Siostra mojej żony Karoliny prowadziła w okolicach Żywca gospodę. Kiedy rok temu umarł teść, cały spadek poszedł na remont tej karczmy. Żona chętnie przekazała swoją część schedy na ten cel, a jej starsza siostra Magdalena wzięła się do roboty z typową dla tej rodziny energią. I wszystko szło gładko aż do owego feralnego dnia w połowie lata. Tuż po otwarciu odnowionej restauracji (połączonej z pensjonatem, ogródkiem z grillem i placem zabaw dla dzieci) Magda miała wypadek: pijany kierowca staranował jej auto na jednej z krętych górskich serpentyn. Jakie to miało dla niej skutki? Pęknięta miednica, złamane: noga, żebra i obojczyk, wstrząs mózgu i... koniec marzeń o prowadzeniu nowym lokalu. Tak to wyglądało na pierwszy rzut oka.
Na drugi wyglądało jeszcze gorzej. Karolina, menedżerka w jednym z katowickich klubów, dwa dni później straciła robotę. Wiadomo, kryzys. A ja, dyplomowany konserwator zabytków, właśnie skończyłem prace renowacyjne w jednej ze śląskich parafii i z żalem dowiedziałem się, że przez najbliższe pół roku, a może i dłużej, żadnego nowego zlecenia na pewno nie dostanę. Z powodu kryzysu oczywiście. Cała nasza trójka znalazła się zatem w nie najlepszym położeniu...
Magdalena, jak na aktualną głowę rodu przystało, wykazała się inicjatywą i pomysłowością. Jeszcze lekko odurzona środkami przeciwbólowymi zadzwoniła ze szpitala do Karoliny i z miejsca zaproponowała jej pracę u siebie. Podjęcie decyzji zajęło mojej żonie pięć minut.
– Wyjeżdżamy do Żywca! – krzyknęła uradowana, gdy odłożyła słuchawkę.
– Na wakacje? – zainteresowałem się.
– A skąd! Na dwa lata co najmniej! Magda bardzo mnie potrzebuje.
– A ja? Co ja tam będę robił?
Odpowiedzi na to pytanie nie usłyszałem ani wtedy, ani później, ani tym bardziej w dniu, kiedy tam dotarliśmy…
Żona wpadła w wir zajęć związanych z nową pracą kilka chwil po przyjeździe. Zanim zdążyłem rozpakować nasze bagaże, ona już rządziła się w knajpie. Wprowadziliśmy się do domu Magdy, zbudowanym na sąsiedniej posesji. Miał przynajmniej przez kilka miesięcy stać pusty, bo moją szwagierkę czekało parę operacji i długa rehabilitacja. Rozlokowałem nas w dwóch pokojach na piętrze. Parter zostawiłem dla Magdy: kiedy wróci ze szpitala, nie będzie przecież ze złamaną nogą skakać po schodach. A potem ruszyłem na obchód nowego gospodarstwa, co zajęło mi może dziesięć minut. Czyli – krótko.
Obok domu stał duży garaż, taki na kilka auta, plus jakiś warsztat, co wywnioskowałem z rozmiarów budynku. Był zamknięty na cztery spusty, więc moja inspekcja ograniczyła się do obejścia go dokoła. I to wszystko. Cała inspekcja. Zajęcia dla siebie żadnego nie znalazłem. Następnie zwiedziłem królestwo Magdy, a właściwie teraz – Karoliny. Nie, nie miałem zamiaru się załapać do pracy w karczmie jako kelner ani kucharz; chciałem się tylko rozejrzeć.
Wnętrze zostało urządzone nowocześnie, meble wyraźnie zrobiono na wymiar. Trzy sale świeciły nowością, ale nie pustkami. Mimo wczesnej pory przy połowie stolików siedzieli goście. Interes najwyraźniej szedł całkiem nieźle.
Karolina była w swoim żywiole. W uchu miała słuchawkę; konferowała z Magdą przez telefon, jednocześnie kierując ruchem na trasie kuchnia–kelnerki–sala z gośćmi. Machnęła do mnie ręką, nawet na chwilę nie przerywając wydawania instrukcji. Wprawdzie oficjalnej prezentacji nie było, ale już tu przyjeżdżaliśmy i cała obsługa karczmy znała nas dobrze. Poza tym Magda już zdążyła obwieścić wszystkim, że siostra przyjedzie ją zastąpić i „macie jej słuchać tak jak mnie albo nawet bardziej!”. Niestety, nie wydała żadnych dyspozycji na mój temat, co stawiało mnie w nieciekawym położeniu. Bo kim ja tu byłem? Mężem nowej szefowej? Szwagrem eksszefowej? Beznadzieja!
Ponuro rozmyślając, rozglądałem się po karczmie. I raptem coś sobie uświadomiłem…. Owszem, sale urządzono nowocześnie, ze smakiem, ale co się stało ze starymi meblami? Tymi z poprzednich, góralsko-wiejskich klimatów? Gdzie się podziały stare, bogato zdobione komody i kredensy, drewniane ławy, stoły i krzesła?
Podszedłem do żony.
– Wiesz może, co Magda zrobiła z tymi starymi meblami, które tu kiedyś były?
– Zaraz ją zapytam... – odwróciła się, zaćwierkała w słuchawkę, a po chwili rzuciła: – Wszystko czeka na spalenie, w tym dużym garażu koło domu.
– A gdzie jest klucz?
Znów krótka wymiana zdań i…
– Wisi na kołku w sieni.
Drżały mi ręce, kiedy otwierałem wielkie dwuskrzydłowe drzwi. Jakby za nimi czekał na mnie skarb. I… czekał!
Na powierzchni czterdziestu metrów kwadratowych stały jedne na drugich drewniane, stylowe meble. Tak, wszystkie były podniszczone, noszące ślady wieloletniej eksploatacji, jednak niewiele to były kompletne rupiecie. Solidna góralska robota, dzieło tutejszych rzemieślników i miejscowych artystów ludowych. Może Magda uznała, że nadają się tylko na opał, ale dla mnie to były istne cuda! Przez godzinę oglądałem te skarby z wielką uwagą. A potem z jeszcze większą – warsztat w sąsiednim pomieszczeniu, z którym garaż był połączony. Miał kompletne wyposażenie, niezbyt nowoczesne, ale solidne: narzędzia do drewna, pilarki, frezarki, wiertarki. Wszystko, czego mogłem potrzebować przez najbliższe dwa lata. Uśmiechnąłem się pod nosem.
Obiad zjedliśmy w naszej restauracji.
– I jak ci się tu podoba? – zapytałem.
– Nowe miejsce, nowe możliwości, nowe życie... – żona westchnęła z radością.
Po chwili spojrzała na mnie z uwagą:
– A tobie jak się podoba? Może znajdziesz tu sobie coś do roboty. O pieniądze się nie martw, karczma przynosi zysk.
– Nie martwię się. I daję ci słowo, że niedługo cały ten interes przynosić będzie jeszcze większy zysk – rzuciłem tajemniczo, napawając się zapachem żeberek.
Przez pierwsze trzy miesiące nic nie wskazywało na to, że uda mi się dotrzymać słowa. Ale nie próżnowałem… Przeciwnie, miałem ręce pełne roboty. Wcześniej zwykle pracowałem jako szef zespołu, więc rzadko przychodziło mi wykorzystywać swoje manualne zdolności. Teraz więc się bałem, że nie pamiętam tego czy owego, ale na szczęście nie. Odnalazłem wreszcie swoje powołanie: renowację mebli! Nie dopuszczałem nikogo do mojego królestwa. Aż w połowie jesieni nadszedł mój dzień.
Gościliśmy właśnie wycieczkę z Niemiec, wszystkie pokoje w pensjonacie były zajęte, dwie z trzech sal restauracji także oddano do ich dyspozycji. Właśnie wrócili z Muzeum Koronek w Koniakowie i zasiedli do obiadu, kiedy wszedłem do sali i poinformowałem ich, że potem zapraszam ich do jeszcze jednego muzeum. Pierwsze dwie osoby wyszły tuż za mną; starsze małżeństwo z Bremy, wyraźnie zaintrygowane moimi słowami. Z dumą zaprowadziłem ich na podwórze przed domem, gdzie urządziłem tymczasową ekspozycję. Gdy dołączyli do nich inni goście (wraz z tłumaczką), padło nagle pytanie:
– Proszę pana, czy to jest na sprzedaż?
Byłem szczerze zaskoczony. Prawdę mówiąc, miałem w planach urządzić tu małe regionalne muzeum, jednak...
– Oczywiście – odparłem z czarującym uśmiechem. – Nie mam jeszcze katalogu, ale służę indywidualną wyceną mebli.
Prawie natychmiast otoczył mnie tłum rozgadanych Niemców. Jedna z kobiet wskazała na stylową góralską komódkę.
– Dwieście – zaryzykowałem.
Tłumaczka przełożyła moje słowa. Kobieta bez wahania wyciągnęła z torebki dwieście euro, wręczyła mi i zanim zdążyłem zaprotestować, że chodziło
o dwieście złotych – wraz z mężem zabrali komódkę i zatargali ją do swego pokoju.
W ciągu godziny sprzedałem wszystkie meble, wzbogacając się o trzy tysiące euro. A przecież to była zaledwie jedna dziesiąta z tego, co czekało na swoją kolej! Pomyślałem, że będę musiał pospieszyć się z resztą, no i poszukać kolejnych mebli do odrestaurowania. Z tym drugim, uznałem, chyba nie będzie problemu: w okolicy na pewno znajdzie się coś ciekawego i na tyle zniszczonego, aby właściciele chcieli mi to odstąpić za drobną opłatą... Na początek założyłem firmę.
Marek