„Zachorowałam na raka, a mąż wykrzyczał mi, że się nad sobą użalam. Uchodzi ze mnie życie, a on mnie nie wspiera”

Kobieta chora na raka fot. Adobe Stock, RFBSIP
– Mam już dość, rozumiesz? Ja wiem, jesteś chora, psychicznie i fizycznie wykończona, ale na litość boską, przestań się nad sobą użalać! – wykrzyczał mi.
/ 05.10.2021 11:23
Kobieta chora na raka fot. Adobe Stock, RFBSIP

Przez całe swoje życie byłam aktywną kobietą, żyłam na wysokich obrotach. Od małego wszędzie było mnie pełno. Energiczna i wesoła, nigdy się nie nudziłam. I tak mi już zostało – do czasu… Ale po kolei.

Krótko po skończeniu szkoły podjęłam pracę. W tym samym roku poznałam Andrzeja, zakochaliśmy się. Po dwóch latach wzięliśmy ślub. Było nam ze sobą dobrze, oboje podobnie zapatrywaliśmy się na przyszłość. Nie zwlekaliśmy z decyzją o powiększeniu rodziny.

Niecały rok później urodziłam Bartka, po trzech latach powitaliśmy na świecie Marka. I tak miało już zostać, mieliśmy się zestarzeć, i czekać na wnuki. Chłopaki wyrosły już z pieluch, chodzili do szkoły. Nie trzeba było wstawać po nocach no i mielimy więcej czasu dla siebie. Ale los pisze nieprzewidywalne scenariusze, więc po kolejnych ośmiu latach urodziłam Małgosię. Nie planowaliśmy tej ciąży, ale nie była też dla nas tragedią.

Po pierwszym szoku zaczęliśmy się nawet cieszyć

Miałam 34 lata, więc nie panikowałam i nie rozpaczałam. Niektóre kobiety w moim wieku dopiero poznają smak macierzyństwa! A Andrzej? Mój mąż wprost oszalał na punkcie córeczki! Od razu stała się jego oczkiem w głowie.

Mijały lata. Wiedliśmy w miarę ustabilizowane życie. Praca, dom, dzieci, czasem wypad gdzieś na weekend czy do zoo. Nasze dzieci rosły, nawet się nie obejrzałam, kiedy chłopcy stali się mężczyznami. Bartuś po szkole średniej wyjechał na studia, do domu wracał co dwa lub trzy tygodnie. Dobrze sobie radził, znalazł pracę na wieczory i weekendy, miał dziewczynę. Byłam dumna, że tak mu się wiedzie.

Mareczek nieco inaczej ułożył sobie życie. Miał 19 lat, kiedy poinformował nas, że zostaniemy dziadkami. Najpierw byłam wściekła i załamana, lecz z czasem oswoiłam się z tą myślą. Wprawdzie nie tak wyobrażałam sobie jego start w dorosłość, ale trudno. Zachował się jak mężczyzna – ożenił się z Sylwią, zamieszkali u niej, bo tak było wygodniej.

Dziewczyna dwa lata wcześniej straciła ojca, nie chciała zostawiać mamy samej. A że Marek był zaradny i robotny, to z powodzeniem przejął rolę i obowiązki gospodarza domu. Podjął też pracę w zakładzie stolarskim, na szczęście dość dobrze płatną. Jakoś sobie radzili.

Tymczasem nasza najmłodsza Małgosia była już nastolatką. Aż się bałam, co to za chwilę się zacznie – koleżanki, koledzy, imprezy. Pewnie podkradanie mi kosmetyków. „Obyśmy tylko uniknęli większych problemów wychowawczych” – myślałam, zarazem też miałam nadzieję, że skoro z chłopakami podołaliśmy, to i teraz damy radę.

To niemożliwe, to musi być pomyłka

Pewnego wieczoru szykowałam kolację, kiedy poczułam nudności.

– Znowu wymiotujesz? Może pójdziesz do lekarza, już od jakiegoś czasu niewyraźnie wyglądasz – powiedział Andrzej, który rzeczywiście kolejny raz zastał mnie nad ubikacją. Fakt, nie najlepiej się ostatnio czułam. Byłam przemęczona, nie miałam apetytu i prawie nic nie jadłam. Mimo to cały czas miałam uczucie pełności, przejedzenia.

Męczyły mnie wzdęcia, w sumie bez powodu. No i stale miałam też stan podgorączkowy, a nawet lekką gorączkę. Nie chciałam jednak iść do lekarza, wszystko kładłam na karb przemęczenia i nerwów. Tak się jednak złożyło, że kończyły mi się badania okresowe w pracy. Siłą rzeczy zrobiłam więc podstawowe badania. Kiedy pokazałam lekarzowi swoje wyniki, bardzo się zaniepokoił. Niestety, nie chciał powiedzieć nic konkretnego, ale zlecił dodatkowe analizy. A potem kolejne.

Denerwowałam się coraz bardziej. I jak się okazało – nie bez powodu. Pamiętam ten dzień dokładnie.

– To niemożliwe. Ale... Panie doktorze, ja nigdy nie chorowałam, świetnie się czułam! No ostatnio trochę gorzej, ale wie pan, jak to jest. Człowiek jest coraz starszy, to musi się coraz gorzej czuć… – próbowałam zaklinać rzeczywistość, miałam jeszcze nadzieję, że to pomyłka, lecz lekarz był bezwzględny.

– Proszę pani, nie ma mowy o pomyłce. Teraz najważniejsze jest, żeby jak najszybciej zrobić operację, wyciąć guz, sprawdzić, czy jest złośliwy – z każdym kolejnym słowem czułam, jak ulatuje ze mnie cała radość życia.

Najbliższe tygodnie były dla mnie straszne

Operacja, badania, wyniki. I wyrok – rak wątrobowokomórkowy HCC, w zaawansowanym stadium. Na domiar złego lekarze znaleźli też przerzuty w węzłach chłonnych. Załamałam się! Miałam 45 lat, ale czułam się o wiele młodziej! Zawsze byłam pełna zapału i energii. Miałam tyle pomysłów! Za chwilę miała urodzić się moja wnuczka, planowałam już, że będę pomagała młodym, jak tylko będę umiała. No i Bartuś pewnie też niedługo o ślubie pomyśli.

A Gosia? Gosia miała dopiero 11 lat! Właśnie wkraczała w najtrudniejszy wiek, w którym matka jest tak bardzo potrzebna! No i Andrzej… Na emeryturze chcieliśmy zwiedzić Polskę, zobaczyć wszystkie zamki i pałacyki. A teraz miałam nie dożyć emerytury? To nie mogło się dziać naprawdę! Jednak Andrzej miał rację… Poddałam się leczeniu.

Nie kwalifikowałam się do przeszczepu wątroby, pozostała mi chemioterapia. Bardzo źle ją znosiłam, wymiotowałam, nie miałam siły wstawać z łóżka, straciłam wszystkie włosy. Nie mogłam patrzeć na swoje odbicie w lustrze, czułam się koszmarnie! Nie wiem, jak bym sobie poradziła, gdyby nie wsparcie najbliższych. Byli przy mnie, mimo że ich odtrącałam…

Tak. Potrzebowałam ich bliskości, a jednocześnie tak bardzo cierpiałam, kiedy widziałam ich bezradność. I tak przykro mi było, gdy wreszcie przywieźli mi pokazać Martynkę, moją wnuczkę, a ja nawet nie miałam siły wziąć jej na ręce…

– Mamo, nie załamuj się, tylko głowa w górę i do przodu, jak zawsze! – powtarzały mi dzieci. Wiedziałam, że tylko udają ten optymizm, że przy mnie starali się trzymać, jednak ich też wykańczała ta sytuacja. Gosieńka to już nawet nie udawała – każdego dnia po szkole przychodziła do mnie, tuliła się i długo płakała.

– Mamusiu, kiedy wreszcie wyzdrowiejesz? Powiedz, mamo… Bo wyzdrowiejesz, prawda? – pytała z nadzieją i strachem w głosie.

A mnie pękało serce, bo nie wiedziałam, co mam powiedzieć swojemu dziecku. Przecież pewne było, że ja już nigdy nie wyzdrowieję, że to tylko leczenie paliatywne. Kiedy zostawaliśmy z Andrzejem sami, pozwalałam sobie na szczerość. Czasem płakałam – z bólu, strachu, bezsilności. Innym razem złościłam się, zacinałam w sobie, nie odzywałam. Mąż znosił to wszystko dzielnie, chociaż czasem też siadały mu nerwy. Tego wieczoru coś w nim pękło i nie wytrzymał.

– Mam już dość, rozumiesz? Ja wiem, jesteś chora, psychicznie i fizycznie wykończona, ale na litość boską, przestań się nad sobą użalać! – wykrzyczał mi. – My tu wszyscy się martwimy, wszyscy umieramy ze strachu, ale przynajmniej się staramy! Latamy, skaczemy koło ciebie, próbujemy żyć na tyle normalnie, na ile się da. A ty nam utrudniasz! Kochanie, błagam, nie poddawaj się! Byłam zszokowana.

Odkąd dowiedzieliśmy się o mojej chorobie był dla mnie łagodny, miły… A teraz nagle taka zmiana! Andrzej wykrzyczał mi wszystkie swoje żale i pretensje, cały swój strach. Zdenerwował mnie.

– Niczego nie rozumiesz. Wyjdź! – krzyknęłam tylko urażona.

Byłam na niego wściekła! Moje życie się zawaliło, to ja cierpiałam, a on na mnie krzyczał! Całą noc nie mogłam zasnąć, rozmyślałam nad tym, co mi powiedział mąż, i… z każdą kolejną minutą przyznawałam mu coraz więcej racji.

Niszczyłam siebie, dzieci, nasze relacje. Niszczyłam naszą rodzinę! Tak, byłam chora! Ale to nie była niczyja wina. I tylko ode mnie zależało, czy resztę życia przeleżę na kanapie, mając pretensje do całego świata, czy jednak coś z tym zrobię.

Przecież ciągle żyję, wciąż jestem

Podczas kolejnej wizyty w szpitalu poprosiłam o kontakt do psychologa. Spotkania z nim bardzo mi pomogły, otworzyły mi oczy. Mówi się, że dobre nastawienie to połowa sukcesu. I chyba naprawdę coś w tym jest. Zaczęłam się uśmiechać, walczyć, wierzyć, że czeka mnie coś jeszcze, no bo przecież jeszcze nie umieram! Nie zdarzył się cud. Nadal podają mi silną chemię, biorę kilka tabletek dziennie i muszę się oszczędzać.

Są jednak dni, kiedy czuję się całkiem dobrze. Pomagam Gosi w lekcjach, bawię się z Martynką. Zaczęliśmy też realizować nasze marzenia i w weekendy, o ile samopoczucie mi pozwala, zwiedzamy zamki i pałace. Na razie tylko te w najbliższej okolicy, ale kto wie, może resztę też uda mi się zobaczyć? Nie wiem, ile życia mi zostało. Dzień? Miesiąc? Rok? Mam nadzieję, że jeszcze więcej! Ale nieważne, ile mam czasu – cieszę się każdą chwilą, celebruję małe szczęścia. Jakby każdy dzień miał być tym ostatnim.

Czytaj także:
„Była miłością mojego życia, ale złamała mi serce. Miałem już rodzinę, gdy ona wróciła i poprosiła o drugą szansę”
„Kochałem żonę, ale nie byłem w stanie żyć z jej nałogiem. Mówią jednak, że miłość wszystko zwycięży...”
„Miałem skok w bok z prostytutką. Boję się, że mogłem się czymś zarazić. Co jeśli narażę teraz żonę na chorobę?”

Redakcja poleca

REKLAMA