W miękkich, szerokich butach brnąłem przez śnieg, byle jak najdalej od śladów cywilizacji. Trochę ryzykowałem, bo było już po trzeciej po południu. „Ale jak wszystko pójdzie dobrze, zdążę znaleźć jakąś fajną trasę i zjechać, zanim się zrobi ciemno” – uznałem. Nie planowałem spędzać nocy w tej dziczy, ale... z planami w górach jest tak, że wszystko się może zdarzyć. Rozsądek nakazuje być gotowym na modyfikacje planu zależnie od rozwoju sytuacji. Dlatego miałem ze sobą swój plecaczek, a w nim kilka rzeczy, które do tej pory nigdy mi się nie przydały, za co dziękowałem opatrzności.
Wreszcie dobrnąłem na miejsce. Rozejrzałem się wokół z wielką przyjemnością: ani śladu ludzi. Ściągając z pleców deskę, poczułem lekki przypływ adrenaliny. Miałem przed sobą stok nietknięty stopą, deską ani nartą – i jakieś pół godziny absolutnej samotności oraz niezwykłych przeżyć, jakich dostarcza jazda w... puchu. Powiem wprost: miłośnicy prędkości nie mają w takich miejscach czego szukać. Zjazd nie oszałamia pędem i żadne czarodziejskie smary nic tu nie pomogą, bo sypki śnieg jest po prostu tępy. To innego rodzaju przygoda niż emocje związane z szybkością i dzikim slalomem między innymi użytkownikami udeptanego stoku. Nie trafisz po drodze na knajpę z grzanym piwem i kiełbaskami – na zwolenników takich atrakcji czekają uczęszczane, utarte szlaki. A te „moje” są dla osób poszukujących autentycznych wyzwań i sposobów sprawdzenia się w ekstremalnych sytuacjach, czyli dla prawdziwych facetów.
Z przypiętą deską najpierw przez chwilę stałem w poprzek zbocza, starając się wybrać najbardziej optymalny pierwszy odcinek trasy zjazdu. Wreszcie półobrotem ustawiłem się równolegle i... poooszło! Zakręty szerokie, zjazd wolny i przypominający bardziej balet niż wyścig, szum śniegu spod krawędzi, a poza tym cisza. Mimowolnie uśmiechnąłem się do swoich myśli. I poczułem prawdziwą wolność. Nagle... Stop! Hamuję całą szerokością tylnej krawędzi deski i ze zdumieniem wpatruję się w ślad na śniegu. Szerokie zakosy, wychodzące spośród drzew po prawej, przecinają moją wymarzoną trasę! Ktoś tu przede mną był, i to całkiem niedawno, bo ślad jest jeszcze ciepły, czyli o ostrych brzegach i nieprzysypany śniegiem...
Ogarniają mnie złość i podziw. Złość – bo ktoś mi wjechał w paradę, podziw – bo wybrał trudniejszą trasę niż ja. Mimowolnie ruszam tropem intruza. Wjeżdżam najpierw w mały zagajnik, a potem docieram do stoku, który schodzi jakieś pięćdziesiąt metrów... niemal pionowo w dół. Na dokładkę usiany jest głazami wystającymi spod dwumetrowej warstwy śniegu. „Wariat” – myślę o gościu, który tędy zjechał. Zerkam w dół i zauważam, mimo z wolna nadciągającej szarówki, pomarańczową kurtkę zaklinowaną między dwiema skałami. Zamieram.
Zjazd trwa w nieskończoność, bo nie chcę powtórzyć błędu mojego poprzednika. Ostrożnie omijam głazy, dużymi łukami i zakosami zbliżam się powoli do miejsca wypadku. Teraz widzę wyraźniej, że kurtka ma właściciela... Po nieznośnie długich dziesięciu minutach morderczej jazdy w sypkim śniegu hamuję obok leżącej na śniegu osoby. Nie rusza się. Bez zdejmowania deski, żeby nie zapaść się w puchu po pas, drobnymi skokami udeptuję teren wokół siebie. Wypinam się i od razu klękam, żeby jak największą powierzchnią nacisku ciała zmniejszyć głębokość ewentualnego zarycia w śniegu. Jestem tuż przy głowie rannego... O, przepraszam, rannej! Bo to dziewczyna, mniej więcej w moim wieku.
Oczy ma zamknięte, oddech krótki, urywany, ale dość regularny. Dotykam jej policzka, żeby sprawdzić, czy jest mocno wychłodzona, a wtedy otwiera oczy i wpatruje się we mnie z przerażeniem.
– Spokojnie, już dobrze... – mruczę i zaraz dodaję: – Czemu nie masz kasku?!
– Co? – bąka dziewczyna, chyba ciągle oszołomiona bolesnym upadkiem.
– Leż i pozwól sobie pomóc – mówię stanowczo i delikatnie dotykam jej szyi, a potem wędruję dłońmi na tył głowy.
Wyczuwam guza i krwawiące rozcięcie, choć krew krzepnie prawie natychmiast po zetknięciu z zimnym powietrzem.
– Kask, dziewczyno... Czemu nie masz kasku? – powtarzam pytanie.
Nic nie mówi, tylko syczy z bólu.
– Coś oprócz głowy? – pytam.
– Noga... Prawa... Kolano... Boli jak diabli... – odpowiada półsłówkami.
Sprawdzam szybko. Chyba nie ma złamania, ale podejrzewam bardzo silne stłuczenie, może zwichnięcie. Poważna sprawa. Panna nie ustoi o własnych siłach, ale leżeć na śniegu też nie powinna. Zdejmuję plecak, ciesząc się, że mam go ze sobą; wreszcie się przydadzą ukryte w nim skarby. Wyjmuję najpierw składaną w kostkę karimatę izolowaną folią metalizowaną. Rozkładam ją na ubitym śniegu i ostrożnie przenoszę dziewczynę na to zaimprowizowane posłanie. Wypinam jej deskę, którą wbijam pionowo w śnieg. Siadam na swoim snowboardzie i przez chwilę gapię się na otaczające nas wysokie i dzikie góry. Wzdycham ciężko. Oceniam, że na zjazd albo zejście po prostu nie mamy szans. Jej kolano jest w kiepskim stanie, poza tym robi się ciemno. Noc w górach zimą zapada szybko. W tych okolicznościach zdecydowanie za szybko.
– Masz GPS, lokalizator, telefon komórkowy? – pytam, a ona kręci głową.
Na usta cisną mi się wyłącznie słowa powszechnie uznawane za niecenzuralne. Jednak zamiast wyrzucić z siebie nadmiar przekleństw, biorę się do roboty. Wysyłam SMS-a do tutejszych GOPR-owców – to pierwsza rzecz, jaką trzeba zrobić w razie poważnego wypadku w górach, bo człowiek sam się nie uratuje. Na szczęście po dwóch minutach dostaję od nich potwierdzenie przyjęcia zgłoszenia, a po kolejnej całą procedurę postępowania z racami, by mogli precyzyjnie namierzyć, gdzie jesteśmy.
Klękam i sięgam po swoją deskę. Zaczynam kopać i udeptywać śnieg. Po kilku minutach mam już schronienie dla nas obojga. Ostrożnie zsuwam pannę do wykopanego schronu. Sięgam do plecaka po batony energetyczne i termos z kawą, która wciąż jest gorąca; dziewczyna przyjmuje napar z wdzięcznością i szybko wypija dwa kubki, zagryzając batonem. Tymczasem ja układam nad nami obie deski. Potem gramolę się z dziury z dużym arkuszem folii metalizowanej, którą rozpinam nad nami jako prowizoryczny namiot, mocując w śniegu jej brzegi. Z minuty na minutę robi się coraz zimniej. Temperatura po zmierzchu spada w górach z prędkością nawet do kilkunastu stopni na godzinę, więc nie mam zbyt wiele czasu na ogarnięcie wszystkiego. Na szczęście zabezpieczenie naszego tymczasowego schronienia jest już gotowe.
Wślizguję się pod folię, wyciągam z plecaka dwa chemiczne podgrzewacze do ciała i latarkę. Sprawdzam zamek jej kurtki – na szczęście jest standardowy. Nie będę z nim mieć problemów. Rozpinam go, a ona protestuje nieśmiało. Przez chwilę patrzę na nią zdumiony, wreszcie wybucham śmiechem.
– Na to jest chyba za zimno! – mówię, cały czas chichocząc. – Może ewentualnie później. Na razie musimy się spiąć kurtkami, żeby wolniej tracić temperaturę.
Rozpinam swoją i przy użyciu zamków tworzę coś na kształt połśpiwora dla dwojga. Pstrykam metalowymi blaszkami w ogrzewaczach i bez ostrzeżenia wrzucam oba dziewczynie za sweter i koszulę, bezceremonialnie przesuwając je w stronę serca. Przy okazji nawiązuję pośredni kontakt z jej biustem i muszę stwierdzić, że moim podgrzewaczom na pewno będzie bardzo miękko i wygodnie... Leżymy w naszym zaimprowizowanym igloo. Rozmawiamy trochę, ale dziewczyna jest wyraźnie otumaniona i przysypia w przerwach między zdaniami. Dowiaduję się tylko, że to jej pierwszy raz w tych górach, na desce jeździ parę lat, ale jeszcze nie próbowała tak całkiem na dziko. To tłumaczy jej braki w sprzęcie i doświadczeniu.
Z politowaniem kiwam głową, lecz powstrzymuję się od nieprzyjemnego komentarza. Obiecuję jej tylko jedno – że jak nas znajdą i zwiozą na dół, no i, oczywiście, kiedy z jej nogą wszystko będzie w porządku, to trochę ją podszkolę. Bo nie zawsze będzie mieć tyle szczęścia co dzisiaj. Wreszcie słyszę z daleka cichutki dźwięk gwizdka. Błyskawicznie rozpinam nasze kurtki i sprawdzam czas: cztery godziny dwadzieścia minut od pierwszego SMS-a. Niezłe tempo – Słowacy dbają o turystów!
Dostaję powiadomienie na telefon, więc wyłażę z dziury i odpalam pierwszą racę. Słyszę jeden długi gwizd – namierzyli nas. Potwierdzam, odpalając drugą, i wsuwam się z powrotem do dziewczyny.
– Zaraz będzie po wszystkim... – mówię, a ona się do mnie uśmiecha, po raz pierwszy od naszego spotkania.
– Pamiętasz, co mi obiecałeś? – pyta cichutko. – Wspólne szkolenie.
– Pamiętam. Masz moje słowo. Ale obawiam się, że na szkoleniu się nie skończy. Niektórzy twierdzą, że niebezpieczne przygody bardzo zbliżają ludzi…
Bartek