Z życia wzięte - prawdziwe historie i opowiadania

Z życia wzięte fot. Fotolia
Cóż znaczyłoby życie bez marzeń? Takie pytanie w sali rozpraw zadał oszust, który „na marzenia” naciągnął ponad 100 osób.
/ 20.09.2013 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Od lat jestem świadkiem ludzkich dramatów rozgrywających się w sali sądowej. Większość dotyczy zwyczajnych spraw. Jednak czasem zdarzają się perełki: historie straszne, przejmujące, wzruszające lub po prostu… zabawne, choć zwykle jedynie dla postronnych obserwatorów. Pomyślałam sobie, że właśnie te wyjątkowe historie mogłyby zainteresować innych. Bo w gruncie rzeczy wszystkie, nawet najbardziej nietypowe wydarzenia uczą nas czegoś o ludzkiej naturze…
Pewien szczecinianin, Wojciech N., przez dłuższy czas narzekał na brak gotówki. Otwierając każdego ranka oczy, myślał ze wstrętem o kolejnym dniu, który będzie zmuszony spędzić na ogłupiającej robocie. Aż pewnego razu – jak zezna potem przed sądem – gdy tak sarkał na krzywy los, nieoczekiwanie oświeciła go genialna myśl.

„A co by się stało, gdyby tak przyszedł teraz do mnie jakiś gość i zaoferował kilka tysięcy złotych? – spytał sam siebie. – Przede wszystkim – odpowiedział sobie w duchu – nareszcie bym się poczuł doceniony. Rzecz jasna, od razu zapytałbym delikwenta, dlaczegóż to właśnie mnie dotyka łaskawa dłoń losu. Co wtedy powinienem usłyszeć?”. Jak łatwo się zorientować, nasz marzyciel coś kombinował. Wkrótce okazało się co.

Oto pewnego dnia Wojciech N. nie wyszedł z pracy po fajrancie. Chciał bowiem zostać sam na sam z kserokopiarką. I gdy wszyscy poszli do domu, nasz bohater wyciągnął z teczki świadectwo udziałowe i przy użyciu doklejek i wydrapań stworzył bon prywatyzacyjny pewnego znanego przedsiębiorstwa na sumę 10 tysięcy złotych. Potem wystarczyło już tylko dobrać odpowiednie kolory, wcisnąć przycisk urządzenia i... w niespełna kwadrans nasz finansowy geniusz dysponował pakietem wartym grubo ponad milion.

Następnego dnia Wojciech N. wdział garnitur pamiętający jeszcze ślubne uroczystości i ruszył piechotą przez osiedle, rozpoczynając interes swojego życia. Po wybraniu pierwszego bloku mieszkalnego przez jakiś czas przypatrywał się lokatorom wchodzącym i wychodzącym z klatek. A gdy już zorientował się w piętrowym rozkładzie emerytów, zapukał do wybranych drzwi.

Otworzyła mu żwawa staruszka, która z miłym uśmiechem spojrzała na wypachnionego dezodorantem nieznajomego.
– Proszę wybaczyć, że przeszkadzam – zaczął, kłaniając się szarmancko. – Mam zaszczyt reprezentować znane pani przedsiębiorstwo. Z pewnością szanowna pani
o nas słyszała (tu padała właściwa nazwa).
– Owszem, a o co chodzi?
– Otóż w drodze losowania wytypowaliśmy z grona mieszkańców naszego miasta kilkuset obywateli, którym zamierzamy zaoferować bon prywatyzacyjny przedsiębiorstwa na sumę 100 tysięcy złotych.
– I co ja niby miałabym z nim robić?
– Cóż… – uśmiechnął się spryciarz – Będąc na pani miejscu, natychmiast schowałbym go w tylko sobie wiadomym miejscu. W końcu nie na co dzień otrzymuje się w prezencie taką górę pieniędzy.
– Jak to? – nie zrozumiała emerytka.
– To proste. Posiadając ten dokument – tu oszust pokazał damie certyfikat – co pół roku będzie pani mogła odebrać dywidendę wynoszącą 20 procent tej sumy. A zatem rocznie otrzyma pani 40 tysięcy złotych!

Niech mi ktoś powie, czy w momencie, gdy strumień forsy prosi o szersze otwarcie drzwi, by móc wpłynąć i wypełnić wszystkie zakamarki domu, ludzka chciwość nie pozbawia nas umiejętności myślenia? Tak było w każdym domu, do którego zapukał Wojciech N. A kiedy tylko stosowne dokumenty potwierdzające odbiór zostały starannie wypełnione, naciągacz prosił o przekazanie mu tysiąca złotych, które miały pokryć koszty manipulacyjne.

Pewnego dnia jednak trafił do pewnej starszej pani, której mąż był pracownikiem przedsiębiorstwa rzekomo reprezentowanego przez Wojciecha N. A ponieważ kobieta trzymała rękę na domowej kasie, dokładnie orientowała się w kondycji finansowej i zamierzeniach inwestycyjnych firmy ślubnego. Ona również otworzyła szeroko drzwi przed zwiastunem dobrej nowiny. Gdy wreszcie padło: „Proszę o tysiąc złotych tytułem kosztów manipulacyjnych”, gospodyni poprosiła o chwilę cierpliwości. Oświadczyła, że biegnie do sąsiadki pożyczyć pieniądze. Tam zaś zadzwoniła po policję.

Oszust, jak się okazało, działał przez kilka tygodni i nabrał ponad stu naiwnych.
– Nie mam sobie nic do zarzucenia – oświadczył w trakcie rozprawy sądowej. – Działałem dla dobra ogólnego. Bo czyż nasze życie jest cokolwiek warte bez marzeń?
Należy mieć nadzieję, że przez najbliższe lata odsiadki hochsztapler znajdzie odpowiedź na nurtujące go pytanie.

MARIA Z., protokolantka

Redakcja poleca

REKLAMA