„Przez bankructwo dewelopera straciłem żonę, dzieci i zdrowie. A teść udowodnił, że jestem nieudacznikiem”

Z życia wzięte fot. Fotolia
Marzyłem o lepszej przyszłości dla naszej rodziny. Dlaczego to właśnie my mamy ponosić konsekwencje ich oszustwa?!!
/ 09.12.2020 12:58
Z życia wzięte fot. Fotolia

Pragnąłem tego domu całym sercem. Położony nad jeziorem, wśród eleganckich budynków, domek z niewielkim ogródkiem wydawał się wprost idealny dla mojej rozrastającej się rodzinki.
– Ile kosztuje? – zapytałem oprowadzającego mnie przedstawiciela dewelopera.
– 550 tysięcy złotych, ale to cena promocyjna. Widzi pan tamte domy? – wskazał na niedokończoną budowę między osiedlem, po którym się przechadzaliśmy, a lasem.
Skinąłem głową na znak, że owszem, doskonale widzę, jak „moje” osiedle się rozrasta.
– Tamte będą droższe, bo ceny materiałów budowlanych poszły w górę, ale te tutaj sprzedajemy jeszcze po starych cenach, a musi pan przyznać, że są ciekawiej usytuowane…

W drodze do domu zastanawiałem się, skąd wezmę tak astronomiczną kwotę. O obniżeniu ceny nie było mowy. Sam teren, na którym postawiono budynki, nie należał do najtańszych, nie wspominając o jego utrzymaniu. Osiedle miało własną ochronę, ogrodnika i konserwatora. O czymś takim słyszało się może w Trójmieście lub stolicy, ale nie u nas. Deweloper nie musiał nakłaniać mnie do pośpiechu – sam podczas ostatniej wizyty zauważyłem, że na osiedlu prawie codziennie przybywa mieszkańców. Najszybciej znikały domy usytuowane na szczycie zbocza i nad samym jeziorem, wykupione jeszcze przed rozpoczęciem budowy. Te pośrodku, wciąż jeszcze niedokończone, wzbudzały mniej entuzjazmu, ale i wśród nich znalazłem perełkę z pięknym widokiem na okolicę. Co prawda, na razie z fundamentów wystawały jedynie gołe ściany pierwszego piętra, lecz dokończenie go było kwestią czasu. Musieliśmy się tylko pośpieszyć.

Żonę bez problemu przekonałem do swojego pomysłu. Ona też miała dosyć kiszenia się w 36. metrowym mieszkaniu z dwójką dzieci i trzecim szkrabem w drodze. Tyle że, podobnie jak ja, wątpiła w naszą zdolność kredytową. Nie stać było nas przecież nawet na remont porastającej pleśnią ruiny po moich dziadkach ze wspólną toaletą na korytarzu, a co dopiero mówić o zakupie tak pięknego, nowoczesnego domu.
– Poproszę tatę, z pewnością rodzice nam pomogą – zaproponowała żona.
Na samą myśl o rozmowie z teściem żołądek podszedł mi do gardła. Wyniosły, marudny dziad stale mnie pouczał i udowadniał, jak bardzo nie mogę się z nim równać pod względem męskości czy zaradności. Teraz też wykorzysta okazję, żeby mnie pognębić.
– Wstrzymajmy się… – poprosiłem żonę.

„Przynajmniej dopóki nie dowiemy się z banku, czy możemy liczyć na kredyt” – dodałem w myślach. Jednak przy naszych nauczycielskich zarobkach mogliśmy liczyć na niewiele ponad 100 tysięcy.
Musieliśmy więc sami zdobyć prawie 450 tysięcy złotych.
– Może jednak lepiej zapomnieć o tym domu – jęknąłem załamany.
– O nie. Przecież wiesz, że dłużej nie wytrzymamy w tych warunkach, nie z trójką dzieci. Potrzebujemy co najmniej trzypokojowego mieszkania, a takie też nie kosztuje gorsze. Skoro więc musimy pożyczyć pieniądze, to lepiej poszukajmy ich po rodzinie – stwierdziła kategorycznie Basia. – Wiem, że nie lubisz mojego ojca, ale tym razem nie mamy wyboru – dodała, widząc moją skwaszoną minę.

– To ile potrzebujecie? – zapytał nazajutrz teść z nieskrywaną satysfakcją. – Hm… – zadumał się, słysząc sumę. – Nie macie żadnych oszczędności? Waldek, może powinieneś zmienić pracę, żeby zarobić na rodzinę?
– Zarabiam na rodzinę – odpowiedziałem spokojnie, choć ciśnienie mi skoczyło.
– Czyżby? – zapytał teść. – Pomyślimy z mamą, ile możemy wam dać, bo chyba nie ma szans, żebyście nam oddali te pieniądze…
Żeby ochłonąć i nie strzelić mu w twarz, wyszedłem do ogrodu. Chciałem w spokoju zebrać myśli i porozmawiać ze swoimi rodzicami.
– Ile?! – zapytał tata, nie dowierzając cenie. – Mamy z mamą odłożone tylko 35 tysięcy… Ale może bank udzieli nam jakiejś pożyczki?
– Tylko nie to – zaprotestowałem. – Wystarczy, że my się zadłużymy. Te 35 to dla nas także duża suma. Oddamy je najszybciej, jak będzie to możliwe.
– Nie trzeba, synku, przecież po to się ma dzieci – powiedział wzruszony tata.
Było mi wstyd, że muszę od schorowanego ojca wyciągać zaskórniaki, jednak nie miałem innego wyjścia. Stałem pod ścianą.

Teść łaskawie dorzucił nam 280 tysięcy złotych, rozkładając spłatę na 20 lat.
– Forma dowolna – rzucił. – Oddacie na raty albo od razu, albo jak zechcecie. Najważniejsze, żeby moje wnuki miały godne warunki do nauki – i spojrzał na mnie z wyższością. Najchętniej wcisnąłbym mu te jego oszczędności do gardła i poczekał, aż się nimi udławi, ale cóż – byłem żebrakiem i musiałem robić dobrą minę do złej gry. Z pomocą dalszej rodziny, znajomych i banku uzbieraliśmy w końcu potrzebną kwotę i wpłaciliśmy deweloperowi.

Oczywiście przed podpisaniem umowy sprawdziłem firmę budowlaną. Istniała na rynku od kilkunastu lat i miała na swoim koncie udane inwestycje, więc bez obaw zainwestowałem w swoje marzenie.
Klucze do domu mieliśmy otrzymać na początku grudnia. Oczyma wyobraźni już widzieliśmy, jak w pachnącym nowością salonie urządzamy Wigilię. Dzieciaki, podekscytowane przeprowadzką, nie mogły się doczekać ogromnej choinki. Pierwszego w ich życiu żywego drzewka, pachnącego lasem. My z żoną snuliśmy wizję wielopokoleniowej wieczerzy, o jakiej zawsze marzyliśmy. Każdego dnia jeździłem na budowę, sprawdzać postępy prac. Cieszył mnie widok zajętych robotników i murów pnących się do góry.

Aż pewnego dnia, na początku października, wszystko stanęło. Znikli gdzieś robotnicy, a tuż po nich maszyny budowlane.
– Pan wie, co się dzieje? – zagadnąłem przyszłego sąsiada, który podobnie jak ja nie mógł się doczekać przeprowadzki.
– Też jestem zaskoczony – odpowiedział.
Ruszyliśmy więc do biura dewelopera, lecz nigdzie nie mogliśmy go znaleźć. W miejscu, gdzie dotąd stał elegancki przenośny budynek, widniała tylko ubita glina, nad którą powiewała smętnie chorągiewka z logo firmy.

Zaniepokojony zacząłem wydzwaniać do centrali. Długo zbywano mnie, przełączając po pracownikach różnego szczebla, aż czyjaś asystentka bąknęła wreszcie, że na budowie wystąpiły nieprzewidziane trudności.
– Wkrótce ktoś się z państwem skontaktuje, proszę cierpliwie czekać – stwierdziła, rozłączając się, nim zdążyłem zapytać o cokolwiek.
– Pewnie wszystko wkrótce się wyjaśni – pocieszył mnie sąsiad, ale nie byłem taki pewien. Wyjeżdżając z osiedla, spoglądałem tęsknie w okna szczęściarzy mieszkających już w domach oddanych do użytku. „A może sąsiad ma rację? Może wkrótce wszystko się wyjaśni? Przecież ci ludzie już tu żyją, więc dlaczego nasze domy nie miałyby powstać?” – zastanawiałem się.
Nie opowiedziałem żonie o tym, co zaszło na budowie. Nie chciałem jej martwić. Niestety, nie najlepiej znosiła trzecią ciążę. Musiała często leżeć, dużo odpoczywać, bo maluszek zbytnio spieszył się na ten świat.

Kiedy jednak nikt z biura dewelopera nie odezwał się do mnie przez trzy kolejne dni, postanowiłem zwierzyć się kumplowi.
– Chyba coś mi o nich obiło o uszy – powiedział, słysząc nazwę firmy. – Poczekaj, poczekaj, niech ja to znajdę – włączył ekran smartfona i wszedł do internetu. – Mam! Cholera, tu jest napisane, że zbankrutowali. Naprawdę nic nie wiedziałeś? Nikt do ciebie nie dzwonił? Nieprawdopodobne. Musisz iść z tym do sądu. Wszyscy musicie się jakoś zrzeszyć. Trzeba działać – zagrzewał mnie do walki.
Następnego dnia wyszła na jaw smutna prawda. Nasz deweloper –  znana i szanowana w kraju firma – zbankrutował. W oświadczeniu oznajmił, że nie ma środków na spłatę zaległości podwykonawcom, w związku z tym nie dokończy inwestycji. Okazało się, że nigdy nie otrzymał pozwolenia na budowę osiedla na tym terenie, więc o swoje domy zaczęli też drżeć ci, których uważałem za szczęściarzy. Jak mogło do tego dojść?! Zaniedbanie urzędników czy raczej sowita łapówka? Tego miałem się już nie dowiedzieć.

Zresztą bardziej przejmowałem się naszą sytuacją i moknącymi w jesiennej słocie zabudowaniami domu naszych marzeń. Chcąc nie chcąc, musiałem powiedzieć prawdę Basi. I chociaż siliłem się na spokój i opanowanie, moja ukochana, dzielna małżonka jeszcze tego samego dnia trafiła do szpitala. Ze stresu urodziła Michałka miesiąc przed terminem. Szczęśliwie synek dobrze zniósł nieoczekiwane przyjście na świat i pobyt w inkubatorze. Gorzej było z żoną, która czuła się fatalnie po cesarskim cięciu. Z powodu wysokiej gorączki i niegojącej się rany musiała spędzić w szpitalu jeszcze wiele tygodni. Opieka nad starszą dwójką naszych dzieci przypadła więc mnie.

Codziennie krążyłem między domem, pracą, spotkaniami z pozostałymi poszkodowanymi i szpitalem. Przed bliskimi starałem się ukryć, że żyję na granicy załamania nerwowego, lecz w końcu i ja nie wytrzymałem. Pewnego dnia coś zapiekło mnie klatce piersiowej i straciłem przytomność. Szczęśliwie stało się to na lekcji, w klasie, więc pielęgniarka szkolna szybko udzieliła mi pomocy. Chociaż bardzo się broniłem – zawieziono mnie do szpitala.
– Stan przedzawałowy, musi pan na siebie uważać – zawyrokował lekarz, wypisując mi kilometrową receptę.
W mieszkaniu czekali na mnie teściowie.
– Zabieramy dzieci do siebie – oznajmiła matka Basi, pakując rzeczy dwójki naszych starszych szkrabów. – Ty zajmij się żoną i synkiem, no i swoim zdrowiem… I tak masz wiele na głowie – pocieszyła mnie, patrząc znacząco na swojego męża.

Ona jedna oprócz żony i mojego serdecznego przyjaciela wiedziała również o naszych kłopotach. W końcu jednak musiałem powiedzieć wszystkim prawdę.
– Nie urządzimy w tym roku Wigilii w naszym domu – zacząłem od swoich rodziców.
– To zrozumiałe w tej sytuacji, Basia nie poradzi sobie z taką wieczerzą – pocieszyła mnie mama.
– Tu nie chodzi o Basię, tylko o nas… – zawahałem się, ze wszystkich sił usiłując się nie rozpłakać.
– Co się stało? Sprzeczki w małżeństwie to rzecz naturalna i… – wtrącił się tata.
– Nasz deweloper zbankrutował – przerwałem mu. – Musimy odzyskać pieniądze i na własną rękę dokończyć budowę domu, o ile w ogóle miasto się zgodzi.
– Co ty mówisz, synku! – mama w jednej chwili zrobiła się cała czerwona.

Natychmiast pobiegłem do kuchni i przyniosłem jej leki na nadciśnienie. Tata niby zachowywał się normalnie, ale patrząc na jego drżące z emocji dłonie, zrozumiałem, że podobnie jak ja stara się panować nad sobą.
– Nie rób mi tego, mamo. Wystarczy, że Basia jest w szpitalu – starałem się obrócić całą sytuację w żart, choć kiepsko mi wyszło.
Równie trudne rozmowy odbyłem z pozostałym członkami rodziny i znajomymi. Jednak najgorzej poszło mi z teściem. Po prostu wyśmiał mnie, zmieszał z błotem, po czym pocieszył, że na szczęście spłatę pożyczki rozłożył nam na kilka lat, więc może uda mi się w tym czasie wykaraskać z długów.
– A Basię i Michała też zabieramy do siebie. Moja córka nie będzie żyć z dziećmi w takich warunkach – oznajmił.
– Chcesz ją odzyskać, to musisz przynajmniej zrobić generalny remont tej zapleśniałej ruiny, w którą ją wpakowałeś.

Na nic zdały się protesty żony i moje. Teściowie mieli w zanadrzu poważne argumenty: na jednaj szali położyli zdrowie mojej żony, na drugiej ich ogromny dom z ogrodem.
– Zrozumcie, tak będzie lepiej – przekonywała nas pełna dobrych intencji teściowa.
Widząc, w jakim żona jest stanie, nie śmiałem protestować. Nie znosiłem teścia, lecz dla swojej rodziny chciałem jak najlepiej, a w tej sytuacji to było najlepsze wyjście.

Tak więc zostałem całkiem sam w naszym pustym, ciasnym, zawilgoconym mieszkanku i rozpocząłem walkę o odszkodowanie. Niestety, wciąż nie mogę dopisać w tej historii pozytywnego zakończenia.

Wspólnie z pozostałymi poszkodowanymi zawiązaliśmy stowarzyszenie. Staramy się wyciągnąć nasze pieniądze od syndyka, który teraz zarządza majątkiem upadłego dewelopera. Ten jednak stale nas zbywa, tłumacząc się jednym – brakiem pieniędzy.  Miejski nadzór budowlany po wielomiesięcznej walce przed sądem pozwolił zachować domy tym z nas, którzy już się do nich wprowadzili, a pozostali – w tym ja z rodziną – musimy je rozebrać, ponieważ łamiemy prawo… Jakby tamci go nie łamali.
Krótko mówiąc, zostałem bez domu, bez pieniędzy, z kredytem bankowym i długami u znajomych. No i bez rodziny. Staram się jak najczęściej odwiedzać żonę i dzieci, choć spotkania z teściem nie należą do przyjemnych.

Żeby się nie zadręczać albo nie zapić z rozpaczy, poszukałem dodatkowej pracy. Po godzinach w szkole dorabiam na budowach. Powoli uczę się nowego fachu, spłacam horrendalne długi i marzę, że jeśli tylko kiedyś odzyskam choć część swoich pieniędzy, to sam zbuduję mojej rodzinie wymarzony dom.

Nie rozumiem tylko jednego – jak pod okiem urzędników mogło powstać nielegalne osiedle? Jak to jest, że deweloper może bezkarnie zbankrutować, nie oddając ludziom należnych im pieniędzy? Czy nikt nie stanie w naszej obronie?

Więcej listów do redakcji:„Adoptowaliśmy chłopca. Po 7 latach postanowiłam, że oddamy go z powrotem do domu dziecka”„Nie mieszkam z mężem, bo ciągle się kłócimy. Spotykamy się 2 razy w tygodniu i w weekendy”„Mąż miał na moim punkcie obsesję. Nie chciał się mną z nikim dzielić. To doprowadziło do tragedii”

Redakcja poleca

REKLAMA