„Płaciliśmy z mężem za wszystko po połowie. Po macierzyńskim straciłam pracę, a ten tyran naliczał mi dług”

Żona, którą utrzymywał mąż fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Moje życie zamieniało się w piekło. Mąż wypominał mi każdy wydatek, każdą zjedzoną na jego koszt kromkę chleba, nazywał darmozjadem i życiowym nieudacznikiem. Poniżał mnie i wdeptywał w ziemię na każdym kroku, bo nie miałam pracy i musiał mnie utrzymywać. Najgorsze, że odbiło się to także na Juleńce”.
/ 10.06.2022 16:50
Żona, którą utrzymywał mąż fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Zanim na świecie rozbrzmiały głosy żądające równouprawnienia, dla każdego faceta i każdej kobiety było jasne, że to mężczyzna płaci. Za kolację, na którą zaprosił swoją ukochaną, za nową sukienkę dla niej, a później także za dom, samochód i właściwie wszystko, co popadnie. No i fajnie, o co tu robić lament? Cóż… kto płaci, ten wymaga, powiedzą niektóre panie. A przecież nie chcemy, żeby od nas wymagano, prawda? I z tym oto argumentem na ustach, dotarłyśmy do naszych czasów.

Jako zdeklarowana feministka zawsze odczuwałam zakłopotanie, gdy któryś z moich adoratorów próbował „być szarmancki”, czyli machał mi kasą przed nosem. Szybko zaczęłam pracować i zyskałam niezależność finansową, stać mnie więc było na piwo w klubie. Nie musiałam przyjmować „jałmużny” od tak zwanych gentlemanów.

Było mi zwyczajnie głupio, gdy mimo to próbowali za mnie zapłacić, a niekiedy nawet odczuwałam złość. Wydawało mi się, że wyskakując z takimi gestami, zwyczajnie mnie nie szanują. Prawda to, czy nie, tak już miałam zakonotowane w głowie. Nic więc dziwnego, że na męża wybrałam sobie mężczyznę o równie otwartym umyśle i liberalnych poglądach, co ja.

Między nami sprawa od początku była jasna

Składamy się na życie po połowie. Każde z nas ma oddzielne konto w banku, płaci swoją część rachunków i swoją część dokłada na jedzenie czy jakieś ekstra wydatki typu sprzęt grający lub na przykład ekspres do kawy. Co prawda on zarabiał dużo więcej niż ja, jednak taki układ wydawał mi się wtedy sprawiedliwy.

Z początku było nam całkiem dobrze. Nie kłóciliśmy się o pieniądze, nikt nie miał do nikogo pretensji, bo po każdych zakupach, czy wyjściu na miasto po prostu braliśmy paragon i rozliczaliśmy się skrupulatnie. Problemu nie było też, gdy zaszłam w ciążę. Oboje pragnęliśmy tego dziecka i oboje łożyliśmy na nie po połowie. Oczywiście ja zajmowałam się Julką częściej, siedziałam w końcu na macierzyńskim. Jednak kochałam małą tak bardzo, że ta drobna nierówność w ogóle mi nie przeszkadzała. Ale urlop macierzyński szybko minął…

– Szkoda, że rodzice mieszkają tak daleko, zajęliby się małą, kiedy ty będziesz w pracy – powiedział mi któregoś dnia Mikołaj. – Ale trudno, żłobek nie jest znowu taki drogi, jak się złożą dwie osoby.

Nie uznawałam takich instytucji

Przedszkole jeszcze ujdzie, wtedy dzieci są już wystarczająco duże, by przystosować się do nowego środowiska. Ale oddawać kilkumiesięczne maleństwo pod opiekę obcym ludziom. Nie… nie planowałam tego.

– Prawdę mówiąc, chcę wziąć jeszcze wychowawczy… – bąknęłam nieśmiało, lecz to był błąd.

– A kto cię będzie utrzymywał? – spytał złośliwie mój mąż.

Wtedy po raz pierwszy poczułam dyskomfort związany z naszym układem. Po długiej rozmowie i przekonywaniu Mikołaja do swoich racji wymogłam na nim w końcu, że zostanę w domu jeszcze przez rok, a wieczorami będę dorabiać, tłumacząc teksty z języka angielskiego. Wiedziałam, że po całym dniu opieki nad dzieckiem będę zmęczona, ale skoro nie ma innego wyjścia.

Odczułam tę decyzję boleśnie. Moja praca była niezbyt dobrze płatna. Wystarczyło tylko na to, by pokryć moją część rachunków i dokładać się na jedzenie. Pieniędzy na własne potrzeby już nie miałam. Głupio mi było prosić męża o kasę na podpaski, czy waciki, nie mówiąc już o takich ekstrawagancjach jak kosmetyki czy ubrania. Kombinowałam więc, jak mogłam. A to mama przysłała mi paczkę, a to przyniosłam jakiś drobiazg od koleżanki. Ale czasem nie miałam innego wyjścia, musiałam wyciągnąć rękę do Mikołaja.

– Sama chciałaś zostać w domu, więc teraz nie narzekaj – krzywił się za każdym razem. – Ja ciężko pracuję, a ty siedzisz w domu i mam ci jeszcze dawać kasę na jakieś zachcianki.

– Jak byś nie zauważył, to ja też pracuję – odpyskowałam mu. – Cały dzień sprzątam, piorę, gotuję i zajmuję się Julką. A potem tłumaczenia robię. To za mało?

– Widać za mało, skoro nie starcza ci pieniędzy – odpowiadał.

Podczas takich dyskusji zaczynało powoli do mnie docierać, że nasz układ jednak niewiele ma wspólnego ze sprawiedliwością. Bo prawda była taka, że wszystko w domu robiłam ja. Mój mąż, wróciwszy do domu, szedł do kuchni i zjadał obiad, który przyrządziłam, wrzucał przepocone ciuchy do kosza na brudy i przebierał się w czyste, które ja uprasowałam, po czym rozwalał się przed telewizorem. Nawet nie raczył zmyć po sobie naczyń. Czasem udało mi się go uprosić, by zajął się dzieckiem, gdy ja będę robić tłumaczenia. Godził się na to bardzo niechętnie, a jeśli akurat miał zły humor, odmawiał. Wtedy musiałam siedzieć po nocach, kiedy Julka już spała.

Siedzenie w domu nie jest takie straszne, jak niektórzy twierdzą. Ale nie bez przerwy. Najbardziej doskwierał mi fakt, że nigdzie nie wychodziłam. Tyle co na spacer z wózkiem albo do spożywczaka na rogu. Skończyły się wspólne wypady z mężem do znajomych czy pubu. Nie dlatego, że nie było z kim zostawić dziecka, bo moje koleżanki oferowały się wiele razy. Po prostu Mikołaj twierdził, że to za duży wydatek.

To jednak nie przeszkadzało mu umawiać się z kolegami na piwo. Samemu. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałam, że on po prostu nie chce płacić za mnie. Ja z kolei nie mogłam sobie pozwolić nawet na głupią kawę z koleżanką… Nie z mojej pensyjki.

Stwierdziłam, że dłużej już nie dam rady

Po kilku miesiącach takiego życia, stwierdziłam, że dłużej już nie dam rady. Wróciłam więc do pracy, a córeczkę z ciężkim sercem oddałam do żłobka. Mikołaj był zadowolony.

– No, wreszcie będziemy mogli gdzieś wyjechać… – ucieszył się.

Przez ostatni rok praktycznie nie ruszaliśmy się z miasta. I znowu nawet nie tyle z powodu małego dziecka, ile dlatego, że… nie było mnie na to stać. Jednak teraz, kiedy znowu pracowałam na cały etat, wcale nie było łatwiej. Bo owszem, miałam więcej pieniędzy, ale musiałam też płacić połowę czesnego za żłobek. Mimo to postanowiłam zacisnąć pasa i zbierać na jakiś wyjazd. Myślałam, że może to nas z mężem do siebie na nowo zbliży, bo ostatnio nie było pod tym względem za wesoło.

I wtedy przyszedł kryzys. Nastąpiły masowe zwolnienia, a ja straciłam pracę. To przekreśliło nasze plany.

– Przez ciebie nigdzie nie pojedziemy – wściekał się Mikołaj. – A tak chciałem wreszcie się stąd wyrwać.

– Jak to nie pojedziemy? Przecież wszystko już zaplanowane – zdziwiłam się, a on tylko spojrzał na mnie z pogardą.

– Chyba nie myślisz, że będę za ciebie płacił – prychnął.

No i pojechał sam. Właśnie tak zrobił. Zostawił mnie z dzieckiem i pieniędzmi z odprawy. Sam udał się na urlop do Zakopanego. Nie mogłam wprost uwierzyć, że to się stało.

Od tamtej pory było coraz gorzej. Moje życie zamieniało się w piekło. Mąż wypominał mi każdy wydatek, każdą zjedzoną na jego koszt kromkę chleba, nazywał darmozjadem i życiowym nieudacznikiem. Poniżał mnie i wdeptywał w ziemię na każdym kroku, bo nie miałam pracy i musiał mnie utrzymywać. Najgorsze, że odbiło się to także na Juleńce.

– Po co mam jej kupować nowe buty? Stare są całkiem dobre – oburzał się.

– Nie widzisz, że podeszwa się odkleja? – zwróciłam mu uwagę.

– Taka jesteś mądra, to sama jej kup. Ach nie, przepraszam, nie masz za co – wyzłośliwiał się.

– To także twoje dziecko – wrzasnęłam, bo zaczynał mnie wkurzać.

– No właśnie TAKŻE, więc dlaczego TYLKO ja na nie łożę?!

W czasie jednej z podobnych kłótni dowiedziałam się nawet, że on wcale nie chciał żadnego dziecka. Zachowywał się tak, jakbym rodząc Julkę, zrobiła mu na złość. Jakby to maleństwo wzięło się znikąd i on nie miał z tym nic wspólnego. Powiem szczerze – to chyba bolało mnie najbardziej.

Intensywnie szukałam pracy. Każdego dnia wysyłałam przez internet dziesiątki ofert, dzwoniłam, pytałam. Niestety, odzywali się jedynie ci, którzy nie oferowali więcej, niż kosztowało przedszkole dla Julki. A co z rachunkami? Z jedzeniem? Z życiem? Przecież musiałam płacić swoją połowę. W mojej sytuacji nie było więc sensu przyjmować podobnych ofert.

Po którejś z kolei awanturze o kasę Mikołaj zapowiedział mi:

– Mam tego dosyć. Nie będę dłużej wyrzucał pieniędzy w błoto. Od dziś naliczam ci dług.

Utworzył specjalny dokument, w którym codziennie z paragonami przed nosem wpisywał wydatki. Potem dzielił wszystko na pół i tak oto powstawał mi dług u własnego męża. Twierdził, że to jedyny sposób, żeby mnie zmobilizować do znalezienia pracy.

Najgorsze przyszło, kiedy zachorowałam

Najpierw kaszlałam jak gruźlik i czułam potworny ból w klatce piersiowej, potem doszły dreszcze i gorączka. Z początku myślałam, że to zwykłe przeziębienie. Nie mogłam skorzystać z państwowej służby zdrowia, bo nie pracowałam i nie miałam ubezpieczenia, a mąż nie pofatygował się, żeby zgłosić mnie do NFZ-u w firmie, gdzie pracował.

Dopiero kiedy zaczęłam pluć krwią, Mikołaj z kwaśną miną wcisnął mi w rękę sto złotych i wysłał do internisty. Diagnoza? Ostre zapalenie płuc. Leczenie: drogie jak cholera antybiotyki. Wracając do domu z receptą w kieszeni, wiedziałam, że mogę się spodziewać co najmniej marudzenia, a może i czegoś gorszego. Tymczasem mąż wzruszył tylko ramionami.

– Po prostu dopiszę ci do rachunku… – stwierdził.

To właśnie wtedy, kiedy leżałam chora, samotna i opuszczona w łóżku, pomyślałam sobie, że chrzanię takie równouprawnienie. Pomyślałam też, że moja wizja małżeństwa była jednak zdecydowanie inna od tego, co zafundował mi los. Bo czy pomijając całą sprawiedliwość, równość i inne dyrdymały, w związku nie chodzi po prostu o to, by wspierać drugą osobę? By dawać jej jak najwięcej z siebie i to nie z poczucia obowiązku, tylko z autentycznej potrzeby serca? Mój mąż nawet nie próbował taki być. 

Zostawił mnie w chorobie na pastwę losu i traktował jak jakiś ciężar, nie jak żonę. Przełykając łzy, pomyślałam, że mogłabym tu sczeznąć, a on jeszcze by się cieszył, że ma mnie z głowy i nie musi dłużej na mnie łożyć.

– Dziewczyno, toż to jest jakaś paranoja – wrzasnęła Mirka, moja przyjaciółka, gdy zwierzyłam jej się ze wszystkiego.

Nigdy wcześniej nie mówiłam nikomu, nawet rodzicom, o naszym małżeńskim układzie. Gdy ktoś znajomy pytał, jak to u nas wygląda, odpowiadałam po prostu, że mamy osobne konta i tyle. Po co wnikać w szczegóły? Niektórzy mogą nie zrozumieć…

– Masz rację, nie rozumiem – prychnęła Mirka. – Nie rozumiem, jak mogłaś to znosić przez te lata. Mam nadzieję, że ta sytuacja z chorobą czegoś cię nauczyła…

Westchnęłam ciężko i spojrzałam na nią smutnym wzrokiem.

– Tak, wiem, że on mnie nie kocha – powiedziałam. – I wiem doskonale, że powinnam odejść. Tylko że jest jeszcze ten dług.

– Czyś ty na głowę upadła – ochrzaniła mnie Mirka. – Jaki dług. Nie ma żadnego długu. Chyba tylko w jego głowie. Podpisał z tobą intercyzę przed ślubem? Nie? No to macie wspólnotę majątkową i jak weźmiecie rozwód, połowa jest twoja. Nie musisz mu nic oddawać. A on może ci naskoczyć, kochana.

Wiedziałam już, co zrobię

Jej słowa dodały mi otuchy. Zabiorę małą i wyjadę do rodziców, żeby tam przeczekać trudny czas, dopóki nie znajdę pracy. Potem złożę pozew o rozwód i bez trudu udowodnię Mikołajowi psychiczne znęcanie się, po czym wywalczę sobie opiekę nad Julką i spore alimenty na dziecko i na siebie. Tak, na siebie też, bo niby dlaczego nie? Tyle się przez niego nacierpiałam, że mi się należy. Ale też nauczyłam się czegoś ważnego – sprawiedliwie nie znaczy po równo.

Czytaj także:
„Anoreksja prawie zabrała mi córkę, a ja nic nawet nie zauważyłam...”
„Przy mężu nieudaczniku wciąż marzyłam o życiu na poziomie u boku Marka. Spotkałam go lata później”


„Całe życie wstydziłam się niepełnosprawnej matki. Dziś oddałabym wszystko, by wyjść z nią na chociaż jeden spacer”

Redakcja poleca

REKLAMA