Z życia wzięte - prawdziwa historia o wartościach moralnych

Z życia wzięte fot. Fotolia
To jest sport, rywalizacja, wyścig! A nie spacerek ludzi dobrego serca. Ktoś tu chyba o tym zapomniał!
/ 18.07.2014 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Pies pojawił się w moim życiu, gdy zbliżaliśmy się do czwartego punktu kontrolnego. Zobaczyłem go pierwszy i nieludzko się wystraszyłem: „skąd się wzięło takie wielkie, kudłate bydlę w środku lasu? Kurde, może wściekły? Wiedziony instynktem samozachowawczym rzuciłem się w bok, żeby obiec polanę, przy której się znajdował i wtedy usłyszałem za sobą głos Tomka:
– Stracimy azymut, Jasiek. Prosto!

„Pedancik” – zdążyłem pomyśleć, gdy rozległ się przeraźliwy skowyt. No, to po zwycięstwie, o ile nie skończy się gorzej!
– Co to? – Martyna z rozpędu wyhamowała na moich plecach. -– Słyszeliście?
Głuchy by usłyszał. Stałem, drżąc ze zmęczenia i strachu, czując za sobą przyspieszony oddech dziewczyny.
– Mamy kłopoty – szepnąłem. – Tam jest wilk, wielki jak stodoła.
– Prawdziwy?
– Nie, pluszowy… Jasne, że prawdziwy! Odbijamy, potem się znajdziemy na mapie. Gazem!

Rzuciłem się w bok, a reszta ekipy za mną. Przystanęliśmy po jakichś stu metrach i rozglądaliśmy się wokół. Wciąż mieliśmy problem, bo było nas tylko troje.
– Gdzie Patryk? – zapytałem. – Kto ostatni widział tę łajzę? I kiedy?
Popatrzyliśmy po sobie... „No, kurde, piękną drużynę sobie zebrałem!”. W końcu Martyna sobie przypomniała, że nasz wydziałowy prymus jakiś kwadrans temu jęczał, że go kolka kłuje, dosłownie chwilę przed spotkaniem z tajemniczą bestią. No to klops.

A mówiłem, żeby go nie brać, przecież toto nie funkcjonuje poza światem nauki. Ale nie, zaraz się zaczęło, że trzeba każdemu dać szansę, poza tym, choć niezbyt sprawny, Patryś jest jednak dobrym kolegą i jak się spisuje od kogoś notatki cały semestr, to nieładnie potem odstawiać go na bocznicę. Sraty-taty! Osunąłem się na trawę, Martyna obok mnie, tylko Tomek truchtał wciąż w miejscu, jakby się bał wypaść z rytmu.
– To nie bieżnia na siłowni – wkurzyłem się wreszcie. – Sprawdź może nasze położenie na mapie, przynajmniej wykorzystamy pożytecznie czas.
– Nie mogę – nadal podskakiwał. – Patryk ma kompas, najlepiej się na nim zna.

Zakląłem, a w odpowiedzi znów rozległ się mrożący krew w żyłach skowyt. Pewnie bestia pożarła kujona, w dodatku, znając mojego pecha, razem z busolą.
– Poczekajmy chwilę – rzuciłem. Ale Martyna już zaczęła się marszczyć.
– Będziemy tu siedzieć, skoro kolega tam pewnie potrzebuje pomocy?
– To są, do ciężkiego diabła, zawody sportowe – wybuchnąłem wreszcie. – Nie wycieczka przedszkolna! Tu chodzi o wygraną, o honor wydziału.
– A o fair play słyszałeś? – najeżyła się, i już wiedziałem, że postawi na swoim.
Wzruszyłem ramionami i wstałem, a jej chyba zrobiło się głupio, bo przytuliła się i zaczęła to swoje:
– No, Jasiek, proszę, nie denerwuj się.
Trzeba było sobie wcześniej przypomnieć o magicznym słowie, zamiast podkopywać mój autorytet! Zresztą, też sobie znalazła porę na przytulanki…
Byłem wkurzony, czułem, że to dopiero początek kłopotów. Cokolwiek znajdziemy, cofając się, nie będzie to nic dobrego, w najlepszym razie Patryk, jęczący, że nie da rady dalej biec. Poza tym nie lubię psów. Jeden dziabnął mnie, jak byłem mały, i potem szyli mi nogę przez pół godziny. A tu chyba mamy wilka, może nawet całą watahę...? Wyjąłem nóż i wyciąłem po kiju dla każdego, w końcu jestem dowódcą i czułem się odpowiedzialny.
– Jakby co, wrzeszczymy i walimy bydlaka w łeb – zarządziłem.
– Ja mam zapalniczkę – zgłosił Tomek. – Podobno dzikie zwierzęta boją się ognia.
– I co? – zapytałem. – Będziesz nią machał jak na koncercie?

Rozsadzała mnie adrenalina. Ustawiłem towarzystwo i ruszyliśmy z powrotem. Zabiję skurczybyka i zrobię z jego zębów naszyjnik. A Patrykowi sprzedam takiego kopa, że poleci prosto na metę! Już spomiędzy drzew zobaczyłem naszego kumpla. Leżał na mchu, dziwnie skręcony, a nad nim stało wielkie psie bydlę…
– Uaaa! – wrzasnąłem i runąłem naprzód z podniesionym kijem. – Giń, kreaturo!
– Jasiek! Jasiek! – usłyszałem za sobą krzyk Martyny, a zaraz potem poczułem mocne szarpnięcie z tyłu. Co jest?!

Siedziałem oszołomiony i nie wiedziałem, czy to, co widzę, jest jawą… Wszyscy stali obok psa, łącznie z jak najbardziej przytomnym Patrykiem. Martyna płakała i coraz mocniej opanowywało mnie przeczucie, że wcale nie z powodu mojego nagłego upadku. Był tam też pies, wcale nie taki wielki, jak się z początku zdawało, choć z pewnością mieszaniec wilczura. Ale raczej nie dziki. Pozbierałem się jakoś, wstałem i podszedłem do nich. Ja pierniczę, ludzie to mają nie po kolei w tych swoich zakutych łbach! Jakiś świr wyprowadził zwierzaka do lasu, przywiązał do drzewa i zostawił. Co za skurwysyństwo!
– Jasiek, masz ten swój scyzoryk z bajerami? – zapytał Patryk, kładąc się znów obok psa i próbując go uwolnić. – Jest tak zaplątany, że można tylko przeciąć.

Wyjąłem sprzęt i podałem mu. Swoją drogą, ma facet nerwy, żeby tak się zbliżać do obcego psa. Miałem zapytać, co tak śmierdzi, gdy zauważyłem ranę na łapie zwierzaka i mało nie puściłem pawia. Krwawy strup a w nim larwy, no ja cię kręcę, druga wojna światowa w kolorze! Martyna wyjęła butelkę z wodą i próbowała delikatnie wlać ją psu do pyska ale nie reagował, jakby zupełnie stracił siły. Może to wycie tak go wyczerpało? Na moje oko, najbardziej humanitarnie byłoby go dobić: chudy był jak śmierć i w zasadzie nie jarzył, co się dzieje. Nie jestem idiotą i nie powiedziałem tego na głos, zresztą, co ja, jakiś weterynarz jestem, żebym się zajmował psią eutanazją?
– Dobra, zostawmy mu wodę i trochę żarcia – zaproponowałem, bo czas uciekał a w końcu byliśmy na zawodach. – Odpocznie, podje i pójdzie swoją drogą. Zwierzęta mają świetną orientację.
– Ale facet zrobi minę, jak mu psisko wróci na podwórko – zaśmiał się Tomek.
– Chciałbym to widzieć.

Patryk wreszcie uwolnił zwierzę i zaczął je głaskać, mówiąc, że wszystko będzie dobrze, najgorsze minęło i podobne dyrdymały.
– Panowie i panie – zniecierpliwiłem się wreszcie, bo na Boga, są jakieś granice! – Lecimy dalej, mamy jakiś kilometr do następnego punktu kontrolnego.
Kujon raczył wyjść na chwilę z roli doktorka, wyjął kompas z kieszeni i podał mi go, stwierdzając po prostu, że wycofuje się z rozgrywek. Mniej więcej sześćset metrów na zachód powinna być szosa na Poznań, weźmie zwierzaka i pójdzie, na pewno złapie jakąś okazję do miasta.
– Pogrzało cię?! – nie mogłem uwierzyć. – Jak ci tak zależy, to wrócimy tu, gdy już wygramy i zabierzemy bydlaka. Siedział tyle, to wytrzyma jeszcze kilka godzin.
– Jasne – poparł mnie Tomek. – Może nawet skołuje się kogoś z samochodem!
– Szkoda, że kazali zostawić komórki – bąknęła Martyna. – Zadzwoniłoby się i po kłopocie.

Patryś na to, że szkoda czasu na paplanie, komu w drogę, temu but na nogę… On już zdecydował. Ocenił sytuację, powinien sobie poradzić, choć rzecz jasna, będzie mu miło, jak za parę godzin ktoś sprawdzi, czy czasem nie stoi wciąż przy drodze. Schylił się i dźwignął psisko, po czym przeszedł chwiejnie kilka kroków.
– Spoko, dam radę – zapewnił. – Zbierajcie się.
Kompletny czubek, słowo daję.
– A nie zdyskwalifikują nas, jak dobiegniemy w trójkę? – zatroskał się Tomek.
– We dwójkę – oświadczyła  i niespodziewanie Martyna stanęła obok Patryka.
– Pójdę razem z nim, tak będzie szybciej. I dziewczyna łatwiej zatrzyma jakieś auto.
Patryk raczył rzucić krótkie „dziękuję”, jakby ta decyzja była oczywista. No, dla mnie bynajmniej. Do cholery, mogłaby chociaż zapytać, czy nie mam nic przeciwko temu, w końcu chodzimy ze sobą od roku! Gdybym to ja odwalił podobny numer, wypomniałaby mi brak szacunku. Chrzanić to, przyjdzie czas na prostowanie takich spraw… Zabrałem kompas, sprawdziliśmy z Tomkiem mapę, obraliśmy azymut i pognaliśmy w las, zostawiając tych dwoje nieodpowiedzialnych pajaców z psim półtrupem.

Chyba to złość mnie niosła, bo nawet nie czułem zmęczenia. Odbijałem kartę na kolejnych punktach kontrolnych aż na ostatnim Tomek zapytał, czy na pewno wszystko w porządku? „Nie w porządku, nie w porządku jak jasna cholera!” – kotłowało mi się w głowie.
– Taaa – mruknąłem. – Kończmy to żałosne przedstawienie.
– Nie wygramy? – zapytał zdziwiony.
– A co ja, wróżka jestem?! – ryknąłem na niego wreszcie, bo, słowo daję, cóż to za koncertowy idiota.

Byliśmy drudzy, następne ekipy wpadały tuż po nas. Totalna porażka, w dodatku przyczepili się, że nie ma całej drużyny i zaczęły się jazdy. W końcu Tomek wyjaśnił organizatorom, co się stało i uzgodniono, że sprawę rozwiąże się po przesłuchaniu wszystkich zainteresowanych. Po wakacjach. Guzik mnie to obchodziło. Odczekałem trzy dni, licząc na to, że Martyna zadzwoni, ale milczała. Wiedziałem, że dotarli z Patrykiem do Poznania
i zawieźli psa do kliniki weterynaryjnej. Aż taka była zaabsorbowana tymi bzdurami, żeby nie odezwać się do chłopaka, którego podobno kocha?!
– Przepraszam, Jasiek – wyjaśniła łaskawie, gdy wreszcie pękłem i wystukałem jej numer. Potem chwilę milczała, ja też, aż w końcu wypaliła:
– Wydaje mi się, że powinniśmy sobie zrobić przerwę.
– Co? – myślałem, że spadnę z krzesła.
– Przerwę – powtórzyła. – Muszę sobie wszystko przemyśleć. Ta historia z psem coś zmieniła...
– A pewnie – zgodziłem się. – Ale jestem skłonny o tym zapomnieć.
– Wiesz co, nie dzwoń na razie – niespodziewanie odłożyła słuchawkę.

No, super, tak kogoś ustawić. I co niby powinienem teraz zrobić? Wystawać pod jej oknem z kwiatami, śpiewać serenady czy od razu się pochlastać? Spakowałem rzeczy i pojechałem do mamy, ta przynajmniej nie wykręca żadnych numerów. Akurat starsi zmieniali dach, więc roboty było huk i nie miałem czasu na zbędne rozmyślania. Do wczoraj, gdy niespodziewanie zadzwonił Tomek.
– Wiesz, Jasiek, krążą słuchy, że mamy zwycięstwo w tych zawodach – opowiadał podniecony. – Z powodów moralnych, czy jakoś tak… Ocaliliśmy honor wydziału!
– Jest sprawiedliwość – westchnąłem.
– W końcu ktoś zauważył, że biec we dwójkę jest trudniej niż w czwórkę.
A ten nadaje dalej: nie jest pewien, ale chyba chodziło o zwierzaka, że został uratowany i takie tam. A w ogóle, widział wczoraj Martynę z Patrykiem na rynku, razem z psem zresztą.
– To piękny pies, wiesz? Kto by pomyślał, z takiej bidy…
– Martyna była z Patrykiem?! – nie mogłem uwierzyć.
– Pytali, czy nie słyszałem o jakimś mieszkaniu do wynajęcia... – Tomek zalewał mnie informacjami. – Jasiek… Ale ty wiedziałeś o tym, co?

Niby nie, ale jakoś specjalnie mnie to nie zaskoczyło. Ale co ja się będę przed nim tłumaczył…!

Redakcja poleca

REKLAMA