„Mam dopiero 50 lat, a żona zamiast mnie woli telewizor i babranie się w garach. Uknułem plan i znów wznieciłem w niej ogień”

Małżeństwo w średnim wieku fot. Adobe Stock
„Wracając do domu, postanowiłem, że spróbuję namówić Lucynkę na tę wycieczkę. Przecież nie byliśmy jeszcze starzy! Czterdzieści kilka lat to nie jest czas, żeby marzyć jedynie o herbacie przed telewizorem. Przynajmniej dla mnie".
/ 22.08.2022 11:00
Małżeństwo w średnim wieku fot. Adobe Stock

Wkurzony do ostatnich granic z całej siły trzasnąłem drzwiami. Musiałem się przejść, jak zwykle po sprzeczce z Lucyną. Albo jeszcze lepiej – wskoczyć na rower. To mi świetnie robiło na stres. I chociaż powietrze było wciąż chłodne, bez namysłu wyciągnąłem mój stary rower z garażu.

Myślałem przy tym, że ostatnimi czasy żona z niemal każdej naszej rozmowy robiła awanturę. Jakby sprawiało jej przyjemność mieć zawsze inne zdanie niż ja. Była przy tym tak upierdliwa, tak się mnie czepiała, że wręcz jej nie poznawałem. I zazwyczaj ustępowałem dla świętego spokoju, choć myślałem swoje.

W końcu byliśmy bez dzieci...

Jednak dzisiaj nie chodziło o byle co, tylko o nasz wyjazd w długi majowy weekend. Po raz pierwszy od wielu lat mieliśmy szansę, żeby spędzić trochę czasu razem. Tylko my dwoje, bez dzieciaków, bez psa i tego całego zamieszania, jakie zawsze towarzyszyło naszym wyjazdom.

Synowie, Patryk i Szymon, od roku studenci, mieli wreszcie własne plany. Uprzedzili, żeby nawet nie brać ich pod uwagę, bo jadą razem z kumplami gdzieś w góry. A ja dostałem w firmie sporą premię. Na tyle dużą, że spokojnie wystarczyłaby na spełnienie naszego największego marzenia, na które dotąd z różnych powodów nie mogliśmy sobie pozwolić: na wycieczkę do Paryża. Jednak gdy przedstawiłem żonie swój pomysł, wcale nie była zadowolona.

– Do Paryża? – skrzywiła się i pokręciła głową. – Zdajesz sobie sprawę, ile godzin trzeba będzie tłuc się w autokarze, w duchocie pewnie?! Nawet nóg nie będzie jak wyprostować! Nie chcę się tak męczyć.

– Jaki autokar? Co ty pleciesz? – nie wierzyłem własnym uszom. – Tyle jest teraz tanich linii, za kilkadziesiąt złotych szybko i wygodnie dolecisz samolotem! Lucy – jęknąłem – przecież zawsze chciałaś zwiedzić Paryż! Pochodzić nad Sekwaną, napić się wina w knajpce na Montmartre… To było twoje marzenie! Francja i ta cała romantyczna otoczka…

– No właśnie, było – stwierdziła Lucyna i włączyła telewizor. – Strasznie dawno temu. Ale życie je zweryfikowało. A teraz to ja marzę tylko o świętym spokoju, filiżance dobrej herbaty i jakimś dobrym filmie.

I przełączyła pilotem kolejny kanał. A ja, głupi, myślałem, że ona się ucieszy. Że zobaczę radość w jej oczach na samo wspomnienie o Paryżu!

Ostatnia iskra zgasła...

Pedałowałem teraz z całych sił przez nasz nadrzeczny zagajnik i czułem, jak wiatr rozwiewa mi włosy, wstrzymuje oddech, ale i uspokaja. Kiedyś żona też ze mną jeździła… Robiliśmy razem tyle przyjemnych rzeczy, chociaż nie było nam łatwo! Bliźniaki dawały popalić, a i z kasą często bywało krucho. A jednak znajdowaliśmy czas i siły na te przejażdżki. Każde z nas wiozło jednego z bliźniaków w koszyku na bagażniku, na polanie rozkładaliśmy koc i urządzali sobie piknik.

A wieczorem, po powrocie do domu, gdy maluchy utrudzone całym dniem spędzonym na powietrzu wreszcie zasypiały, siedzieliśmy w jednym fotelu, ciasno objęci, popijając tanie wino, bo tylko na takie nas było stać. Lecz nasza miłość, pieszczoty, wzajemna bliskość pozwalała przenosić się tam, gdzie byliśmy tylko my, nasze nagie ciała, pocałunki, dotknięcia, szepty pełne uniesień… A ze starego magnetofonu dobiegały dźwięki urzekającej muzyki z francuskich filmów. Naszej ulubionej…

– Obiecaj, że mnie tam kiedyś zabierzesz – prosiła mnie Lucyna. – I że będziemy się kochać po francusku…

– Po to nie musimy jechać do Francji!

Czułem jej zapach, zapach kobiety, miłości i seksu, najpiękniejszy zapach świata. A gdy poczułem jej ciepły, wilgotny język na swojej skórze, wiedziałem już, że tutaj, w naszym małym mieszkanku – na starej kanapie – jest tak samo wspaniale, jak byłoby nam tam. Bo mamy czerwone wino, chociaż nie francuskie; muzykę spod dachów Paryża – i naszą miłość…

Zatrzymałem na chwilę rower. Wspomnienie tamtych chwil nie pozwoliło mi na dalszą jazdę. Aż mi się gorąco zrobiło pomimo chłodnego wiatru. Czułem podniecenie, moje myśli obudziły pożądanie.

Wracając do domu, postanowiłem, że spróbuję namówić Lucynkę na tę wycieczkę. Przecież nie byliśmy jeszcze starzy! Pięćdziesiąt lat to nie jest czas, żeby marzyć jedynie o herbacie przed telewizorem. Przynajmniej dla mnie.

Odstawiłem rower do garażu, wszedłem do domu. Chciałem jak najszybciej pogadać z żoną; użyć wszystkich możliwych argumentów, żeby ją przekonać. W salonie panowała cisza. Idąc do łazienki, zobaczyłem, że Lucyna robi coś w kuchni.

No jasne, jak nie filmy i seriale, jak nie pogaduszki z sąsiadkami, to gotowanie. Aż trudno mi było uwierzyć, że moja kobieta tak się zmieniła przez ostatnie lata! I teraz, kiedy byliśmy jeszcze na tyle młodzi, żeby użyć trochę życia, spełnić swoje marzenia, ona wolała telewizor, plotki i babranie się w garach!

Odkręciłem kurki nad wanną. Pomyślałem, że dłuższa kąpiel dobrze mi zrobi. Zwłaszcza że w naszym nowym domu, który kupiliśmy kilka lat temu, wanna była bardzo wygodna, z hydromasażem. W łazience stało też mnóstwo wonnych olejków, soli i innych wymysłów cywilizacji. I nagle zobaczyłem siebie w innej wannie, w starym domu. Siedziałem z głową miedzy kolanami, taka była ciasna. Marzyłem wtedy, że gdy już dorobimy się dużego domu, to i łazienka będzie odpowiednia, a wanna duża i wygodna. Taka, żebyśmy zmieścili się w niej razem. A teraz… Wreszcie mieliśmy ku temu warunki, lecz żona jakoś nigdy nie wyraziła ochoty na wspólne kąpiele.

Zrzuciłem szybko ubranie: z lustra patrzył na mnie całkiem dorzeczny facet. Wciągnąłem brzuch, choć nie licząc kilku fałdek, nie było ze mną jeszcze wcale tak źle. Miałem dobrą sylwetkę. Wciąż spędzałem czynnie wolny czas: narty w zimie, latem rower, wędrówki po lasach jesienią. Nie miałem się czego wstydzić, mimo swojego półwiecza. Zanurzyłem się w gorącej wodzie, do której dolałem kilka kropel olejku.

Pomyślałem, że może zawołam Lucynę, żeby umyła mi plecy (i nie tylko plecy), jednak prawie natychmiast zrezygnowałem. W myślach już widziałem jej niechętną minę i odechciało mi się tego mycia. Nadal jednak byłem jakoś dziwnie pobudzony. Nie wiem, może przez to ciągłe myślenie o Paryżu. Albo przez wspomnienia, które dopadły mnie podczas przejażdżki rowerem. A teraz jeszcze ta ciepła kąpiel, mająca w sobie coś erotycznego…

I wtedy przyszedł mi do głowy ten pomysł. Zaskoczę Lucynę – jak za dawnych czasów, gdy wchodziłem cicho do pokoju lub kuchni i bez uprzedzenia zaczynałem ją pieścić, a potem kochaliśmy się długo i łagodnie, a czasem szybko, mocno, namiętnie… Nawet wtedy, gdy była czymś zajęta, odkurzała czy gotowała. Bardzo to lubiliśmy i chociaż od dawna tego nie robiliśmy, to może najwyższy czas, żeby sobie przypomnieć…

Próba ratowania małżeństwa

Wyszedłem z wanny, wytarłem się szybko, byle jak. Gdy wchodziłem do kuchni, moje nagie ciało wciąż było wilgotne.

– Piekę ciasto, będzie gotowe za godzinę – powiedziała Lucyna.
Nie odwróciła głowy, nawet gdy stanąłem tuż za nią i objąłem rękami jej biodra.

– Daj spokój, nie widzisz, że jestem teraz zajęta? – potrząsnęła głową, uparcie wałkując ciasto na stolnicy.

– Nie przeszkadzaj sobie – szepnąłem, przywierając do niej całym ciałem.

Na moment znieruchomiała. A potem jakby się wyprężyła, lecz tylko na chwilę, po czym nachyliła się lekko nad stołem, wypięła pośladki w moją stronę, otarła się lekko o mnie i dalej zaczęła wałkować.

Przesunąłem dłońmi po jej biodrach, potem po udach; podciągnąłem jej spódniczkę. Nie broniła się, westchnęła tylko cicho. Jej ręce trzymające wałek poruszały się rytmicznie nad stolnicą. A ja nie mogłem już dłużej czekać… Uniosłem jej bluzeczkę, całowałem skórę na plecach, szarpnąłem zapięcie stanika i wsunąłem dłonie pod spód.

I kochałem moją żonę tak, jak od dawna tego nie robiłem – gwałtownie, namiętnie.

– Kochany jesteś, było cudownie – szepnęła mi potem, przytulając się mocno. – Całe wieki się tak nie kochaliśmy…

– Chyba zepsułem twoje ciasto, już nic z niego nie będzie! – roześmiałem się.

– Raczej nie… – popatrzyła z udawanym żalem na stolnicę. – A tyle się nawałkowałam! Chyba z godzinę… Chciałam ci upiec coś słodkiego. Na przeprosiny, że tak cię potraktowałam z tym Paryżem…

– Więc może jednak dasz się namówić?

– Jasne, kochanie! – znowu mnie pocałowała. – Przecież obiecaliśmy to sobie.

Pojechaliśmy. I to był nasz drugi miesiąc miodowy.

Czytaj także: „Za miesiąc mój ślub, ale ja kocham innego. Żeby pójść do łóżka z narzeczonym, muszę wcześniej się napić wina”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”„Wychowuję nie swoje dziecko. Żona mnie zdradziła i zaszła w ciążę z... moim bratem”

Redakcja poleca

REKLAMA