Pomyślałam, że właśnie mam szansę, którą trzeba wykorzystać. Kiedy kończyłam studia pedagogiczne, wydawało mi się, że o pracę nie będzie trudno. Dostałam ją w dużym mieście, blisko naszej wsi. Szybko przekonałam się jednak, że dostać pracę to jedno, a utrzymać ją to drugie.
I co z tego, że skończyłam jeszcze podyplomowe studium wychowania przedszkolnego i nauczania wczesnoszkolnego? Po paru latach i tak zostałam zwolniona z powodu braku godzin. Cóż, dzieci mniej, to i pracy mniej. Całe szczęście, że przynajmniej mąż miał etat i całkiem nieźle zarabiał. Doszliśmy do wniosku, że skoro i tak siedzę w domu, to czas na dziecko. Wkrótce na świat przyszła Tosia, a półtora roku później bliźniaczki: Ola i Milenka.
Wychowanie dzieci mnie pochłonęło
Kiedy jednak maluchy miały już kilka lat, Radek stracił pracę. Szybko znalazł nową, ale gorzej płatną. Nadszedł czas, abym więc i ja rozejrzała się za jakąś posadą. W swoim zawodzie nie miałam jednak szans, a przekwalifikowanie się było zbyt drogie. Dalej więc siedziałam w domu, zajmowałam się dziećmi, a w wolnych chwilach oglądałam telewizję. I to właśnie stamtąd pewnego dnia zaczerpnęłam inspirację…
Mieszkamy we wsi, do której przenosi się coraz więcej mieszkańców pobliskiego miasta. Budują tutaj domy, a do pracy dojeżdżają. Nasz dom stoi na skraju takiego nowego osiedla. Mamy kury, kaczki, kilka gęsi, króliki, a w sadzie pasą się kozy. Dzieci mieszczuchów nieraz podchodzą do ogrodzenia, by popatrzeć na nasze zwierzęta. Wiele z nich pyta, czy może je pogłaskać lub nakarmić. Nie pamiętam już dokładnie, jaki program w telewizji wtedy oglądałam. Ale to nieważne. Moją uwagę przykuła pewna kobieta, prowadzącą oryginalne przedszkole – dzieci w nim nie tylko bawiły się i uczyły, ale też opiekowały się zwierzętami.
Obejrzałam program uważnie, a potem wyszłam przed dom i rozejrzałam się po naszym terenie. Za ogrodzeniem znów stało kilkoro dzieci, a moja Ola pokazywała im, jak się karmi kury. Pomyślałam, że właśnie mam szansę, którą trzeba wykorzystać. „A jak mi się uda, będę mogła nadal zajmować się córkami, a przy okazji pracować w ukochanym zawodzie”. Najtrudniejsze były formalności... Zwołałam rodzinną naradę. Powiedziałam o swoim pomyśle i zapytałam o opinię.
– Dobra myśl, Madziu! – poparł mnie mąż. – Rodzice poszukują teraz placówek, które oferują coś niestandardowego, oryginalnego, jakichś autorskich rozwiązań. Słyszałem wiele takich rozmów w pracy.
– Mogłabyś zagospodarować na ten cel tę przybudówkę, w której miał mieszkać Jarek, ale skoro przeprowadził się z rodziną nad morze… – westchnęła mama, która wciąż przeżywała wyjazd syna.
– A może Ania i Wiola chciałyby pomagać przy dzieciach? – myślałam o młodszych siostrach – swojej i Radka. – Obie lubią dzieci i dobrze sobie z nimi radzą! Po co mają się wynajmować do obcych jako niańki? Na pewno są jakieś kursy, które mogłyby zrobić, żeby u mnie pracować. Jutro pojadę do urzędu pracy i dowiem się, co i jak! – postanowiłam.
Następnego dnia pojechałam do miasta
Razem z urzędniczką przestudiowałyśmy odpowiednie przepisy. Stanęłam przed niełatwym zadaniem, ale czułam, że „Przedszkole w Zagrodzie”, jak je nazwałam, to moje marzenie i bardzo pragnęłam je zrealizować. Wiele miesięcy trwały przygotowania: kompletowanie dokumentacji, poznawanie warunków i przepisów, szkolenia, pisanie biznesplanu itp.
Przez ten czas szukałam rodziców zainteresowanych zapisaniem dzieci do mojego przedszkola. Rozpuściłam wici przez znajomych, rozmawiałam z mieszkańcami pobliskiego osiedla... I wkrótce okazało się, że bez trudu zbiorę trzydzieścioro dzieci! Taka liczba wystarczyłaby w zupełności, żeby placówka działała efektywnie. Przez cały czas wspierali mnie najbliżsi, którzy także zapalili się do tego projektu, a moje córeczki nie mogły się doczekać nowych koleżanek i kolegów. Formalności ciągnęły się dość długo – musiałam przecież zarejestrować działalność gospodarczą. Wreszcie dostałam wymarzoną, wyczekiwaną dotację z funduszy unijnych. Teraz przygotowania ruszyły pełną parą.
Wyposażyliśmy odpowiednio wykończoną już przybudówkę, zakupiliśmy zabawki, pomoce dydaktyczne, powiększyliśmy nasz zwierzyniec o koniki polskie, owce oraz... miniaturowe świnki. Na ogrodzeniu zawisł duży, kolorowy szyld z wizerunkami zwierzątek i uśmiechniętych dziecięcych buziaków. Nadszedł wreszcie długo oczekiwany dzień otwarcia naszego przedszkola.
Przybyli rodzice z dziećmi, wójt, burmistrz, ksiądz proboszcz, a nawet ktoś z sejmiku wojewódzkiego, bo wieść o moim przedsięwzięciu zdążyła się już roznieść. Nastąpiły krótkie okolicznościowe przemówienia, ksiądz poświęcił siedzibę przedszkola i wreszcie znudzone już mocno dzieciaki mogły zawładnąć otwartą przecież właśnie dla nich placówką.
W salach zapanował radosny rwetes, dzieci podekscytowane oglądały zabawki i kolorowe mebelki. Ale największy entuzjazm wybuchł, kiedy ja i moje pomocnice, Wiola i Ania, zaprowadziłyśmy dzieci na podwórko i pokazałyśmy im zwierzątka. Wszystkie naraz chciały się z nimi bawić, głaskać je i karmić. Kątem oka widziałam, że rodzice też są zachwyceni. A więc start nam się udał! To był prawdziwy strzał w dziesiątkę! I nadal jest bardzo dobrze! Okazało się, że mój podpatrzony w telewizji pomysł spodobał się wielu rodzicom. Radek miał rację – ludzie teraz szukają przedszkoli, których oferta jest oryginalna.
Moje takie właśnie jest
Dzięki swojej odwadze, wsparciu rodziny i pomocy życzliwych ludzi w pozyskaniu unijnych funduszy, mogę teraz robić to, co lubię. Moje córeczki bawią się świetnie z rówieśnikami, pokazując im, jak zajmować się zwierzętami. Dzieci uczą się, poznają świat, dużo przebywają na świeżym powietrzu. Niedawno jedna z mam powiedziała mi, że jej córeczka zmieniła się nie do poznania.
– Jeszcze niedawno była nieśmiała, chowała się po kątach, kiedy przychodzili goście, a teraz jest pewna siebie, sama zagaduje i opowiada o ulubionych zwierzętach! To przedszkole tak ją odmieniło!
Inna dziewczynka była chorowita, ale codzienne zabawy na powietrzu zahartowały ją. Jej mama jest zachwycona. W takich chwilach czuję, że podjęłam słuszną decyzję. W przyszłym roku zamierzam wprowadzić zajęcia z hipoterapii i dogoterapię oraz felinoterapię dla dzieci z problemami ruchowymi czy emocjonalnymi. Już mam chętnych rodziców, którzy cieszą się, że ich pociechy nie będą musiały dojeżdżać na zajęcia terapeutyczne do miasta. Oczywiście, nie brakuje malkontentów, którzy narzekają, że to niezdrowo, kiedy dziecko „paprze się ze zwierzakami” i że „sierściuchy roznoszą choroby”.
Tacy jednak nie przysyłają dzieci do mojego przedszkola, a ja się nie przejmuję głupim gadaniem. Nie muszę chyba dodawać, że nasze zwierzęta są pod kontrolą weterynarza. A ja po prostu widzę każdego dnia, jak stymulująco na rozwój dzieci wpływa kontakt ze zwierzętami, ile pozytywnych emocji w nich wyzwala, jak uczą się delikatności, wrażliwości, zaradności. Promienieją dumą, gdy samodzielnie rozsypią kurom ziarno lub dadzą kózkom siana.
Aż piszczą z uciechy, gdy łasi się do nich kot, pies uczy się nowej sztuczki, a zabawna świnka wietnamska chodzi za nimi krok w krok, dopominając się chrumkaniem o przysmaki. „Przedszkole w Zagrodzie” to mój sposób na życie, a nie przesadzę, gdy powiem, że i moje powołanie. Każdego dnia, patrząc na szczęśliwych wychowanków, sama jestem szczęśliwa. I wiecie co?
Po głowie mi chodzi jeszcze jeden pomysł… Co byście powiedzieli na „Szkołę w Zagrodzie”? Za sadem mamy jeszcze kawałek nieużytku…
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”