„Nasze piękne małżeństwo zaczęło się od regularnej wojny. Całe lato dokuczaliśmy sobie jak najgorsi wrogowie”

Kobieta wspominająca młodość fot. Adobe Stock, Halfpoint
Pamiętam dobrze te nasze śmieszne kłótnie i swary... Wszyscy wiedzieli, że coś jest na rzeczy.
/ 06.05.2021 20:38
Kobieta wspominająca młodość fot. Adobe Stock, Halfpoint

Babciu... A pomożesz mi odrobić pracę domową z polskiego? – zapytał z ciężkim westchnieniem Antoś.
– Pewnie, że ci pomogę, kochanie. A co wam pani kazała zrobić? Napisać wypracowanie?
– Nie. Trzeba wyjaśnić znaczenie jakichś związków frazeologicznych. Babciu, co to znaczy: „Kto się czubi, ten się lubi”? Przecież chyba nie chodzi o czubków?
Roześmiałam się na to stwierdzenie.
– To znaczy, że jeśli ktoś komuś dokucza, to może go bardzo lubić, tylko nie umie tego okazać. Rozumiesz?

Wnuk z poważną miną pokręcił głową.
– Przecież jak komuś dokuczasz, to temu komuś jest smutno – stwierdził.
– Widzisz, dziecko jest mądrzejsze od ciebie – zwróciłam się do męża.
– A to dziadziuś ci dokuczał? – natychmiast zainteresował się Antoś.
– Żebyś wiedział! – roześmiałam się.
– Opowiedz babciu, proooszę!
Zamyśliłam się, zaczęły do mnie wracać wspomnienia z młodości. Stanął mi przed oczami pewien piękny, słoneczny, letni dzień sprzed wielu, wielu lat...

Lato zapowiadało się ciekawie

Zaczynały się wakacje. Właśnie skończyłam z wyróżnieniem liceum, zdałam śpiewająco maturę i dostałam się na wymarzone studia weterynaryjne. Teraz spieszyłam się do domu, żeby podzielić się tą radosną nowiną z rodzicami. Uczyłam się w liceum w Warszawie, ale pochodziłam z małej wsi na Mazurach. Wtedy nikomu nawet się nie śniło o komórkach, a moi rodzice nie mieli telefonu. Ba, wtedy telefon był tylko u sołtysa.

Nie chciałam wysyłać telegramu, bo to się kojarzyło ze złymi wieściami. Dlatego wsiadłam w pociąg, potem przesiadka na autobus, w końcu wysiadłam na przystanku. Stąd miałam jeszcze pięć kilometrów drogi do domu. Na szczęście w pobliżu mieszkała moja ciotka, u której zostawiałam rower.

– Marta! I jak ci poszło, dziecinko? – zapytała ciotka Hela, która akurat karmiła na podwórku oporne ciele.
– Zdałam, ciociu! – pochwaliłam się. Wyściskała mnie i chciała zatrzymać na obiedzie, ale ja się spieszyłam. Zakasałam spódnicę, żeby nie wplątała mi się w łańcuch, i popedałowałam ile sił w nogach. Zbliżałam się wsi, kiedy zrobiłam się głodna. W pobliżu znajdowała się klubokawiarnia „Pod Rudym Rydzem”. „A co! – pomyślałam. – Jestem w końcu studentką, mogę sobie na to pozwolić!”.

Zostawiłam rower pod budynkiem. Weszłam do środka, zamówiłam oranżadę i pączka. Właśnie kończyłam posiłek, kiedy przed kawiarnią stanęła na chwilę ciężarówka, a z przyczepy zeskoczyli jacyś chłopcy, którzy pomogli zsiąść dwóm dziewczynom. Weszli do klubu i od razu zrobiło się gwarno. Ludzie skupieni wokół stolików spoglądali na nich spode łba, ale oni nic sobie z tego nie robili. Głośno rozmawiali, śmiali się, a nawet włączyli tranzystorowe radio. No wiecie państwo!

Jeden z chłopaków zauważył mnie siedzącą przy stoliku i podszedł roześmiany.
– Zapraszamy do kompanii! – zaproponował, chwytając mnie za rękę. Odsunąwszy się nieco, wyjaśniłam, że już się zbieram i nie mam na to czasu. On jednak nie rezygnował. Pochylił się i objął mnie ramieniem. Nie lubię takiego spoufalania się, więc dałam mu potężną fangę w nos. Zatoczył się do tyłu, przyciskając rękaw do nosa, ja zaś wyszłam pospiesznie, nie czekając, aż ochłonie.

W domu zapanowała wielka radość, gdy przekazałam rodzicom nowiny. Nie było natomiast czasu na długie świętowanie. Wiadomo, jak to jest na wsi: zawsze mnóstwo roboty, a do tego moi dwaj bracia byli właśnie w wojsku, więc każda dodatkowa para rąk do pracy się przydała. Nazajutrz wypadła niedziela, więc po mszy pojechałam rowerem w odwiedziny do wszystkich wujków i pociotków w okolicy. Każdy rad był usłyszeć, co się dzieje w wielkim mieście. Wiadomo, stolica! Do domu wróciłam pod wieczór.

Powitała mnie uśmiechnięta mama.
– Udało nam się nająć na wakacje czworo studentów w zamian za miejsce do spania i wyżywienie – stwierdziła zadowolona. – Przecież wiesz, jak nam trudno się teraz ze wszystkim wyrobić, a zwłaszcza teraz, bez Czarka i Bogdana... Po prostu spadli nam jak z nieba!
– A myślisz, że będą umieli wszystko robić, jak trzeba? – zapytałam niepewnie.
– A pewnie! Tylko się im powie co i jak. Nijakiej filozofii w tym nie ma... Jeden z nich na ten przykład wziął Sankę i pojechał na niej do lasu. Ma chłopak rękę do koni, trzeba mu to przyznać
– Co? Moją Sankę?! – oburzyłam się. Jak mogliście na to pozwolić?!

Byłam bardzo przeczulona na punkcie Sanki. Wychowywała się z nami od małego źrebaczka. Zawsze gdy przyjeżdżałam domu, jeździliśmy na długie wycieczki... A jakiś chłoptaś ośmielił się ją tknąć! Czekając na nich, przechadzałam się nerwowo wzdłuż jeziora, które znajdowało się tuż za zagrodą. Sanka poznała mnie już z daleka i rżała radośnie. Spojrzałam na jeźdźca: o Boże, to ten chłopak, któremu rozkwasiłam nos!

Poznał mnie od razu. Zeskoczył lekko z konia i powiedział z uśmiechem:
– Witam. Chyba należą mi się przeprosiny za uszczerbek na zdrowiu?
Wściekła pociągnęłam klacz za wodze i rzuciłam przez zaciśnięte zęby:
– Ja ci jeszcze mogę większy uszczerbek załatwić za zabieranie nie swoich koni!

Jak on mnie denerwował!

Co ten głupek sobie wyobraża?! Nie dość, że obściskuje dziewczyny w knajpie, to jeszcze rządzi się w ich domu! Wieczorem studenci siedzieli na ganku, jedząc odgrzewane ziemniaki ze śmietaną. Jurek, ten, który mi podpadł, opowiadał reszcie, Stefanowi, rudej Bronce i czarnej Irce o „córce gospodarzy, strasznej wariatce”. Pewnie nie wiedział, że byłam tuż obok w kuchni i wszystko słyszałam. Zazgrzytałam zębami ze złością i poprzysięgłam mu zemstę.

Następnego dnia poszliśmy plewić ziemniaki. Słońce od rana świeciło niemiłosiernie. My, nauczeni doświadczeniem, ubraliśmy się w koszule z długimi rękawami. W przeciwnym razie opalilibyśmy się tak, że nie byłoby mowy o pracy nazajutrz. Tata jeszcze napominał mnie, żebym poszła i powiedziała studentom, jak mają się ubrać. Ja zaś poszłam na strych, gdzie mieszkali, postałam trochę pod drzwiami, policzyłam do pięćdziesięciu i zeszłam.
– Nie posłuchali mnie, tatusiu – powiedziałam. – Myślą, że jak są z miasta, to już wszystkie rozumy pozjadali...
Tatko tylko wzruszył ramionami.
– Niech robią, jak chcą...

Oczywiście cała czwórka ruszyła w pole ubrana jak na plażę. No i na efekty nie trzeba było długo czekać. Najpierw poddały się dziewczyny, potem Stefan, tylko Jurek jakoś wytrwał do końca. Miałam nadzieję, że tatko im podziękuje i przegoni ich na cztery wiatrów. A on tylko pokiwał nad nimi głową i kazał im zanieść kwaśnego mleka na oparzenia. Następnego dnia tylko Jurek zdołał się zwlec z siennika. Nie wiem, jak tego dokonał, bo spiekł się nawet bardziej niż reszta. Widocznie chciał wszystkim pokazać, jaki jest twardy. Cóż, muszę przyznać, że mi wtedy nawet zaimponował...

Tego dnia wciąż panował nieznośny upał, ale w powietrzu wisiała nachodząca burza. Pewnie dlatego co i rusz spod pędów ziemniaków wyskakiwały żaby, a ja podrywałam się ze wstrętem. Brzydziłam się żab jak zarazy... Jurek musiał zauważyć moją niechęć do żab, a i pewnie chciał się zrewanżować za bolący nos. Tak czy owak, tego wieczoru już kładłam się spać – czesałam jeszcze tylko włosy – gdy w okno coś zastukało. Wyjrzałam na podwórko: Jurek stał pod oknem z drwiącym uśmiechem.
– Nie boisz się ciemności? – zapytał.
– Nie – odparłam zdziwiona.
– Szkoda... Bo załatwiłem ci towarzysza na dzisiejszą noc – rzucił bezczelnie.
– O co ci chodzi, idioto? – krzyknęłam, ale on już zniknął w ciemnościach.

Przyznam, zaniepokoiłam się. Co też mu przyszło do głowy? Dla pewności zaryglowałam drzwi i dopiero wtedy się położyłam. Podniosłam poduszkę, żeby ją jeszcze przetrzepać, i… jak nie wrzasnę! Pod moją poduszką siedziała wielka, oślizła ropucha. Gdyby była mała, jeszcze bym to jakoś przeżyła, ale takich gigantów bałam się najbardziej. Nietrudno było zgadnąć, czyja to sprawka...

Normalnie wezwałabym tatę, żeby pozbył się tego potwora, lecz zdecydowałam się rozegrać to po swojemu. Z trudem złapałam żabę na szufelkę i wypuściłam ją nad jeziorem, poprzysięgając w duchu zemstę temu studenciakowi. Jak on tak się ze mną bawi, to ja mu pokażę!

Zaczęła się wojna

W sobotę rano nastawiłyśmy z mamą pranie. A prało się wtedy jeszcze we frani, a potem płukało w trzech wodach... Wzięłyśmy też rzeczy naszych studentów. Akurat tata odwołał mamę na chwilę, gdy w ręce mi wpadły dżinsy Jurka. Prawdziwe! Musiał je dostać w paczce z zagranicy, a może kupił w peweksie; w każdym razie nie były to zwykłe teksasy, jakie można było dostać w sklepie. Wpadłam na iście szatański pomysł. Uprałam je trzy razy z rzędu, aż skurczyły się tak, że pasowałyby może na dziesięcioletniego chłopca... Po uprasowaniu zaniosłam mu je z niewinną minką i przeprosiłam za gapiostwo.

Tamto lato aż roiło się od takich epizodów. Nie zliczę, ile razy znajdowałam sól w cukierniczce albo moje buty postawione na dachu spichlerza... Ja oczywiście nie pozostawałam Jurkowi dłużna. Wkrótce całe nasze otoczenie zorientowało się w czym rzecz i z nas pokpiwało.

Utarło się, że w niedzielę Stefan, Bronka i Irka ruszali do wsi na ogniska i tańce. Jurek pierwszej niedzieli zapytał, czy zabiorę go na ryby, i tak już zostało. O ile cały tydzień wypełniała nam walka, to w niedzielę miło spędzaliśmy czas a to na jagodach, a to na długich pieszych wycieczkach, a to na łódce. Jurek okazał się całkiem miłym i niegłupim chłopakiem.

Pod koniec wakacji w pobliskim miasteczku miała się odbyć zabawa na zakończenie lata. Któregoś dnia Jurek, zdenerwowany jak nigdy, stanął przede mną, mnąc w ręku czapkę. Obierałam akurat ziemniaki, czego z całego serca nie znoszę, a poza tym niedawno Jurek znów zalazł mi za skórę, więc warknęłam:
– Czego chcesz?
– Żebyś poszła ze mną na te tańce – rzucił naprawdę bohatersko.

Zmierzyłam go nieprzychylnym wzrokiem i odparłam nieuprzejmie, że już dawno mam partnera, a nawet gdybym nie miała, to na pewno z nim bym nie poszła. Jurek spojrzał na mnie wzrokiem zbitego kundla i zmył się jak niepyszny. To, co powiedziałam, nie było do końca prawdą, ale jeszcze tego samego dnia przyjęłam zaproszenie od Tolka. Nie bardzo go lubiłam, lecz on miał motocykl...

Kiedy przyszedł dzień zabawy, szykowałam się wraz z koleżanką, która pracowała w zakładzie fryzjerskim. Miałam ułożone loki, delikatny makijaż i nowiutką sukienkę. Usiadłam pod domem, czekając na Tolka. Nagle tuż nade mną usłyszałam dźwięk otwieranego okna w łazience. Odruchowo spojrzałam w górę i wtedy… lunął na mnie strumień przeraźliwie zimnej wody!

A Jurek jeszcze trzymał w rękach puste wiadro i rechotał z dowcipu. Wybuchnęłam głośnym płaczem. Na domiar złego w tej właśnie chwili nadjechał Tolek. Obróciłam się na pięcie i uciekłam do domu. Mama wyszła do niego i powiedziała, że źle się poczułam, i raczej na zabawę nie pójdę. Ja tymczasem ryczałam na górze w poduszkę.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi i usłyszałam cienkie głosy Bronki i Irki:
– Jurek nas poprosił, żebyśmy ci pomogły. Jest mu strasznie głupio i nie chce ci się pokazywać na oczy.
Energicznie wzięły mnie w obroty: ułożyły mi włosy w kok, pożyczyły sukienkę. Na zabawę poszłyśmy bez chłopców.

Było już po północy, wyszłam się przewietrzyć. Siedziałam na werandzie, gdy zauważyłam zbliżającego się Jurka. Już chciałam uciec do sali, gdy ten zza pleców wyciągnął wiecheć kwiatów i rąbnął na kolana, błagając o wybaczenie. Udało mu się mnie udobruchać, tym bardziej że wyjął jeszcze z kieszeni malutkie puzderko ze srebrną broszką w kształcie... żaby.

– Co było potem? – spytał Antoś.
– Potem... poszliśmy na długi spacer. I już się tylko lubiliśmy – odparłam, gładząc czule zapiętą na bluzce broszkę w kształcie żaby, pierwszy prezent od męża.

Czytaj także:
Byłam w poprawczaku, ale wyszłam na ludzi
Każdy weekend musieliśmy spędzać z teściami...
Latami wypieraliśmy, że mój brat ma schizofrenię

Redakcja poleca

REKLAMA