podziękować i cieszyć się, że mam praktycznie pewny zarobek.
Już po kilku dniach szłam do pierwszej z nowych klientek, zbliżał się termin płatności jej raty. Zapukałam pod wskazany adres, otworzyła mi zaniedbana kobieta w średnim wieku. Kiedy powiedziałam, w jakiej sprawie przyszłam, od razu zrobiła się nieprzyjemna. Oznajmiła, że pieniędzy nie ma i nie zapłaci.
– Złote góry obiecujecie, a potem zdzieracie jak za zboże! Nie wstyd wam? Tak biednych ludzi naciągać i oszukiwać, złodzieje? Nie zapłacę, bo nie mam! – oznajmiła twardo.
Siląc się na profesjonalizm, poinformowałam ją, że brak spłaty kolejnej raty w terminie będzie skutkował odsetkami karnymi, a w ostateczności nawet natychmiastowym wypowiedzeniem kredytu. Widziałam, jak na jej twarzy maluje się coraz większe przerażenie, jednak po raz kolejny powtórzyła, że nie zapłaci i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Dobrze wiedziałam, co mówić, a czego nie mówić
U dwóch kolejnych osób na szczęście obyło się bez większych komplikacji, chociaż też narzekali, że zostali oszukani. Ostatnia tego dnia miała być niejaka pani Janina, mieszkająca w starej kamienicy. Staruszka uprzejmie wpuściła mnie do środka, zaproponowała nawet herbatę, jednak odmówiłam. Poszła więc po portfel. Drżącą ręką wyjmowała pieniądze i dokładnie je liczyła. Widziałam, jak z ogromnym wahaniem dokłada ostatnie pięćdziesiąt złotych.
– Widzi pani, inaczej mi to przedstawiali… – westchnęła. – Człowiek stary, głupi, a pieniądze potrzebne były, to podpisał wszystko. A teraz ledwie na życie starcza, a nawet brakuje… – dodała, a z jej oczu popłynęły łzy, które szybko otarła. – Ale cóż, pani tylko wykonuje swoją pracę.
Byłam zmieszana, nie wiedziałam, co powiedzieć. Szybko zabrałam pieniądze i wyszłam. A potem starałam się zapomnieć o tej sytuacji, przynajmniej na najbliższy miesiąc, kiedy znów będę musiała tutaj wrócić.
Kolejnego dnia odebrałam pierwszy telefon z prośbą o udzielenie kredytu. Poleciałam jak na skrzydłach w umówione miejsce. Wszystkie dokumenty miałam przygotowane, całą przemowę również. Przyłapałam się na tym, że na mojej twarzy cały czas widnieje idiotyczny uśmiech, zupełnie jak u tych kobiet w biurze. Czyżby ta dziwna firma zarażała nim swoich pracowników?
Kiedy skończyłam omawiać wszystkie formalności, mężczyzna spojrzał na mnie z dziwną miną i zaszokowany spytał:
– Pani nie mówi tego wprost, tylko oplata wszystko ładnymi słówkami, ale o ile dobrze rozumiem, to pożyczę od was pięć tysięcy złotych, a oddam prawie dwa razy tyle? Przecież to straszne zdzierstwo!
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Facet rzeczywiście musiałby zapłacić dość wysokie odsetki, do tego dochodziła opłata manipulacyjna, prowizja… Jakoś wcześniej nie zwracałam na to uwagi, ale kredyty, które proponowałam ludziom były bardzo drogie i kompletnie nieopłacalne! Co jednak miałam zrobić? To przecież nie ja ustalałam tutaj reguły.
W ostateczności mężczyzna zrezygnował. Posmutniałam, bo właśnie straciłam szanse na zarobek. Cały wieczór spędziłam, czytając w internecie, jak skutecznie przekonać do siebie ludzi i namówić, by kupili od nas dany produkt – w tym wypadku kredyt. Kiedy zadzwonił kolejny chętny, już wiedziałam, co robić, co mówić, jak się zachowywać, jakich słów używać, a jakich unikać. Nie kłamałam, ale przemilczałam niektóre fakty. Nie mówiłam wprost o wysokości odsetek, ani prowizji, klient też o to nie zapytał. Nie przeliczałam, o ile więcej nam odda, tylko zachwycałam się niską ratą i tym, jakie to korzystne i wygodne rozwiązanie.
– Taką sumę dosyć ciężko zebrać i odłożyć. A tak dostaje pan ją w całości, a nam spłaca potem drobne raty, które nie obciążają budżetu. To bardzo korzystne! – przekonywałam.
Podeszła do mnie stara, biedna kobieta
Gorzej było, gdy musiałam odbierać raty. Ludzie narzekali, niejeden raz krzyczeli na mnie, wyzywali od oszustek i złodziejek. Dlatego odetchnęłam z ulgą, kiedy bank wprowadził wreszcie nowe zasady – klienci sami spłacali zaległości, w dowolnym punkcie miasta. Ja swoją prowizję i tak dostawałam.
Minęło kilka miesięcy, coraz trudniej było mi zachęcać ludzi do brania kredytów, zwłaszcza że ich cena stale rosła. Firma zwiększała odsetki, opłaty manipulacyjne. Zgłaszali się do mnie zwłaszcza ludzie ubodzy, którym normalny bank odmówił udzielenia pożyczki, bo nie mieli zdolności kredytowej. Często bezrobotni, starsi, chorzy. Wielokrotnie miałam ochotę krzyknąć: „Niech pani tego nie robi! Nie rozwiąże pani swoich problemów, a tylko je pomnoży!”. Czułam się jak osaczona. Z jednej strony cieszyłam się z coraz większych zysków, z drugiej sumienie nie pozwalało mi spać.
Wszystko zmieniło się pewnego dnia, kiedy robiłam akurat zakupy w galerii. Wychodziłam ze sklepu, kiedy podeszła do mnie staruszka. Od razu rozpoznałam w niej schorowaną kobietę, której jakiś czas wcześniej udzieliłam pożyczki. Serce podeszło mi do gardła. Spojrzała mi smutno w oczy i powiedziała:
– Wie pani, tak mi przykro, tak mi to trudno zrozumieć… Jak można tak na cudzym nieszczęściu żerować, bogacić się czyimś kosztem? Tak mi pani zachwalała ten kredyt, tak zachęcała, a dobrze pani z oczu patrzyło, to uwierzyłam. A teraz nawet na leki mnie nie stać… – głos jej zadrżał, a ja czułam, że dławią mnie łzy. – Ale ja się na panią nie gniewam, tylko mi zwyczajnie przykro. I nawet mi pani żal, że tak nisko upadła. Proszę tylko pamiętać – Pan Bóg może nierychliwy, ale za to sprawiedliwy.
Po tych słowach odwróciła się na pięcie i odeszła. Powoli, smutno, noga za nogą. A ja stałam. Nie mogłam się ruszyć, z oczu płynęły mi łzy. Poczułam się okropnie.
Najgorsze było to, że ta kobieta miała rację. Nabijałam niewinnych ludzi w butelkę. Chociaż wiedziałam, że zaciskają sobie pętlę na szyi, z uśmiechem podawałam im umowę do podpisania. Co ze mnie za człowiek? Wiedziałam, że nie będę już w stanie udzielić ani jednej pożyczki. Nie potrafiłabym. Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłam do firmy i oznajmiłam, że rezygnuję. Szefowa nie kryła zdziwienia, szło mi przecież coraz lepiej. Próbowała mnie przekonać, namówić, jednak ja już podjęłam decyzję. Mam to szczęście, że mam gdzie mieszkać, mam co jeść, mogłam pozwolić sobie na rezygnację z pracy z dnia na dzień. Jednak ogromne wyrzuty sumienia i smutny wzrok tej biednej staruszki będą mnie prawdopodobnie prześladować jeszcze bardzo długo...
Czytaj także:
„Naciągam ludzi na lichwiarskie pożyczki i nie mam z tym problemu. To nie moja wina, że są głupi i naiwni”
„Kuzynka załatwiła mi pracę, lecz gdy odkryłam jaką, złapałam się za głowę. Wolę gryźć trawę niż oszukiwać ludzi”
„Tańczyłam w klubie, a po występie naciągałam klientów przy barze. Nie pomyślałabym, że dzięki temu poznam miłość życia”