Na początku lubiłam K.. Cieszyłam się, że po przeprowadzce z Warszawy na wieś to ich miałam za sąsiadów. Żadnych głośnych imprez w ogrodzie, pijackich wrzasków czy awantur. Ot, spokojne małżeństwo z dwójką dzieci. Czasem wymieniałam z nimi kilka grzecznościowych zdań i na tym nasza znajomość właściwie się kończyła.
Wszystko się zmieniło, kiedy K. przywieźli do domu suczkę. Figa była dorosłym, ale bardzo przyjaznym psem. Wyskoczyła z samochodu i zaczęła biegać po ogrodzie, radośnie szczekając i merdając ogonem. Moje psy od razu podbiegły do siatki, by obwąchać nową koleżankę.
– O, widzę, że przybył wam nowy członek rodziny – zagadnęłam z uśmiechem.
– A tam, jaki członek rodziny. To tylko pies. Bydlę zwykłe. Dzieci się uparły, żeby go przygarnąć – machnęła ręką K..
Ogarnął mnie dziwny niepokój
Poczułam, że sunia nie będzie miała u sąsiadów łatwego życia. Moje przypuszczenia niestety się sprawdziły. K. w ogóle nie dbali o Figę. Nie miała budy, misek na jedzenie, tylko zardzewiały garnek na wodę. Przez całe dnie siedziała pod drzewem przywiązana łańcuchem. Była spuszczana tylko w nocy.
Początkowo łudziłam się jeszcze, że chociaż dzieci okażą jej więcej serca. Będą ją wyprowadzać do pobliskiego lasu, bawić się z nią, głaskać. Przecież podobno tak bardzo chciały mieć pieska. Nic z tego! Znudziła im się, jak zabawka. Po tygodniu nawet już do niej nie podchodziły.
Biedna psina wyła więc żałośnie przez całe dnie. I to nie tylko dlatego, że chciała, by ktoś się nią zainteresował. Zauważyłam, że prawie nie dostaje jedzenia. Kowalscy dawali jej od czasu do czasu jakieś resztki z obiadu. Rzucała się na nie łapczywie, skamląc o więcej. Ale oni zachowywali się tak, jakby tego nie widzieli i nie słyszeli. Próbowałam przemówić im do rozumu. Tłumaczyłam spokojnie, że pies nie zasługuje na takie traktowanie, że trzeba go porządnie karmić, zapewnić mu schronienie. Nic do nich nie docierało. Zaproponowałam więc, że zabiorę suczkę do siebie. Nie zgodzili się.
– To nasz pies. I możemy z nim robić, co chcemy – powiedziała sąsiadka.
– Właśnie. I fora ze dwora, bo nie ręczę za siebie – dodał sąsiad.
Od tamtej chwili stałam się ich największym wrogiem. Gdy mijałam ich posesję, odwracali głowę lub pukali się w głowę. I jeszcze po innych sąsiadach rozpowiadali, że jestem wariatką. Nie zamierzałam się poddawać. Postanowiłam zawiadomić straż gminną.
Sądziłam, że strażnicy natychmiast ruszą Fidze na ratunek. Srodze się jednak zawiodłam. Gdy usłyszeli, z czym przychodzę, na wszelkie sposoby próbowali się mnie pozbyć. Najpierw twierdzili, że mają ważniejsze sprawy na głowie, potem, że gmina nie ma pieniędzy na takie interwencje, w końcu że nie mogą wchodzić na prywatny teren.
– A tak po prawdzie, czy dla głupiego psa warto ryzykować dobre stosunki z sąsiadami? – zapytał jeden z nich.
– Wy, miastowi, przesadzacie z tą miłością do zwierząt. Nosicie je na rękach, całujecie, pozwalacie spać w łóżku. U nas takich fanaberii nie ma – dodał drugi.
Z bezsilności chciało mi się wyć
Od tamtej pory w tajemnicy dokarmiałam Figę, ale czułam, że to nie wystarczy. Wiedziałam, że muszę zrobić coś więcej dla tego biednego psiaka. Sęk w tym, że nie wiedziałam co. Jakieś pół roku temu zorientowałam się, że Figa będzie miała szczeniaki. Nie wiem, czy to ona wymknęła się z posesji, czy to jakiś zakochany kundel wśliznął się do niej przez otwartą furkę. W każdym razie objawy były jednoznaczne. K. też to zauważyli.
– No i co my zrobimy z tymi szczeniakami? – dobiegł mnie zza płotu zdenerwowany głos sąsiada.
– Jak to co? Podrzucimy do schroniska. Nikt przecież nie będzie tego trzymał – odparła sąsiadka.
Gdy to usłyszałam, aż się zagotowałam. Uświadomiłam sobie, że to tylko zdenerwuje sąsiadów. I swoją złość wyładują na Fidze. Choćby po to, by mi pokazać, kto tu rządzi. Może Klara coś wymyśli?
W domu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Chodziłam z kąta w kąt i zastanawiałam się, jak uratować suczkę i jej szczeniaki. Na straż gminną nie mogłam liczyć, na wsparcie innych sąsiadów też raczej nie. Tak mnie to męczyło, że aż zadzwoniłam do swojej przyjaciółki, Klary, także wielkiej miłośniczki zwierząt. Gdy usłyszała historię Figi, aż się zagotowała.
– Co za podli ludzie! I nie chcą ci oddać suczki? Wolą patrzeć, jak cierpi?
– Uhm. Że też ich grom z jasnego nieba nie trafi! – zdenerwowałam się. Po drugiej stronie słuchawki zapanowała cisza.
– Czemu nic nie mówisz? – spytałam.
– Bo myślę – odparła Klara. – Słuchaj, czy ci K. są wierzący?
– Chyba tak. Co niedziela chodzą do kościoła. Ale jakie to ma znaczenie?
– Olbrzymie. Bo chyba już wiem, jak uratować suczkę i szczeniaki.
– Poważnie? Jak?
– Idź do proboszcza i poproś, żeby przemówił im porządnie do sumienia. Jak znam życie, posłuchają. Ksiądz na wsi to największy autorytet… Nie odważą mu się przeciwstawić.
Wierzyłam, że proboszcz mnie wysłucha
– A wiesz, że może to i dobry pomysł? Nasz proboszcz sam ma psa, pięknego berneńczyka. Ptaszki na wieży kościelnej ćwierkają, że to on rządzi na plebanii.
– A widzisz? Jak mu powiesz, w czym rzecz, na pewno pomoże – odparła. Pogadałyśmy jeszcze chwilę i się pożegnałyśmy. Spać poszłam w dużo lepszym humorze.
Nie zawiodłam się. Gdy nazajutrz opowiedziałam mu, jaki horror rozgrywa się u mnie za płotem i co K. chcą zrobić z jeszcze nienarodzonymi szczeniakami, bardzo się przejął.
– Już ja im nagadam. Aż im w pięty pójdzie! – zaczął się odgrażać.
– Bóg zapłać. Wielkie Bóg zapłać – uśmiechnęłam się z wdzięcznością.
– Nie ma za co. Już ja dopilnuję, żeby tym szczeniakom włos z łebka nie spadł. Tylko co dalej? Trzeba im będzie znaleźć jakieś domy. U nich zostać nie mogą…
– Zajmę się tym. Mogę nawet zaopiekować się Figą. I to jeszcze przed porodem. Byle tylko ksiądz jakoś ich przekonał, żeby ją oddali. I to jak najszybciej. Coś mi się wydaje, że nie zostało już wiele czasu.
– Jutro do nich przyjadę. I nie wyjdę, dopóki mi tego nie załatwię – odparł.
Ha, dobrze im tak!
Proboszcz, tak jak obiecał, przyjechał do K. następnego dnia. Ukryłam się za krzakami rosnącymi pod płotem i obserwowałam, co się wydarzy. K. chciała go zaprosić do domu, ale on od razu poszedł do ogrodu. Gdy zobaczył, w jakich warunkach żyje Figa, to aż poczerwieniał z oburzenia.
– I wy się nazywacie chrześcijanami? Grzesznikami jesteście. I to wielkimi! Przecież pies, jak każde zwierzę, to stworzenie Boże! Należy mu się szacunek, miłość i opieka! Jak tego nie rozumiecie, to oddajcie go w godniejsze ręce. I to raz-dwa! A jak nie, to na każdej mszy z ambony będę was piętnował! – grzmiał.
– Ale proszę księdza, to nie tak… – próbowała się tłumaczyć K.
Jednak ksiądz nawet jej nie słuchał.
– A, i żeby wam do głowy nie przyszło nic gorszego. Sprawdzę, gdzie oddaliście tę suczkę i co się stało z jej szczeniakami – zagroził.
A potem odwrócił się na pięcie, wsiadł do samochodu i odjechał. Sąsiedzi byli zszokowani i przerażeni wizytą proboszcza. Czmychnęli do domu. Wyszli po półgodzinie. K. trzymał w ręku sznurek. Ciarki przeszły mi po plecach. Czyżby mimo wszystko chciał zrobić suni krzywdę?
Już miałam ruszyć jej na ratunek, gdy…
– Zaprowadź tego przeklętego psa do tej zza płotu. Jak go tak bardzo chciała, to niech go sobie weźmie – usłyszałam.
Odetchnęłam z ulgą. Wiedziałam już, że argumenty księdza poskutkowały i suczka jest uratowana. Figa urodziła u mnie. Sześć ślicznych i zdrowych szczeniaków. Były naprawdę sympatyczne i urodziwe, więc szybciutko znalazły nowe domy wśród moich przyjaciół i znajomych. Ostatniego, wraz z mamą, wzięła Klara.
A K.? Opłotkami po wsi chodzą, bo wieść o interwencji księdza rozniosła się lotem błyskawicy. No cóż, był grzech, to musi być pokuta.
Czytaj także:
„Żeby zarobić na moje studia, mama wyjechała do Włoch usługiwać bogatym staruszkom. Zakochała się i zapomniała o córce”
„Robert to mój rycerz na białym koniu. Zakochał się we mnie, mimo że byłam niemiła, płaczliwa i roztrzepana”
„Wnuczka zakochała się w dziwaku, który nawet żarówki nie potrafi wkręcić. Uknułam intrygę, żeby przejrzała na oczy”