Zawsze marzyłam o tym, żeby zostać lekarzem. I to nie byle jakim – wiedziałam, że będę pediatrą. Czułam, że leczenie dzieci to moje powołanie. Kiedy byłam mała, bawiłam się w szpital pełen misiów i lalek. Kilka lat później każdą wolną chwilę poświęcałam na wkuwanie biologii. Kiedy dostałam się na swój wymarzony kierunek, cały świat przestał dla mnie istnieć. Liczyły się tylko stopnie, egzaminy, zaliczenia, kolokwia, staż…
Niestety, nauka nigdy nie przychodziła mi z łatwością. Są tacy ludzie, którzy niewiele muszą robić, a ich życie to nieustające pasmo sukcesów: nagrody tu, wyróżnienia tam. Co krok natykałam się na takich szczęściarzy. Do tego często mieli na tyle bogatych rodziców, że przyziemne sprawy – takie jak to, gdzie zamieszkać i co do garnka wrzucić – zwyczajnie nie zaprzątały im głowy. Niestety, moją musiały zaprzątać. Rodzice, choć bardzo dumni, że będą mieli w rodzinie lekarkę, niewiele mogli mi zaproponować na start. Mój tata jest elektrykiem, mama pracuje jako rejestratorka. Kokosów żadne z nich nie robi. Od początku wiedziałam, że będę musiała poradzić sobie sama i godzić jakoś naukę z pracą. Nie miałam jednak pojęcia, że to będzie takie trudne.
Miałam już doświadczenie. W ogólniaku dorabiałam w pizzerii, dzięki czemu zawsze miałam pieniądze na własne wydatki. Kiedy dostałam się na studia, zamierzałam kontynuować pracę kelnerki, tylko w większym wymiarze godzin – przecież potrzebowałam więcej pieniędzy, niż gdy pozostawałam na całkowitym utrzymaniu rodziców. Niestety, łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Po całym wieczorze pracy w pizzerii z trudem zwlekałam się na poranne zajęcia. A przecież moja obecność na wykładach nie mogła ograniczać się do biernego siedzenia. Musiałam się uczyć, wręcz wkuwać, musiałam ćwiczyć... Wiedziałam, że od tego zależy moja przyszłość!
Powoli zaczęłam wpadać w panikę. Kiedy po drugim roku okazało się, że nie zdałam jednego egzaminu i mam poprawkę, myślałam, że zwariuję. „Tak dalej być nie może, muszę coś zmienić” – powtarzałam sobie w myślach, machinalnie wydając gościom kolejne zamówienia w pizzerii. Nigdy nie miałam przed swoimi rodzicami tajemnic, ale tym razem nie wyobrażałam sobie, jak powiem im o tym, że nie zdałam egzaminu. Przecież oni pękali z dumy, że dostałam się na medycynę, wszystkim się tym chwalili... „Zawiodłam ich!” – powtarzałam sobie w myślach. „Jak ja mogłam im to zrobić?!”. Postanowiłam zachować tę smutną wiadomość dla siebie i zrobić wszystko, by po prostu zdać ten nieszczęsny egzamin w kolejnym terminie.
Niestety, w tamtym czasie jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Pracy w pizzerii miałam więcej niż zwykle. Do tego przyplątało się jakieś przeziębienie i przez kilka dni musiałam poleżeć w łóżku. To była dla mnie duża strata, bo nie mogłam się wtedy uczyć. Czułam się tak osłabiona, że zasypiałam z książką w ręku. Zaczęłam naprawdę panikować. Nabierałam coraz większych obaw, że jeśli nie zorganizuję się lepiej, nie zdam nie tylko tego egzaminu, ale i żadnego następnego – i po prostu pożegnam się z wymarzonym kierunkiem.
Miałam już tak dosyć wszystkiego, że zrobiłam coś, co zdarzało mi się bardzo rzadko – poszłam na imprezę organizowaną w jednym z akademików przez znajomych z roku. Zwykle przy takich okazjach po prostu wymawiałam się nawałem pracy, ale teraz chyba po prostu potrzebowałam się rozerwać i na chwilę zapomnieć o swoich kłopotach.
Studencka impreza okazała się bardzo udana. Po wypiciu kilku piw porzuciłam swoją zwykłą rezerwę i zaczęłam się zwierzać jednemu z kolegów, którego znałam jako bardzo dobrego studenta:
– Ty to masz szczęście, Sebastian – mówiłam, lekko się już zacinając. – Nie wiem, jak ty to robisz. Imprezujesz, bawisz się, a i tak zaliczasz wszystko na czas. A ja? Kuję całe dnie, nocami pracuję… A gdzie czas na jakieś życie prywatne, na chłopaka, na wyjście? Ja się chyba nie nadaję. Powinnam dawno rzucić te studia, dać sobie spokój…
– Może za szybko się poddajesz – Sebastian spojrzał na mnie uważnie, jak wtedy mi się wydawało, z troską. – Czasami, szczególnie w trudniejszym okresie, warto sobie jakoś pomóc. Załatwić ci tę pomoc?
Nie miałam pojęcia, o czym on mówi. „Pomoc? Co on mi proponował, pytania z egzaminu? Ale skąd miałby do nich dojście?” – głowiłam się.
Nie zdążyłam dobrze się nad propozycją kolegi zastanowić, gdy Sebastian nachylił się nade mną i szepnął konspiracyjnie:
– Chodź ze mną do drugiego pokoju, coś ci pokażę…
Zaintrygowana wyszłam za nim. Sebastian starannie zamknął za sobą drzwi.
– Nie myśl, że do czegoś cię zmuszam – powiedział. – To jest twoja i tylko twoja decyzja. Myślę jednak, że inaczej sobie nie poradzisz. Sam wiem, jak to było na początku. A przecież nie musisz się uzależnić, jesteś mądrą dziewczyną… Powiedzmy, że na razie to jest prezent. Jednorazowy. Weźmiesz raz i zapominasz o sprawie – podkreślił, wciskając mi w rękę jakąś paczuszkę.
Stałam oniemiała, choć powoli zaczęło do mnie docierać, co się dzieje. W paczuszce był biały proszek.
– Co to jest? – wyjąkałam, choć oczywiście byłam już praktycznie pewna, że wiem. – Co ja mam z tym zrobić?
– Nie wiesz, co to jest? – Sebastian uśmiechnął się drwiąco – Co z ciebie za przyszły lekarz? Amfetamina stosowana w przeszłości…
– Wiem, do czego w przeszłości była stosowana amfetamina – przerwałam mu zniecierpliwiona. Co ten chłopak sobie wyobrażał, że potrzebowałam jego wykładu? – Po prostu nie miałam pojęcia, że ty… że taki mądry chłopak jak ty…
– Że lekko sobie pomagam chemią? – uśmiechnął się Sebastian. – Jak widzisz, na złe mi to nie wychodzi. Ale skoro nie chcesz…
Oczywiście, że nie chciałam. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z narkotykami, wiedziałam o nich tylko tyle, że są bardzo groźne, można się od nich uzależnić i nie biorą ich normalni ludzie. Ale... z drugiej strony... Sebastian wydawał się bardzo normalny. Był jednym z najlepszych studentów na roku, typowano go do nagrody, miał przyjaciół, zapewne spał codziennie po cztery, pięć godzin, byle tylko zakuć jak najwięcej…
– No dobrze, niech będzie – zmusiłam twarz do uśmiechu. – Dziękuję.
– Jesteś pewna? – Sebastian spojrzał na mnie z niepokojem. – I żadnych pretensji, jak coś pójdzie nie tak? – myślę, że ogarnęły go w tym momencie spóźnione wyrzuty sumienia.
Ja jednak byłam już przekonana.
– Jestem dorosła, Seba – uśmiechnęłam się fałszywie. – Wiem, co robię. Tylko raz, przed tym egzaminem… Potem koniec z tym.
I tak to się zaczęło.
Po zażyciu tej pierwszej dawki amfy zakuwałam całą noc. Rano czułam się doskonale – po raz pierwszy tak dobrze przygotowałam się do egzaminu. Zdałam go bez problemu. Zapowiedziałam sobie jednak, że to była wyjątkowa sytuacja, pierwszy i ostatni raz. Tym bardziej że przez kilka następnych dni po swoim eksperymencie czułam się tragicznie: bolały mnie mięśnie, jakbym przechodziła wyjątkowo trudną grypę. Łupała mnie głowa, jednym słowem – miałam wszystkiego dość. Kto chciałby przez coś takiego przechodzić jeszcze raz?
Przez trzy kolejne miesiące udawało mi się trzymać swojego postanowienia. A później przyszły kolejne kolokwia, egzaminy… Zdawałam sobie sprawę, jak bardzo uzależniającą substancją jest amfetamina, jak bardzo rujnuję sobie zdrowie, dlatego starałam się jej używanie ograniczać do minimum, ale – i nie jestem z tego dumna – podczas studiów jeszcze kilkakrotnie zdarzało mi się korzystać z pomocy, tym razem już odpłatnej, usłużnego kolegi. Wciąż jednak obiecywałam sobie, że to ostatni raz, że kiedy tylko uda mi się skończyć te studia, nigdy nawet nie spojrzę w stronę białego proszku ani innych używek!
Niestety, to były złudne nadzieje. Dziś z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że kto raz „pomógł sobie” tak niebezpieczną substancją, jak narkotyki – na zawsze pozostanie ich niewolnikiem, choćby zdarzały mu się tak jak mnie, okresy dłuższej lub krótszej abstynencji! Ostatni egzamin zdałam, a jakżeby inaczej, wspomagając się swoją „białą przyjaciółką”. Zaczęłam już wtedy ponosić koszty zdrowotne nałogu: schudłam tak, że ludzie podejrzewali mnie o anoreksję albo inną ciężką chorobę. Byłam ciągle podenerwowana, nie mogłam ustabilizować rytmu serca. Miałam mrowienia i omamy.
W nocy często budziłam się przerażona i zlana potem. Czułam, że coś złego się ze mną dzieje. Bałam się jednak iść do lekarza, żeby nie zorientował się, co jest przyczyną moich dolegliwości. Obiecywałam sobie tylko solennie, że zerwę z amfą jak tylko skończę studia.
Przez pierwsze dwa miesiące udawało mi się trzymać swojego postanowienia. Potem dostałam się na staż do szpitala w pobliskiej miejscowości. Byłam taka szczęśliwa, tym bardziej że mniej więcej w tym samym czasie zaczęłam się umawiać z przystojnym lekarzem. Moje życie powoli zaczęło się układać. Nie chciałam, żeby amfetamina je zniszczyła. Robiłam wszystko, byle trzymać się z dala od narkotyków. W tajemnicy przed wszystkimi zaczęłam nawet chodzić na terapię. Wszystko tak dobrze się układało... Do czasu.
Dostałam się na specjalizację – z jednej strony radość, krok w dobrym kierunku. Z drugiej – coraz więcej pracy, z którą nie zawsze sobie radziłam. Niezadowoleni pacjenci, trudne sytuacje kosztowały wiele nerwów. Widziałam, jak lekarze z dyżuru „zalewali” stres alkoholem pitym po pracy, w domu, nierzadko w nadmiarze. Czułam się od nich lepsza. Często głośno mówiłam, że nie sięgam po alkohol, że go nie potrzebuję. Ludzie podziwiali moją siłę charakteru. Nie wiedzieli tylko, że wspomagałam się innymi używkami – zaczęłam brać leki psychotropowe.
Przepisywał mi je dawny znajomy - Sebastian. Widziałam, jak ten chłopak się stoczył, choć przecież lekarz – niemal wegetował. Współczułam mu, a jednak wciąż do niego chodziłam po kolejne recepty. Tworzyłam z różnych leków „koktajle”, które tłumiły doznania. Nie czułam już lęku, stresu, wszystko zdawało się płynąć wokół mnie. To był stan, o który mi chodziło. Zdarzały się dni, w których cały dyżur byłam „na haju”. Śmieszyło mnie, kiedy dyrektor szpitala głośno zapowiadał wyrywkowe kontrole trzeźwości lekarzy. Czułam się bezkarna, wiedziałam, że on, ten starszy, dobrotliwy mężczyzna, nigdy nie wpadnie na to, że ktoś w jego zespole może brać narkotyki.
Żeby moja podejrzana senność nie rzucała się w oczy, zaczęłam wspomagać się dawną „przyjaciółką”, amfetaminą. Najgorsze były jednak zejścia po niej. To był czas, kiedy strach było do mnie się odezwać. Bywałam wówczas niegrzeczna dla pacjentów, dla kolegów. Kiedy ktoś dopytywał, co się ze mną dzieje, tłumaczyłam, że zbliża mi się okres i mam wahania hormonów – wszyscy wierzyli.
Ta tragedia wydarzyła się właśnie wtedy, kiedy miałam „zejście” po amfetaminie. Nawet nie pamiętam tamtych ludzi i tamtej dziewczynki. Potem powiedziano mi, że miała niecałe dwa lata i że była śliczna, jak to małe dziecko.
Kwalifikowałam ją do szczepienia. Rodzice coś tam mówili o złej tolerancji poprzedniego preparatu, o niskim napięciu mięśniowym, o problemach z oddechem, ba, o gorączce i wysypce! – ale ja ich w ogóle nie słuchałam. Myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej zakończyć dzień, iść do domu i wziąć amfę. Już nawet samej siebie nie oszukiwałam, wiedziałam, że to zwykły narkomański głód, że po prostu jestem uzależniona. Działałam jak w transie. Udałam, że słucham oddechu małej, maznęłam podpis na zgodzie na szczepienie…
Potem pamiętam już tylko ten gwar na korytarzu. Pielęgniarki latały jak oszalałe, lekarze krzyczeli… Starając się zachowywać w miarę normalnie, podeszłam zapytać, co się dzieje. Okazało się, że mała miała silną infekcję wirusową. Kolega z oddziału wprost powiedział, patrząc na mnie oskarżycielsko, że „trzeba być ślepym, żeby tego nie zauważyć”. Albo naćpanym. Podanie szczepionki wywołało szok. Dziecko zaczęło puchnąć, a potem zapadło w śpiączkę – z której nie wybudziło się do dziś.
Wtedy uruchomiono całą machinę kontrolną. Zaczęło się sprawdzanie wszystkiego. Rodzice opowiedzieli, że podczas badania zachowywałam się dziwnie. Kiedy badanie nie wykazało obecności alkoholu, któryś z policjantów zasugerował narkotyki. Testy nie pozostawiały wątpliwości, wszystko wyszło jak na dłoni.
Oczywiście tego samego dnia zostałam dyscyplinarnie zwolniona z pracy. Prawdopodobnie na zawsze stracę prawo wykonywania zawodu. Odszedł ode mnie narzeczony, będę mieć sprawę karną… To wszystko nie jest jednak najgorsze. Najgorsze jest to, że z poczuciem winy będę żyła do końca życia. Nie ma nocy, bym normalnie zasnęła. Nawet jeśli mi się to uda, po kilku godzinach budzi mnie ten sam obraz – małej, bezbronnej dziewczynki – i jej zrozpaczonej matki, płaczącego ojca. Nie potrafię wybaczyć sama sobie i nie oczekuję wybaczenia od innych. Na to, co zrobiłam, nie ma usprawiedliwienia.
Przeczytaj więcej listów do redakcji:„Mąż zamykał mnie w domu. Znęcał się nade mną i bił dzieci. Jakimś cudem udało mi się uciec”„Urodziłam chorego syna, a mąż odszedł do innej kobiety, żeby zacząć wszystko od nowa”„Ja i moja córka byłyśmy w ciąży w tym samym czasie. Agatka jest młodsza o dwa tygodnie od Oli, ale jest... jej ciocią”