Naprawdę zarobić można na słodyczach. Tylko nie na batonikach, a tych większych. Na ciastach i bombonierkach. Te pierwsze idą jak woda w każdy weekend, te drugie zaś jedynie przy specjalnych okazjach. Takich jak Dzień Matki. Albo zakończenie roku szkolnego. Ostatnio bowiem nastała moda na dawanie nauczycielom czekoladek zamiast kwiatów. Dlatego gdy zbliżał się koniec czerwca, zamówiliśmy z żoną większą partię bombonierek. Dużych i naprawdę eleganckich. Nauczeni doświadczeniem wiedzieliśmy, że pójdą migiem. Tym bardziej że były stosunkowo tanie, zostały ściągnięte aż z Litwy. Wprawdzie nie wyprodukowała ich żadna znana firma, jak nasz Wedel czy Wawel, ale ludzie ostatnio trzymają się za portfele i bardziej zależy im na cenie.
Nie pomyliliśmy się w naszych kalkulacjach. Już trzy dni przed ostatnim dzwonkiem w naszym sklepie pojawili się klienci, a potem ich liczba już tylko rosła.
– Trzeba było zamówić więcej sztuk, bo zostały tylko dwie – powiedziałem do żony dzień przed zakończeniem roku.
Byłem zły na siebie, że nie przewidziałem aż takiego popytu. Ale co zrobić? Nie jestem przecież wróżką, a te wszystkie bombonierki i tak zamówiliśmy z „górką”.
– A nie dasz rady podjechać z samego rana do hurtowni? – zapytała żona.
– Może i tak zrobię – westchnąłem.
Obudziłem się tuż przed piątą rano i uznałem, że pojadę po jeszcze kilkadziesiąt pudełek. Zawsze przecież w ostatniej chwili w sklepie pojawiali się ci, co zapomnieli przygotować się wcześniej.
Zdążyłem obrócić tam i z powrotem do godziny siódmej. Poustawiałem wszystko na półkach i stanąłem za ladą. Jeszcze przed otwarciem sklepu przed drzwiami ustawiła się długaśna kolejka. Tanie bombonierki rozeszły się błyskawicznie. „Mógłbym przysiąc, że ten i tamten wcale nie mają dzieci…” – zdziwiłem się w duchu, sięgając po ostatnie pudełko.
A potem stała się rzecz jeszcze dziwniejsza. Ludzie usłyszeli, że czekoladek już nie ma, i… bardzo się wkurzyli.
– Trzeba było sprzedawać po jednym opakowaniu! – usłyszałem wściekłe głosy. – Wtedy starczyłoby dla wszystkich!
– Ależ są jeszcze inne bombonierki – tłumaczyłem klientom zdumiony, bo zachowywali się jak podczas komuny, kiedy towary były reglamentowane.
Jednak oni nie chcieli słyszeć o innych. Miały być litewskie i koniec! „Kurczę, od kiedy to zwykła czekolada budzi takie emocje? – zastanawiałem się. – Czyżby była aż taka smaczna?”. Bo ani żona, ani ja nawet nie spróbowaliśmy tych słodyczy. Ja mam sporą nadwagę, a Ania nie lubi takich przysmaków.
Korzystając z chwilowej pustki w sklepie, wycierałem półki na dole, kiedy usłyszałem brzdęk dzwonka przy drzwiach, co znaczyło, że znów przyszedł klient. Wysunąłem głowę nad ladę i, na szczęście, zdążyłem się błyskawicznie uchylić, bo inaczej dostałbym pudełkiem. Bombonierka przeleciała mi ze świstem koło ucha, a jakiś facet, znany mi z widzenia miejscowy pijaczek, wrzasnął:
– Złodzieju! Oddawaj moje pieniądze!
– Ale o co chodzi? – zdziwiłem się.
– Coś nie tak z tym pudełkiem?
Spojrzałem na bombonierkę, której zawartość rozsypała się po podłodze.
– Niby nie wiesz? Przecież to są zwyczajne czekoladki! – ryknął pijak.
– A jakie miałyby być? – zdumiałem się na ten zarzut. – Nadzwyczajnie?
Facet parsknął tylko i niemal zazgrzytał zębami. Miałem wrażenie, że z furii zaraz wybuchnie jak nowa wersja smoka.
– Nie udawaj! – ryknął. – Sam widziałem, co było w innych pudełkach! Kumpel kupił czekoladki dla dzieciaka do szkoły, ale go naszło i sam chciał zjeść. Jak otworzył bombonierę, to się okazało, że powinien je raczej wypalić! Oddajesz forsę czy nie? Bo na policję pójdę i wtedy zobaczysz! – postraszył mnie pijaczek.
– A niech szanowny pan idzie i im opowiada te bajki! – wzruszyłem ramionami.
Ten obrócił się na pięcie i tyle go widziałem. Ledwie jednak posprzątałem bałagan, który zrobił, a wrócił z policjantem!
– Czy to prawda, że w bombonierkach były papierosy? – zapytał funkcjonariusz.
Zamurowało mnie.
– Co było? – spytałem zdezorientowany.
– Widzi pan, panie władzo, jak udaje, że nic nie wie! – wrzasnął żul. – Pewnie sam je wypalił i teraz głupa rżnie!
– Pan pozwoli ze mną, przejdziemy się na komendę – zadecydował policjant.
Na posterunku spędziłem chyba z godzinę. „Skąd się wzięły papierosy?” – pytali w kółko, a ja kompletnie nic z tego nie rozumiałem. Podałem im adres hurtowni i dopiero wtedy puścili mnie wolno.
– Wyobrażasz sobie, Aniu? – opowiadałem żonie tego samego wieczoru. – Ci kretyni zabrali mnie na komendę, zamiast od razu sprawdzić pijaczka, czy nie był przypadkiem nawalony! Przecież opowiadał takie głupoty, że głowa mała!
Ania zbladła, po czym poleciała do saloniku prasowego po lokalną gazetę.
– Tylko popatrz… – wskazała palcem artykuł na pierwszej stronie.
– „Przemyt papierosów z Litwy – przeczytałem. – Przyjechały do Polski w bombonierkach. Policja zatrzymała transport na granicy. Towar przewożony TIR-ami wart był ponad półtora miliona złotych”.
W ciągu kilku kolejnych dni sprawa się wyjaśniła. Faktycznie, w pierwszej partii pudełek, które wziąłem z hurtowni, zamiast czekoladek były papierosy. Wśród ludzi szybko rozniosła się ta radosna nowina i przybiegli po jeszcze. Ale druga partia towaru była już normalna i dlatego ten pijaczek, kiedy zamiast fajek dostał czekoladki, zwyczajnie się wściekł.
– Wcale mu się nie dziwię! Liczył na to, że za cenę jednej paczki papierosów dostanie co najmniej sześć! Pewnie tyle się ich mieściło w pudełku – westchnąłem.
Policja w końcu przyznała, że jeden z transportów musiał im „uciec” bokiem, a potem omyłkowo trafił do hurtowni spożywczej zamiast do rąk faceta, który te papierosy rozprowadzał. Hurtownia sprzedała mi bombonierki w dobrej wierze, a ja dalej odsprzedałem je klientom. Bałem się, że mnie aresztują, choć przecież byłem niewinny. Co innego, gdybym wiedział, co kryją bombonierki, i się na nich obłowił… A tak moja fortuna poszła z cudzym dymem. Na szczęście w końcu policja dała mi spokój i oczyściła z podejrzeń, podobnie jak biednego hurtownika. Ale klienci długo jeszcze przychodzili, pytając o litewskie czekoladki.