Należę do facetów, którzy mają dwie lewe ręce. Próby wykonania naprawy czegoś, co się urwało, przecieka lub po prostu źle wygląda, niezmiennie kończą się dla mnie sromotną porażką. Kiedyś, jeszcze w mieszkaniu, które ostatnio wynajmowałem, uparłem się na przykład, że powieszę na ścianie swoje zdjęcie z wakacji w Łebie. Udało mi się umieścić obrazek w antyramie, a potem…
Zużyłem pół paczki gwoździ, zawzięcie próbując wbić któryś z nich w ścianę. Te bestie za każdym razem pod uderzeniami młotka się krzywiły! Ki diabeł? Zły stop metalu? Powyginałbym pewnie całe opakowanie, gdyby nie sąsiad, który – zaniepokojony stukaniem i tym, że od miarowych uderzeń buja mu się żyrandol – postanowił złożyć mi wizytę.
– Człowieku! – złapał się za głowę na widok mojej pracy. – Przecież to jest blok z wielkiej płyty! Nie da się wbić gwoździa w betonowy mur!
Kiedy więc wreszcie udało mi się zebrać trochę pieniędzy, a potem przekonać bank do udzielenia mi kredytu, co zaowocowało kupnem wymarzonej, własnej kawalerki, nawet nie próbowałem zabierać się do samodzielnego remontu. Moje dwadzieścia pięć metrów kwadratowych położone na piątym piętrze bloku w krakowskiej Nowej Hucie, było nieco zaniedbane, mroczne i urządzone w stylu późnego PRL-u. Małe okna, ciemna i ciasna kuchnia oraz kiszkowata łazienka, zagracony pokoik. Ale to nic. Ja już miałem wizję. Patrząc na tę klitkę oczyma wyobraźni, widziałem nowoczesny i przestronny aneks z otwartą częścią kuchenną. Potrzebowałem tylko jednego – człowieka, który wcieli marzenia w czyn.
Wydawało mi się, że kumpel trochę przesadza
– Pamiętaj, decydując się na wynajęcie fachowca od remontów, wpuszczasz na swoje terytorium wrogą armię – straszyli znajomi z pracy. – Czeka cię bezpardonowa, pozbawiona zasad fair play walka. Niejeden właściciel mieszkania został już przez ekipę remontową doprowadzony do załamania nerwowego, bankructwa i czarnej rozpaczy.
– E, chyba nieco przesadzacie – wzruszałem ramionami.
– Musisz wiedzieć, że remont rządzi się trzema głównymi prawami fizyki – usłyszałem w odpowiedzi. – Pierwsze, to prawo entropii: jeśli coś może zostać spieprzone, zostanie spieprzone. Drugie – prawo relatywizmu czasu i przestrzeni: jeśli coś ma trwać tydzień, będzie trwało miesiąc. I trzecie – prawo nieoznaczoności: każda kwota, którą uzgodniłeś z fachowcem na początku prac, pod koniec wzrośnie w niemożliwy do przewidzenia sposób.
– To co, mam sobie odpuścić? – zaperzyłem się. – I mieszkać w norze?
– Chaos, który potocznie nazywamy remontem, można próbować zmniejszyć poprzez zastosowanie kilku podstawowych zabezpieczeń – cierpliwie tłumaczył mi mój kolega, Waldek. – Zanim zdecydujesz się na wynajęcie specjalisty, pamiętaj, żeby nie brać pierwszego, do którego akurat zadzwoniłeś. Umów się na rozmowę z innymi, posłuchaj, co każdy ma do powiedzenia na temat remontu, kosztów i czasu trwania robót. Dopiero po trzech, czterech takich spotkaniach, spokojnie wybierz najlepszego.
– OK – przytaknąłem. – To ma sens.
– Druga rzecz – to umowa. Musisz spisać dane twojego fachowca. Nazwisko, adres, telefon…
– A to po co? – zdziwiłem się. – Ja nie chcę układać sobie z nim życia. On ma tylko zrobić mi…
– To na wypadek, gdyby facet zniknął z zaliczką lub sfuszerował pracę. Jeśli będziesz miał tylko numer jego komórki, to w razie kłopotów, gościu zapadnie się pod ziemię.
– No nie, Waldek, masz chyba manię prześladowczą – zaśmiałem się.
– I ostatnia kwestia – niezmordowanie, z kamiennym obliczem, wyliczał kolega. – Koszty. Pamiętaj, od razu umawiasz się na konkretną sumę. Tyle za robociznę, tyle za materiały. I wpisujesz tę kwotę do waszej umowy wraz z wyliczonym punkt po punkcie zakresem prac.
– Bez przegięć, stary! – znów zaprotestowałem. – W trakcie remontu coś może się zmienić, wpadnę na pomysł zrobienia jakiejś dodatkowej pracy lub dojdą niespodziewane koszty.
– Tak, to możliwe – o dziwo, zgodził się ze mną Waldi. – Ale każda zmiana zakresu robót oraz ich kosztów musi być odnotowywana w waszej umowie jako osobny aneks. Żebyś się w tym nie pogubił i na koniec nie zapłacił dwa razy więcej, niż się należy.
„No dobra. Właściwie, co mi szkodzi zastosować się do waldkowych rad?” – dumałem. Łatwizna. Rozmowa kwalifikacyjna z trzema lub czterema kandydatami, umowa, ustalenie kosztów… Dam radę.
Niestety. Nie przewidziałem, że trafię na pana Leszka. Zadzwoniłem do niego pierwszego, bo spodobała mi się treść jego ogłoszenia. „Każdy remont. Szybko, tanio, solidnie”. Prosty, wyczerpujący komunikat. Jako absolwent wydziału matematycznego, lubię takie. Jak dwa razy dwa, to cztery. Jak remont, to solidnie. Nie wiedziałem wtedy, że świat tak zwanych fachowców nie rządzi się prostymi i przewidywalnymi prawami matematyki. Ale o tym za chwilę…
Najpierw malutka dygresja. Jak już napomknąłem, jestem matematykiem. Kocham świat liczb. I jego niezłomną logikę, do której stosują się wszelkie prawa przyrody. Nie da się jednak wyżyć z rozważań nad wielkimi problemami współczesnej matematyki. Co zatem można robić po skończeniu takich studiów? Praca w szkole, w moim wypadku, nie wchodziła w grę. Nie mam dość sił, żeby użerać się z czeredą małych demonów, w jakie zamieniają się grzeczne i skądinąd sympatyczne dzieciaki, jeśli się je ściśnie w jednym pomieszczeniu nazywanym klasą. Od biedy, mógłbym zostać na uczelni. Ale przy zarobkach doktoranta, nigdy w życiu nie dostałbym kredytu…
Kiedy więc pięć lat temu, zaraz po zrobieniu dyplomu, przeczytałem w gazecie ogłoszenie, że biuro rachunkowe szuka księgowych do pracy w „młodym i dynamicznym zespole”, zgłosiłem się bez wahania. Księgowym wprawdzie nie byłem, ale umiałem liczyć szybciej od kalkulatora. A o to przecież w tym fachu chodzi. No i trafiłem do wielkiej, podzielonej boksami pół metra na metr sali, w której siedzieli przywaleni papierami ludzie. Roboty było tyle, że młodego i dynamicznego zespołu właściwie nie widywałem. Chyba, że w czasie półgodzinnej przerwy na obiad, w kolejce do barku na dole. Ale przynajmniej, choć nie zarabiałem kokosów, mogłem nareszcie spełnić marzenie o własnym mieszkanku. Na remont, po zapłaceniu podatku, notariusza i ubezpieczenia kredytu, zostało już niewiele…
Umowa? Jak umowa, to będzie drożej
– To co? Decyduje się pan na mnie, czy nie? – zapytał pan Leszek już w pierwszych minutach rozmowy.
W sumie, facet mi się podobał. Duży, postawny, ze staromodnym, sumiastym wąsem. Uważnie słuchał, kiedy tłumaczyłem, że chcę zburzyć ścianę pomiędzy pokojem a kuchnią, wyrzucić wannę wstawiając na jej miejsce kabinę prysznicową, położyć panele podłogowe i odmalować ściany. Przytakiwał ze zrozumieniem. Z miną eksperta postukał w ścianę, tupnął w podłogę, poskrobał farbę.
Postanowiłem jednak trzymać się Waldkowych zasad.
– No wie pan, oddzwonię – odparłem. – Chciałem jeszcze porozmawiać z innymi kandydatami.
– Z innymi? A po co?!
– Może ktoś da mi lepszą cenę?
– Lepszą cenę?! – niemal wybuchł pan Leszek. – Panie, nie ma lepszych cen niż moje. Możesz pan sobie sprawdzić w Internecie.
– No tak, wierzę – próbowałem go udobruchać, choć jakoś pan Leszek nie sprecyzował gdzie w sieci miałbym znaleźć jego cennik. Przecież nie miał nawet własnej strony! Czułem się jednak winny, że go uraziłem.
– Jak pan sobie chcesz dalej szukać, to proszę! – Lechu wciąż był wkurzony. – Rozmawiaj pan sobie choćby i z tuzinem fachowców. Ale ja się wypisuję. Robota mnie ściga, wezmę inną fuchę.
– Niech pan zaczeka! – widząc, że pan Leszek zbiera się do odejścia, niemal zrobiłem Rejtana w drzwiach. – Zgoda. Decyduję się na pana.
Oczywiście teraz, z perspektywy czasu, widzę, jaki byłem głupi. Bo pan Leszek rzecz jasna blefował. Żadna inna „robota” na niego nie czekała, wątpię też, by ktokolwiek go kiedykolwiek komukolwiek polecał. Pewnie też miał świadomość, że jeśli porozmawiam z innym fachowcem, jego dyletanctwo może zostać obnażone. Mądry Polak po szkodzie…
– To proszę powiedzieć, ile to będzie kosztowało – zapytałem.
– Osiem tysięcy – odparł od razu.
– Osiem tysięcy? – zdziwiłem się, bo suma rzeczywiście wydała się niewygórowana.
– Plus koszty materiałów – szybko dodał pan Lechu.
– Czyli w sumie, ile?
– Trudno powiedzieć – rozłożył ręce Leszek. – Ale niedużo. To mogę zapewnić. Mam znajomego w hurtowni, da mi towar dwa razy taniej. Z wystawy, ale w dobrym stanie.
I brodzik do prysznica mogę załatwić za półdarmo. Prawie nieużywany.
– Super. Ale tak mniej więcej, to ile te materiały wyniosą?
– Panie! – zirytował się znowu pan Leszek. – Tego nikt panu nie da rady wyliczyć. Wszystko zależy od stanu ścian, faktury podłoża, stanu rur.
Odpuściłem. Postanowiłem nie zaogniać sytuacji. Przecież widzę, że facet uczciwy, szczery. Może trochę raptus, ale to pewnie przez tę moją inteligencką dociekliwość. Inni klienci na pewno go tak nie wypytują… No i jeszcze te materiały za pół ceny. Na pewno dobrze będzie!
Przez chwilę jeszcze się zastanawiałem, ale wreszcie podjąłem decyzję.
– W porządku, biorę pana – zatarłem ręce. – Możemy spisać umowę.
– Umowę? – prychnął mój fachowiec. – A po co? Do urzędu skarbowego chce mnie pan zakapować? Jak mam robić na fakturę to wyjdzie drożej. O drugie tyle. VAT trza będzie doliczyć.
– Nie, nie, to nie – uniosłem ręce w obronnym geście, zapominając mu nawet zwrócić uwagę, że w Polsce podatek VAT wynosi 23 procent, a nie 50. – Chodzi o to, żebyśmy mieli pewność, że między nami nie ma niedopowiedzeń, nieporozumień…
– Ja tam pana dobrze zrozumiałem – Leszek wpadł mi w słowo. – To zburzyć, tamto pomalować, tu będzie klepka, tam wanna.
– Nie klepka, tylko panele – zaprotestowałem. – I nie wanna, a kabina.
– No wiem, wiem – zamachał rękami. – Tak tylko mówię. W skrócie.
– No więc wracając do tej umowy… – spróbowałem znów podjąć niezręczny temat.
– A co, nie ufa mi pan? – ponownie obruszył się Lechu. – Moje słowo nie dym. Zapytaj pan kogo chcesz. Jak się umawiam, to zawsze dotrzymuję. I mogę panu obiecać: w dwa tygodnie będzie po remoncie.
Nie odróżnił ścianki nośnej od działowej
No cóż. Machnąłem ręką na rady Waldka. Oburzenie, z jakim reagował Leszek na każdą propozycję ujęcia naszej współpracy w ramy jakichś konkretnych zapisów, uznałem za przejaw jego szczerych intencji. Nie zapytałem więc nawet, kogo mógłbym zapytać o referencje, na które się powoływał. Podaliśmy sobie ręce, a ja poczułem ulgę, że teraz ktoś, kto się zna, poprowadzi dalej moje sprawy. Zaliczka, trzysta złotych, miała być początkiem naszej świetlanej współpracy.
I się zaczęło. Nazajutrz pan Leszek się nie pojawił. Jego telefon milczał. Innych namiarów na niego nie miałem. Zadzwonił dopiero wieczorem.
– Wypadek miałem – jęknął jakoś tak słabo. – Samochód mnie potrącił. W szpitalu, niestety, leżę.
Trochę się zdziwiłem, bo w słuchawce, oprócz zbolałego głosu mojego remontowego eksperta, słyszałem jeszcze muzykę i jakieś rozbawione pohukiwania. Ale może to telewizor.
– To kiedy mogę się pana spodziewać? – Zapytałem ostrożnie.
– Będę pojutrze. I się pan o nic nie martwi. Zaczniemy od wyburzenia tej ściany, pójdzie gładko.
Pojutrze wypadało w piątek. Pan Leszek rzeczywiście zjawił się o świcie i od razu wbił się udarowym wiertłem w przepierzenie między pokojem a kuchnią. Uspokojony, wyszedłem do pracy. Jednak nie zdążyłem jeszcze dobrze się rozsiąść w swoim malutkim boksiku, kiedy wezwał mnie szef.
– Dzwonią do ciebie z administracji. Coś tam krzyczą o katastrofie budowlanej. Lepiej bierz dzień urlopu i wracaj do domu.
W swoim mieszkaniu zastałem dozorcę, wiceszefa administracji osiedla i… dzielnicowego.
– Oszalałeś pan, czy co? – wydarł się na mnie cieciu. – Cały blok chcesz pan zburzyć? Zwariował pan?!
– Ale jak to? – osłupiałem.
– Ten robotnik twierdzi, że kazał mu pan wyburzyć ścianę nośną między kuchnią a pokojem!
– Ścianę nośną? Więc to nie jest ścianka działowa? – zdziwiłem się szczerze, patrząc na Leszka.
– Ja tam nie wiem – wzruszył ramionami mój pokryty kurzem fachowiec. – Kazał pan burzyć, to burzę.
– Proszę natychmiast zakończyć wszelkie prace przy tej ścianie – oznajmił dzielnicowy. – Do czasu przybycia komisji z administracji.
– A tak prywatnie – dodał policjant już dużo cichszym głosem. – Radziłbym wymienić fachowca. Każdy, kto ma choć szczątkowe pojęcie o budowlance, powinien umieć odróżnić ścianę nośną od działowej.
„Wymienić fachowca”. Tyle że ja dziś rano wręczyłem panu Leszkowi kolejne tysiąc złotych zaliczki…
Komisja przyszła do mnie w „trybie ekspresowym”, jak się później dowiedziałem. Już trzy tygodnie później…
– Tej ściany wyburzyć nie wolno – orzekł główny rzeczoznawca. – Ale na zrobienie otworów możemy się zgodzić. Najlepiej z półokrągłym sklepieniem. Rozkład sił będzie wtedy korzystniejszy.
– Super! – ucieszył się pan Leszek, który dwudziestodniowe oczekiwanie na przybycie komisji skwapliwie wykorzystał do obrócenia w ruinę mojej łazienki (na szczęście sąsiadka z góry zgodziła się, bym wpadał do niej na siusiu). – Zrobię panu mieszkanie w stylu orientalnym.
– Ale ja nie chcę Orientu! – krzyknąłem płaczliwie. – Marzyłem o nowoczesnym aneksie.
– Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – odpowiedział filozoficznie pan Leszek. Chciałem go zabić i to nie tylko za to stwierdzenie.
Dziesięć dni później świętowałem okrągły miesiąc od rozpoczęcia remontu. Łazienka nadal pozostawała rozgrzebana (czekaliśmy na ten przeklęty, lekko używany brodzik w okazyjnej cenie), a pan Leszek kończył wygładzać ostre, przypominające wejście do mogolskiego Tadż Mahal łuki pomiędzy pokojem a kuchnią.
– Potrzebuję jeszcze tysiaka – oznajmił mi spokojnie.
– Tysiaka?! Przecież dałem już panu w sumie siedem tysięcy złotych zaliczki! To prawie tyle, na ile się umówiliśmy za robociznę, a materiały miały być taniej!
– Skąd mogłem wiedzieć, że dojdą nieprzewidziane prace? Pan wie, ile to roboty, zrobić takie łuki?
– Sam pan sobie tej pracy narobił! – wybuchłem nareszcie.
– Panie! – warknął Leszek. – Jak się panu nie podoba, to w każdej chwili mogę iść. Sam pan sobie najwyżej tę łazienkę wykończy.
– A co z zaliczką? – zawyłem.
– Jaka zaliczka? Wszystko poszło na koszty robocizny i materiałów…
Gdy wreszcie sobie poszedł, odetchnąłem
Byliśmy więc skazani na siebie. Czy raczej, to ja byłem skazany na pana Leszka. A ten, im bliżej końca remontu, bywał w pracy coraz rzadziej. Doszło do tego, że niemal codziennie wydzwaniałem do niego po dwadzieścia razy, niemal błagając, żeby wpadł i dokończył to, co rozgrzebał wczoraj. Stałem się nerwowy, źle sypiałem, sąsiedzi patrzyli na mnie wilkiem. Całe szczęście, że po półtora miesiącu Lechu wyszedł wreszcie z łazienki. I chociaż gołym okiem widziałem, że płytki są położone nierówno, a „prawie nieużywany” brodzik ma powycieraną emalię, nie mówiłem już nic, bo brakowało mi sił na kolejne poprawki. Chciałem się tego człowieka nareszcie pozbyć z mojego domu.
– A więc zostało panu już tylko położenie paneli w pokoju i kuchni – podsumowałem pewnego pięknego, letniego dnia, po blisko dwóch miesiącach od tej strasznej chwili, kiedy uścisnęliśmy sobie z panem Leszkiem prawice.
– Tak jest!
– To ile czasu to panu zajmie?
– A co panu tak śpieszno? – odparował zaczepnie Lechu.
– Nie zaczynajmy znowu…
– Jak się sprężę, to mogę skończyć nawet w dwa dni – rzekł z urażoną godnością.
– W dwa dni? – nie mogłem uwierzyć swojemu szczęściu. – To wspaniale! No, to niech pan zaczyna!
Muszę przyznać, że tym razem – po raz pierwszy – pan Leszek dotrzymał terminu. Może uniósł się wreszcie honorem? Może trafiła mu się kolejna fucha? A może po prostu układanie paneli to dziecinnie prosta robota…
Tak czy inaczej, równo dziewięćdziesiąt dni od pierwszego uderzenia młotka, nareszcie dokonywałem „odbioru” swojego pachnącego nowością, wyremontowanego mieszkania.
– A dlaczego to się tak ugina? – spytałem, stając na środku pokoju, gdzie panele wyraźnie się wypiętrzały.
Pan Leszek tylko siorbnął zrobioną przeze mnie kawę (dwie łyżki na dwie łyżki cukru, dużo mleka – znałem to już na pamięć) i wzruszył ramionami.
– Może trochę za ciasno ułożyłem. I nieco się wypaczyło.
– To trzeba poprawić.
– E, nie da się. Trzeba by całą podłogę rozbierać. Z listwami.
– No ale przecież nie mogę mieć na środku pokoju górki!
– Niech pan postawi na niej coś ciężkiego. Na przykład fotel.
– Ale co pan…
– No nic. To ja lecę. Następna robota czeka – zakończył naszą rozmowę Lechu i zdematerializował się niczym senny koszmar o poranku.
Rozejrzałem się po swoim odnowionym mieszkaniu. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałem dwa miesiące temu. Kafelki w łazience, zamiast beżowych, były szare (w zaprzyjaźnionej hurtowni pana Leszka innych w promocyjnej cenie nie było, a ja, po zapłaceniu „niewielkiej” zaliczki wybrzydzać nie mogłem). Kabina prysznicowa, choć dopiero co zainstalowana, wyglądała na mocno zużytą. Pomiędzy kuchnią a pokojem, zamiast wolnej przestrzeni, miałem dwa arabskie łuki, a w samym pokoju wznosiła się wydma z wypaczonych paneli.
Byłem też kompletnie spłukany (a nawet lekko zadłużony u Waldka). Zamiast zapowiedzianych ośmiu tysięcy plus materiały, wydałem ponad dwadzieścia tysięcy. Ale… rozpierało mnie szczęście. Nareszcie sam! I, co najważniejsze, wreszcie nie musiałem się zamartwiać, czy fachowiec znów nie nawali, czy ponownie nie poplącze czegoś z hydrauliką lub nie nadweręży konstrukcji budynku. Miałem wolną głowę. Wroga armia opuściła moje terytorium!
Czytaj także:
„Co może być gorszego niż sam remont? Nadgorliwy szwagier, który najpierw schrzanił robotę, a potem jeszcze się obraził”
„Mąż zagroził mi rozwodem, bo chciałam zrobić remont domu. Zawzięłam się. Przy okazji wyremontowałam nasze małżeństwo”
„Do wykończenia mieszkania zatrudniliśmy fachowców z polecenia. Nie podpisaliśmy umowy, bo tak miało być taniej…”