Moje dzieciństwo skończyło się jednego dnia. Siedem lat temu, w lipcu, kiedy pijany kierowca potrącił na przejściu dla pieszych mojego ojca. Nie zatrzymał się nawet. Uciekł, zostawiając na jezdni umierającego człowieka.
Już nigdy więcej nie miałam wskoczyć mu na kolana, zawisnąć na szyi, pójść z nim do kina albo na lody. Miałam dopiero 12 lat i tata był dla mnie bohaterem. Każda dziewczynka w tym wieku podziwia swojego ojca, ale mój naprawdę na to zasługiwał. Rozpieszczał mnie (co wypominała mu mama), nosił na rękach, obsypywał podarkami (babcia nazywała to „psuciem”). Byłam jego jedyną, ukochaną córeczką. I nagle koniec. Nie ma tatusia.
Policja szybko ustaliła sprawcę. Był nim mieszkaniec jednej z okolicznych wiosek. Karany wcześniej za jazdę po pijanemu i znęcanie się nad rodziną. W jego samochodzie, który stał na podwórku obok rozpadającego się domu, przewalały się puste butelki po tanich winach. Jego żona potwierdziła, że tamtego dnia pił od rana. A potem miał się udać samochodem do jakiegoś koleżki w mieście. Wszystko się zgadzało. Był tylko jeden problem. Facet zniknął.
Rozesłano za nim po kraju list gończy, zdjęcie i nazwisko opublikowano w miejscowej prasie. Policja szukała go dwa lata. I nic. Zapadł się pod ziemię. W końcu sprawa przycichła, prowadzący ją aspirant przeszedł na emeryturę. Nikt już nie ścigał tego człowieka. Nikt, oprócz mnie. Początkowo robiłam to nieudolnie, według wzoru z powieści dla młodzieży. Tam wystarczy się zaczaić w krzakach, żeby akurat przypadkiem napatoczył się poszukiwany. Więc i ja wysiadywałam pod jego domem, śledziłam jego rodzinę.
Dwa lata temu odkryłam, że od zasadzki w krzakach lepszy jest internet. Zaczęłam tropić zabójcę na Facebooku. Milion razy wrzucałam jego nazwisko w Google. I nic. Kiedy moje rówieśnice spędzały czas na graniu albo flirtowały na czatach, ja odkrywałam możliwości, jakie daje komputer. Pół roku temu, kiedy kolega z politechniki napisał mi program pozwalający przeczesywać sieć w poszukiwaniu zdjęć osób podobnych do mojego poszukiwanego (zeskanowałam jego fotkę z listu gończego), wreszcie nastąpił przełom. Znalazłam drania na Facebooku. Mieszkał w Anglii, miał nowe nazwisko. Chyba nieźle mu się powodziło. Udając zainteresowaną nim małolatę, dołączyłam do grona jego internetowych znajomych.
Krok po kroku, tydzień po tygodniu, poznawałam jego życie. Cierpliwie go tropiłam, wiedząc, że jeśli pójdę na policję z tym, co mam to go spłoszę. Bo spowodowanie parę lat temu wypadku, nie jest dla policji sprawą priorytetową. Nikt nie wystawi za tym człowiekiem międzynarodowego listu gończego. Najwyżej do angielskiej policji trafi prośba o sprawdzenie jego personaliów, co tylko da mu czas na zwinięcie żagli.
Miesiąc temu dostałam wreszcie to, na co czekałam. Johnny – bo tak się teraz nazywał ten drań – oświadczył, że wybiera się do Polski. Natychmiast zaproponowałam spotkanie. W Krakowie, na Rynku. Połknął przynętę. Po tylu latach i pod zmienionym nazwiskiem myślał, że jest bezkarny.
Nie czułam satysfakcji, kiedy policjanci zatrzaskiwali mu na nadgarstkach kajdanki. Raczej ulgę. Złożyłam zeznania, a potem wyszłam z komendy na zalaną słońcem ulicę. I po raz pierwszy od siedmiu lat poczułam, że świat się do mnie uśmiecha.
Więcej prawdziwych historii: „Za miesiąc mój ślub, ale ja kocham innego. Żeby uprawiać seks z narzeczonym, muszę wcześniej się napić wina”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”„Wychowuję nie swoje dziecko. Żona mnie zdradziła i zaszła w ciążę z... moim bratem”