Jak kobieta może zrobić coś takiego innej kobiecie? Jak można tak okrutnie potraktować babkę własnych synów? Babcia zawsze mi powtarzała, że muszę mieć męża, dzieci, mnóstwo wnuków – żeby na starość miał mi kto podać szklankę wody... Oj, babciu – gdyby to było takie proste!
Historia pani Janiny i jej męża pokazuje, że można mieć dwóch synów i dwóch wnuków – a i tak na starość być samotnym. Panią Janinę znam praktycznie od zawsze. Mieszkała w tej samej klatce co moi rodzice i ja przez całe moje dzieciństwo i młodość.
Była takim dobrym duchem naszego bloku – zagadała z każdym dzieciakiem, pogłaskała każdego psa, podlała kwiatki na klatce, powiesiła obrazek. Żeby wszystkim było miło.
Sąsiadka całe życie pracowała w fabryce przy taśmie. Po pracy dorabiała poprawkami krawieckimi. Obszywała całe osiedle. Gdy przeszła na emeryturę, zaczęła malować. Najpierw martwe natury, a potem… Zawsze chciała nauczyć się jeździć konno.
Nie udało się, więc teraz całymi dniami malowała konie. Nie były to arcydzieła, ale obrazki miały swój urok. A żeby się nie marnowały – pani Janina dekorowała nimi klatkę. Mniej więcej raz na dwa tygodnie mieszkańców naszego bloku witał kolejny gniadosz albo siwek.
– O, pani Janina znów galopowała – żartował mój tata.
Pan Staszek, mąż pani Janiny, pracował w hucie. Wcześnie przeszedł na rentę. Cichy, uprzejmy. Złota rączka. W domu zadbał o wszystko, a i sąsiadom zawsze pomógł. Mój tata miał dwie lewe ręce; gdy trzeba było naprawić kran albo dokręcić szafkę – zawsze mama prosiła o pomoc pana Staszka.
Znał ich cały blok. Wszyscy ich lubili. Prości, ale bardzo uczciwi i życzliwi ludzie. Zadbali, żeby obaj ich synowie zdobyli wykształcenie i mieli łatwiejsze życie niż oni. Starszy, Jarosław, po studiach został doktorantem na wydziale matematyki na uniwersytecie, młodszy, Szymon – z dyplomem politechniki robił karierę jako informatyk.
Chłopcy byli ode mnie starsi o jakieś dziesięć lat, więc nie znaliśmy się dobrze. Gdy się wyprowadzali, mając po dwadzieścia kilka lat, ja ciągle byłam dla nich smarkulą. Ale pani Janina lubiła o nich mówić. Widać było, jak bardzo jest z synów dumna.
– O proszę, tu Jarek na obronie doktoratu – każdy, kto wpadł na przymiarkę, musiał obejrzeć albumy ze zdjęciami synów. – A tu chłopcy w swoim klubie wspinaczkowym.
Wspinaczka była pasją obu synów. I ta pasja doprowadziła do tragedii. Cieszyło ją, że synowie dobrze się ożenili Obaj ożenili się przed trzydziestką.
– Jakie to dobre dziewczyny! Mądre, ładne, i z takich dobrych domów – pani Janina nie mogła się nachwalić synowych.
Imponowało jej, że żona Jarka to córka profesora – jego promotora, a wybranka Szymona pochodzi z lekarskiej rodziny. I nawet przez myśl jej nie przeszło, by mieć pretensje, że na oba wesela z rodziny panów młodych zaproszeni byli tylko rodzice. I że na jednym z tych wesel siedzieli przy osobnym stole.
– A o czym ja bym tam rozmawiała z tymi doktórami? – tłumaczyła pani Janina. – A tak czuliśmy się swobodnie. Inaczej nic bym nie zjadła. Bałabym się, że jaką gafę strzelę.
A potem przyszły wnuki. Między synami Piotra i Szymka są zaledwie dwa miesiące różnicy. Babcia w obu była zakochana po uszy.
– Michaś to intelektualista. Wcześnie zaczął mówić. Za to Mateuszek to atleta – chodzi, wspina się na meble – nieustannie z zachwytem opowiadała sąsiadkom.
Gdy wnuki były małe, babcia Janina cieszyła się łaską synowych. Dwie pozostałe babcie miały swoje sprawy, kluby brydżowe, koncerty, spektakle. Nie zamierzały niańczyć dzieciaków. A ona robiła to z przyjemnością.
Zanim chłopcy skończyli trzy lata, spędzali u niej całe dnie. Po południu wpadali po nich ojcowie. My wprawdzie straciliśmy naszą naczelną dekoratorkę – na malowanie koni pani Janin nie miała już czasu – ale grunt, że wszyscy widzieliśmy, jak bardzo jest szczęśliwa.
Latem pani Janina i pan Staszek zabierali chłopców na miesiąc na działkę za miastem. Ich rodzice mieli dzięki temu czas dla siebie – jechali na tydzień do ciepłych krajów. A potem synowie oddawali się wspinaczce, a synowe relaksowały się w SPA. Gdy chłopcy poszli do przedszkola, pani Janina często odbierała ich i zabierała do siebie. Nie przeszkadzało jej, że musi jeździć tramwajem po całym mieście.
– A co ja mam innego do roboty? Tak się chociaż przydam na coś – powtarzała.
Potem jednak, kiedy chłopcy podrośli, usługi babci Janiny już nie były synowym tak bardzo potrzebne. Ale raz na dwa, trzy tygodnie rodzina wpadała w niedzielę na obiad.
– Szkoda że ciągle gdzieś się spieszą. Deser zawsze im daję na wynos, bo już muszą lecieć. Ale jak miło, że w ogóle wpadli… – mówiła.
Ta kobieta zawsze tryskała optymizmem
Później urlop synowie z rodzinami spędzali we Włoszech. Razem ze szwagrami, teściami wynajmowali na miesiąc willę w Toskanii. Dziadków tam nie zapraszali.
– No nie spodobałoby się wam, prawda, mamuś? – próbował na początku tłumaczyć Jarek. – Przecież ty nawet nie wsiadłabyś do samolotu. No sama wiesz. I jedzenie by wam nie smakowało, nie znosicie tych krewetek i małży ani śmierdzących serów.
Pani Janina przytakiwała, by nie robić kłopotu. Choć liczyła, że i oni tam pojadą – namalowałaby ogiera pasącego się pod palmą... Resztę wakacji wnuki spędzały na obozach windsurfingowych, tenisowych, językowych. Na wyjazd na działkę pani Janiny i pana Stanisława już nie wystarczało czasu.
Tamtej zimy nie mieszkałam już z rodzicami od ponad roku. Widziałam w gazecie nagłówek: „Tragedia w Tatrach. Lawina porwała dwóch mężczyzn. Jeden zginął na miejscu, drugi zmarł po reanimacji w szpitalu” – ale dopiero od mamy dowiedziałam się, że chodziło o synów pani Janiny.
Straciła obu jednego dnia. A potem się okazało, że jednocześnie straciła wnuki. W czasie pogrzebu kościół wypełniony był po brzegi. Na każdej trumnie leżały czekan i lina. Ksiądz odczytał list od kolegów wspinaczy. Wzruszający. Potem wspomnienie rodziny o ojcu i wujku przeczytał starszy z wnuków. Nie było w kościele twardziela, który nie uroniłby choć jednej łzy.
Odszukałam wzrokiem sąsiadów. Siedzieli w drugiej ławce, za synowymi i wnukami. Pani Janina nawet nie próbowała ocierać lecących łez. Mąż nieporadnie klepał ją po ręce. Na ten widok popłakałam się i ja.
Tego jednego dnia stracili wszystko
Po pogrzebie do wdów i ich synów ustawiła się długa kolejka składających kondolencje. Sąsiedzi stali z boku, patrząc na wielką górę kwiatów, która przykryła podwójny grób. Wyglądali na tak bardzo samotnych i zagubionych…
Wskazałam ich mamie. Podeszłyśmy. Na szczęście za nami z kondolencjami do nich ruszyli sąsiedzi. Bo dla znajomych Jarka i Piotra ich rodzice jakby nie istnieli...
– Piękny był pogrzeb, prawda? – dopytywała się sąsiadka, gdy dwa dni później odwiedziła ją moja mama. – Potem na stypie też było dużo ludzi. Lubiane widać były te nasze chłopaki... A Mateuszek i Michaś tacy są do nich podobni – pani Janina, opowiadając, raz po raz wycierała oczy fartuchem. – Wnuki mają wpaść w niedzielę na obiad. Naleśniczki usmażę. Z serem. Ich ulubione.
– Dobrze, że są chociaż te wnuki. Inaczej to państwo sąsiedzi nie mieliby już po co żyć – powiedziała do mnie potem mama.
Niestety. Jakiś miesiąc po pogrzebie stało się jasne, że razem z synami stracili i wnuki. Rzeczywiście przyszli z matkami na ten obiad. Synowe przejrzały rodzinne albumy i powyjmowały zdjęcia mężów z dzieciństwa; najwięcej tych, na których nie było teściów.
– Dla chłopców na pamiątkę – tłumaczyły.
– Przecież zawsze mogą tu wpaść, z nami pooglądać – dziwiła się pani Janina.
Michał i Mateusz odwiedzili dziadków jeszcze raz – tydzień później. Zabrali z dziecinnego pokoju ojców puchary z zawodów wspinaczkowych, parę książek. I przepadli.
– Chyba im się popsuły telefony. W obu domach w tym samym czasie? – nie mogła się nadziwić pani Janina.
Kiedyś spotkała Mateusza z mamą na cmentarzu.
– Bardzo się spieszyli, ale obiecali, że zadzwonią – opowiadała wieczorem mamie. – No tydzień już czekam.
Moi rodzice i inni sąsiedzi nie mieli wątpliwości, że synowe postanowiły odciąć wnuki od dziadków ze strony ojców. Obie pozwalały na te kontakty, dopóki było im to na rękę.
– Naprawdę, nie mogę tego zrozumieć. Same nie muszą odwiedzać teściów, ale żeby wnuków im nie pozwolić widywać? – oburzała się moja mama. – Nawet jeśli nie mają litości nad tymi starymi ludźmi, to co to za przykład dla chłopców? Jak tak można? No jak?!
To, co wszyscy zrozumieli już dawno, do pani Janiny i pana Stasia dotarło jakieś trzy miesiące później.
– Pani Beatko, nie ma pani pojęcia, co mnie spotkało – pani Janina popłakała się, jak tylko mnie zobaczyła na podwórku. – Poszłam dziś do szkoły Michasia na wręczenie świadectw. Tak dawno go nie widziałam! Stanęłam sobie z tyłu, chciałam tylko popatrzeć. I zobaczyła mnie jego mama. Wściekła przepchała się do mnie przez tłum. Nawet się nie przywitała, tylko wysyczała, że nikt mnie tu nie zapraszał. Żebym w końcu dała spokój Michałowi. I Mateuszowi też. Że oni mają innych dziadków i żebym im w głowie nie mieszała. „Bo czego oni mogą się od mamy nauczyć? No czego? Bohomazy malować?!” – rzuciła na koniec, a mnie się zrobiło ciemno przed oczami…
– Wróciłam do domu i cały czas płaczę. I za nic nie mogę zrozumieć: co ja tym kobietom zrobiłam? Co mogłabym wnukom zrobić? Jak trzeba im było tyłki podcierać – to dobra byłam. Jak wozić do przedszkola przez pół miasta – to też. Jak pierogów nalepiłam, to całe torby obie wynosiły. Firaneczki obszyć, szafkę naprawić – o, wtedy i ja, i mąż dobrzy byliśmy. Boże, co ja im zrobiłam?! No nie mówię tak pięknie po polsku, wiem, błędy robię. Wnuki nieraz mnie poprawiały. Za granicą nie byłam, w operze to raz, podczas wycieczki z zakładu. Ale przecież niczego złego tych chłopaków nie uczyłam…
Nigdy więcej słowem nie wspomniała o wnukach
W głowie mi się nie mieściło, jak kobieta może coś takiego zrobić innej kobiecie. Jak matka może to zrobić innej matce? Jak matka może to zrobić matce swojego męża, babce jej syna! Jak ta kobieta została wychowana? Co z tego, że ma wykształcenie, ogładę, zna języki – jeżeli rodzice nie nauczyli jej, jak być porządnym człowiekiem?!
Od tamtej pory pani Janina już nikomu nie opowiadała o chłopcach. Nigdy. Wiem od rodziców, że nigdy też ich wie widziała.
– Na cmentarz chodzę skoro świt. Żeby nie spotkać przypadkiem którejś synowej. Jeszcze i stamtąd by mnie pogoniła – zwierzyła się kiedyś pani Janina mojej mamie.
Za to od tamtej pory na klatce znowu co kilka tygodni witają mnie nowe konie. Pół roku temu wychodziłam od rodziców późnym wieczorem. Spotkałam panią Janinę.
– Wieczorny spacer? – zagadnęłam ją, ale chyba mnie nie poznała.
– A skąd! Wie pani, męża karetka zabrała. Chyba serce. Mnie nie chcieli zabrać, pójdę na piechotę – odpowiedziała.
Zaproponowałam, że ją zawiozę.
– Ma pani po drodze? – spytała.
– Pani Janino, to ja, Beata, spod piętnastki. Po drodze czy nie – i tak podwiozę – wyjaśniłam.
– A, Beatka, no tak, tak. Bo widzisz, ja już trochę czasem nie kojarzę. I wzrok nie ten. Te konie to już na pamięć maluję...
W drodze dopytywałam się, czy ma do kogo zadzwonić. Może trzeba jakoś pomóc?
– Rano Bartuś podjedzie – odpowiedziała i przez chwilę ucieszyłam się, że jednak wnuki jak dorosły, to zmądrzały. Nie pamiętałam już ich imion. – Bartek to mąż dalekiej kuzynki. Czasem nam pomagają. Mieszkanie im zapisaliśmy – dodała pani Janina.
Pan Stanisław zmarł nazajutrz nad ranem. Na pogrzeb przyszła garstka sąsiadów. Synowych ani wnuków nikt tam nie widział. Przez ostatnie pięć miesięcy nie było mnie w Polsce. Gdy wróciłam, dowiedziałam się od mamy, że pani Janina od trzech miesięcy jest w domu opieki.
Pojechałyśmy ją odwiedzić tydzień temu. Pielęgniarka powiedziała nam, że odkąd tam trafiła, byłyśmy jej pierwszymi gośćmi. Nie odwiedziła jej nawet kuzynka z mężem – widać są zbyt zajęci remontem mieszkania.
Czytaj także:
„Teściowa oszalała. Mówiła, że na starość nie ma czasu testować jednego adoratora przez kilka lat, dlatego testuje kilku naraz”
„Byłem marynarzem i nienawidziłem swojego życia. Nawet nie lubiłem morza, ale to ojciec kazał mi ruszać w rejsy”
„Mam 50 lat, gęste brwi i odrost. Nikt by nie przypuszczał, że niechcący odbiję szefowej młodego przystojniaka”