Łóżko było zwyczajne, takie turystyczne, poklejone szeroką taśmą, żeby się nie zarywało. Kładłam na nie folię tak zmyślnie podwiniętą, że w razie deszczu mogła zabezpieczyć towar przed wilgocią. Do tego miałam wędkarski stołeczek, termos z piciem, sweter na wszelki wypadek i woreczek z solą.
„Gdyby ktoś cię zaczepiał albo wyrywał kasę, syp po oczach i w nogi!” – uczyła mnie sąsiadka, która dłużej niż ja zarabiała na chleb, handlując na osiedlowym bazarku.
To ona mnie namówiła…
– Co ci z tych dyplomów? – pytała. – Bida z nędzą u ciebie, a handel może ci się spodoba. Warto próbować!
Był początek lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Polacy właśnie się zderzyli z twardymi prawami kapitalizmu, gospodarką wolnorynkową i innymi przemianami społeczno-gospodarczymi. Jedni tracili pracę, a inni zakładali firmy i robili szybkie majątki. Byli tacy, którzy zostali na lodzie, z długami, bez perspektyw. Ja należałam do tej grupy. Nikomu nie był potrzebny pedagog ze specjalnością historia wychowania i turystyka. Żeby przetrwać, musiałam się przebranżowić! Więc stanęłam nad tą polówką upokorzona do granic możliwości, bo po pierwsze, nie miałam pojęcia o handlu, a po drugie, nie bardzo miałam czym handlować!
– Na początek spróbuj z tym, czego już nie nosisz – radziła sąsiadka. – Kiecki, korale, buty, co tam znajdziesz. Musi być czyste, wyprasowane, w dobrym stanie. I za małe pieniądze, to najbardziej ludzi przyciąga. Zresztą, sama się szybko nauczysz.
Więc powyciągałam z szafy swoje sukienki, prawie nową bieliznę, ciuszki dziecka, nawet perfumy, które kiedyś dostałam w prezencie i nawet ich nie odpieczętowałam. Zrobił się z tego nawet niezły stosik. Już koło południa moje łóżko było puste; zarobiłam tyle, że na trzy dni miałam na jedzenie dla siebie i córki. Moja czteroletnia Asia chorowała na astmę. Wymagała wzmożonej opieki i leków. Wychowywałam ją sama, bo tatuś rok po jej urodzeniu wyjechał na saksy i słuch po nim zaginął. Teściowie mieszkali na drugim końcu Polski i w ogóle nie interesowali się wnuczką. Moi rodzice nie żyli.
W hurtowniach kupowałam, co się dało, byle za grosze
Po tym pierwszym dniu na bazarku byłam jak w transie! Zrozumiałam, że jeśli się postaram, schowam do kieszeni ambicje i uprzedzenia, zakasam rękawy i ruszę głową, dam sobie radę! Parę następnych dni też było niezłych, ale w końcu przyszedł moment, kiedy nie miałam czym handlować. Szafa była prawie pusta, poszła moja srebrna biżuteria, apaszki, nawet buty. Walnęłam nosem w ścianę! Wtedy przypomniałam sobie, jak moja babcia mówiła: „Kup tanio, sprzedaj drogo”. To była myśl! Zaczęło się wstawanie skoro świt i jeżdżenie do rozmaitych hurtowni po towar. Brałam, co mi wpadło w ręce, byle za grosze. Na moim łóżku leżało mydło i powidło: ciuchy, kosmetyki, pasmanteria, skarpetki, kapcie, środki czystości. Żywnością nie handlowałam, to zbyt duże ryzyko. Po jakimś czasie przypomniałam sobie, że jedna z moich koleżanek robi amatorsko kolczyki, wisiorki, bransoletki i inne takie drobiazgi. Namówiłam ją do współpracy. Klienci kupowali wszystko, co od niej dostałam. Inna koleżanka była mistrzynią szydełka. Jej kamizelki, bluzki i odlotowe rękawiczki bez palców szły jak woda! Wtedy w sklepach nie było tylu rzeczy, poza tym u mnie się targowało o cenę, gadało, narzekało na ciężkie czasy i wszyscy byli zadowoleni…
Do pewnego momentu szło mi świetnie! Miałam swoje miejsce, do polówki dokupiłam składany stolik i krzesełko, od znajomego pożyczyłam wielki parasol i nareszcie nie biedowałam. Bez kokosów, ale i bez nędzy – tak wyglądało moje życie. Kiedy ci dwaj młodzi mężczyźni stanęli koło mojego łóżka, potraktowałam ich jak normalnych kupujących, tym bardziej że oglądali towar, przekładali, pytali o ceny. Nie podejrzewałam niczego złego, nawet wtedy, gdy jeden z nich przysunął się do mnie zbyt blisko i wyszeptał:
– Dobrze, lala, dosyć tych pieszczot! Pogadajmy poważnie o interesach…
– Jakich interesach? – zapytałam.
– Naszych, wspólnych.
– Mamy wspólne interesy? – nadal byłam spokojna, chociaż ten jeden przestał mi się podobać; miał minę bandziora i tak się odzywał:
– Mamy, k…a. A jak jeszcze nie mamy, to będziemy mieli! Czaisz, k…a?
Zaczęłam czaić
Kiedyś sąsiadka mnie uprzedzała, żebym za bardzo się nie cieszyła, jeśli mi zacznie się powodzić w bazarkowym handlu, bo od razu się mną zainteresują tacy, którzy lubią łatwy chleb pieczony cudzymi rękami.
– No dobra, lala – odezwał się znowu. – Co tydzień odpalasz działkę i masz spokój. Jesteśmy twoją ochroną, nikt ci już nie podskoczy.
– A jeśli się nie zgodzę?
– Spróbuj, sprawdź, co będzie. Nie ma przymusu, to jest wolny kraj.
– Muszę się zastanowić…
– Nie ma nad czym. Albo, albo.
– Więc nie! Ani grosza nie dostaniecie ode mnie! – wściekłam się po prostu. – Łobuzy, zaraz idę na policję!
– Bardzo prosimy! Droga wolna. A świadków masz?
Handlujący obok słyszeli tę rozmowę, zresztą na pewno wiedzieli, o co chodzi, ale nagle wszyscy się poodwracali, udawali bardzo zajętych. Zrozumiałam, że nikt mi nie pomoże! Tego dnia już nic nie sprzedałam… Ci bandyci stali przed moim łóżkiem i zasłaniali sobą mnie i towar. Wyglądali tak, że nikt się nie zatrzymywał. Nie było sensu z nimi dyskutować, więc zebrałam towar i wróciłam do domu. Byłam pewna swego i postanowiłam, że nie ustąpię! Następnego ranka na moim miejscu stał ktoś inny. Miał duży stragan z brezentu, mowy nie było, żeby się obok wcisnąć. Nawet nie pytałam, dlaczego się tu rozłożył, bo stał tam też bezczelnie uśmiechnięty drab, który mnie straszył i szantażował. Zaczęłam szukać innego placu, lecz jeśli coś znalazłam, natychmiast pojawiał się tamten bandyta i oświadczał, że to jest zajęte.
– Jak zajęte, skoro nikogo tu nie ma? – pytałam.
– Widzisz, lala, ciebie też nie ma w domu, a tam jest twoja córka… Tak ją zostawiasz z sąsiadkami? Nie boisz się? Zawsze coś się może stać… Pożar albo inny wypadek.
Wtedy zrozumiałam, że to nie przelewki!
Uderzyli celnie, przestraszyli mnie. Moja przygoda na osiedlowym bazarku właśnie się skończyła. Dzisiaj, z perspektywy wielu minionych lat, muszę powiedzieć, że jestem wdzięczna tamtym bandziorom, bo zmusili mnie do odważnego działania i decyzji, których bym na pewno nie podjęła, gdyby nie konieczność. Zadzwoniłam do teściów. Nie utrzymywałam z nimi kontaktów, nie lubili mnie, uważali za niedojdę. Cieszyli się, że ich syn ode mnie uciekł…
– Macie rodzinę w Hiszpanii – powiedziałam. – Załatwcie, żeby mi pomogli na początek. Niech znajdą jakąś pracę i mieszkanie, później sama sobie poradzę. Mam paszport dla siebie i dziecka, mogę wyjechać w każdej chwili, znam język. Jeśli nie zrobicie tego, o co proszę, pozwę was o alimenty dla wnuczki. Zastanówcie się, co lepsze. Mieć nas z głowy i daleko, czy blisko i ciągle marudzące, bo od teraz zamierzam marudzić! Wasz synek wziął nogi za pas, ja nie będę się dalej sama męczyła!
Podziałało. Już dwa miesiące później pakowałam walizki. Mieszkanie po rodzicach sprzedałam z dwóch powodów: żeby mieć jakieś pieniądze na początek, i żeby spalić za sobą mosty! Nigdy tego nie żałowałam. Dziś mam niewielkie biuro turystyczne. Zarabiam tyle, że starcza na moje potrzeby i na studia córki. Mieszkamy w Andaluzji, blisko Oceanu Atlantyckiego. Oczywiście nie od początku wszystko szło mi jak z płatka, mam za sobą także trudne emigracyjne chwile, tęsknotę, zwątpienie, strach… Ale minęło, dałam radę, jestem z siebie dumna. Mam partnera – Polaka, który przyjechał tu kiedyś na wakacje i już został. Był samotny podobnie jak ja, od razu do siebie przylgnęliśmy i teraz tworzymy udany związek. Gdybym spotkała tamtych mężczyzn, dostaliby ode mnie najlepsze wino z Andaluzji. Nigdy nie wiadomo, co człowiekowi pomoże, a co mu zaszkodzi. Oni mi pomogli!
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”