Jestem uczciwym człowiekiem. Naprawdę, nigdy nikogo celowo nie oszukałem, nie okradłem, nie zrobiłem nikomu krzywdy. Tylko ten jeden raz nieco nagiąłem sumienie.
Właściwie to nie mogę powiedzieć, że zrobiłem coś złego, ale mam świadomość, że powinienem postąpić inaczej. Że nie byłem do końca uczciwy. I płacę za tę chwilę słabości, bo pamiętam o niej cały czas. A nawet gdy zdarza mi się na moment zapomnieć, stłumić wyrzuty sumienia, to zaraz znajdzie się ktoś, kto mi o tym przypomni. Nawet niechcący, tak jak ostatnio mój syn…
Zapytał, czy jak ktoś coś znajdzie i nie odda, jest złodziejem
Patryk ma siedem lat i jest szalenie dociekliwy. Jak tylko nauczył się porządnie mówić, zadawał pytania. „Co to, dlaczego, kiedy, jak…?”. Są dni, kiedy naprawdę mam tego dość. Oczywiście wiem, że to dobrze, że jest taki ciekawy i szuka wiedzy. Dlatego, o ile nie padam z nóg, to staram mu się zawsze udzielać szczegółowych informacji. Na każdy temat…
Ostatnio przyczepił się do uczciwości. Nie wiem, czy obejrzał coś w telewizji, czy może sam przeczytał – bo radzi już sobie nieźle – w każdym razie, drążył ten problem i drążył. Wypytywał o złodziei, o kradzieże, o oszustwa. Tłumaczyłem, jak to wygląda w świetle prawa, jak to się ma do własnego sumienia.
Proste to nie było, bo jak wyjaśnić takie kwestie siedmiolatkowi tak, żeby zrozumiał, w sytuacji, gdy dla mnie nie wszystko jest jasne? Starałem się, jak mogłem, ale w efekcie te rozmowy mnie wyjątkowo wykończyły. I kiedy wydawało mi się, że już koniec, że Patryk wyczerpał temat, syn dobił mnie ostatnim pytaniem.
– Tato, a jak się coś znajdzie, to co? – zapytał podczas niedzielnego spaceru. – Wiesz, jakbym na przykład znalazł piłkę… Albo telefon. To ktoś zgubił, prawda?
– Oczywiście – przytaknąłem, nie podejrzewając na początku żadnego niebezpieczeństwa. – I trzeba oddać taką rzecz. Pamiętasz, jak ty zgubiłeś swoją ulubioną czapkę w dinozaury? Jak płakałeś?
– Byłem wtedy mały – oburzył się.
– No tak, oczywiście, ale było ci żal – przytaknąłem. – Każdemu jest żal, jak coś zgubi. Ale ktoś znalazł i położył na skrzynce pocztowej, na klatce, prawda?
– A skąd wiedział, że tam mieszkamy? – zapytało moje rezolutne dziecko.
– Nie wiedział, ale pewnie znalazł na klatce albo w windzie, więc tak mógł przypuszczać – wyjaśniłem.
Przez chwilę milczał, rozważając co powiedziałem, wreszcie znowu zaczął drążyć.
– Ale jak coś znajdę w parku, to przecież nie wiem, czyje to jest – zastanawiał się. – I co wtedy?
– To zależy, jak wartościowa jest ta rzecz, jak droga – tłumaczyłem cierpliwie. – Na przykład rękawiczkę czy szalik można położyć na ławce, może ktoś wróci po zgubę. Ale telefon warto zanieść na przykład na policję. Można też zostawić kartkę na drzewie, że się znalazło telefon i że jest na komisariacie.
– A pieniądze? – dociekał dalej. – Kiedyś mama znalazła dwa złote w sklepie i się ucieszyła. I nie oddała pani w kasie!
– No wiesz, dwa złote to nie jest majątek – próbowałem wytłumaczyć żonę. – A poza tym wszystkie pieniądze są takie same. Swoją czapkę czy rękawiczkę każdy pozna, klucze do mieszkania są różne, telefon ma swój numer. A jak rozpoznać, czyje to było dwa złote?
– Mogła zapytać – nie dawał za wygraną.
– No tak. Ale nie wszyscy są bardzo uczciwi i mogli się zgłosić wcale nie ci, co zgubili… A czasem zdarza się, że ktoś znalazł nawet duże sumy, olbrzymie, takie, że można za nie kupić samochód. I nie wziął sobie, tylko też zaniósł na komisariat. Chociaż nie wszyscy tak robią.
– A ty? – zapytał, a mnie się zrobiło gorąco.
– Co ja? – zapytałem.
– Czy ty byś oddał, jakbyś znalazł tyle, żeby kupić samochód?
– Oczywiście – przytaknąłem, głęboko oddychając.
Miałem nadzieję, że jestem wystarczająco przekonujący i mój bystry syn nie zorientuje się, że kłamię. Bo kłamałem. Ja, zawsze taki uczciwy i porządny, właśnie raz się złamałem. Dawno temu.
Potrzebowaliśmy pieniędzy, a nie było, skąd ich wziąć
Patryk miał niespełna dwa lata, kiedy lekarze orzekli, że ma zeza. Oczywiście wcześniej to wiedzieliśmy, ale wszyscy liczyli, że to się unormuje. Uciekające oczko, zez dziecięcy do wyregulowania okularami i rehabilitacją – słyszeliśmy.
Jednak okazało się, że synek należy do niewielkiego procenta dzieci, które powinny mieć operację. Im wcześniej, tym lepiej. Bowiem u niego zez łączył się też z innymi wadami, które wraz ze wzrostem mogą się powiększać. Lekarzy niepokoiła też jakaś nieprawidłowość w budowie gałki…
Oczywiście, natychmiast zgłosiliśmy się do szpitala. Termin – najwcześniej za półtora roku. Byliśmy załamani.
– Mamy bardzo duże obłożenie, jesteśmy jedną z niewielu placówek zajmujących się chirurgią okulistyczną u dzieci – tłumaczył mi ordynator, do którego poszedłem interweniować. – Wiele z tych dzieci czeka na operację, która ratuje im wzrok. Niektórym także życie… Rozumiem pana żal, ale Patrykowi na szczęście na razie nic nie zagraża. Oczywiście, im wcześniej przeprowadzi się taki zabieg, tym lepsze rokowania. Jednak ja muszę się kierować wyższą koniecznością… I kolejnością zgłoszeń, nie mogę nikogo przyjąć bez kolejki. Ale radzę się zapisać, czasem zwalniają się terminy, będziecie na liście oczekujących. Niech pan też próbuje w innych klinikach, sekretarka wyszuka adresy. Są też oczywiście zakłady prywatne…
Obdzwoniłem wszystkie, jakie się dało, także te prywatne. Tu oczywiście terminy był dużo krótsze, mogłem z synem od razu jechać. Ale nie miałem pieniędzy. Co gorsza, nie miałem ich skąd pożyczyć. Moja żona w ogóle nie pracowała – bo przed urodzeniem Patryka nie miała etatu, a później nikt jej nie chciał zatrudnić.
Ja owszem, pracowałem, ale nie zarabiałem majątku. Może gdybym poszukał wśród znajomych, zagadnął w pracy o pożyczkę, sprzedał, co się dało, uzbierałbym połowę kwoty? Naprawdę nie byliśmy – i zresztą nie jesteśmy – bogaci. Ten samochód, o którym teraz wspominał Patryk, zawsze był w sferze marzeń… Mamy starego grata, który ledwie rzęzi, a o nowym, z salonu, mogę tylko śnić.
Ale wtedy byłem gotowy zrobić wszystko, żeby zdobyć tę kasę. Gadałem z kim się dało, grałem w totka, brałem nadgodziny, szukałem dodatkowej roboty. Każdą zarobioną złotówkę odkładaliśmy na konto oszczędnościowe. I z przerażeniem obserwowaliśmy, jak powoli tam przyrasta…
I właśnie wtedy szczęście się do mnie uśmiechnęło. Nigdy nic nie wygrałem ani nie znalazłem. Tylko ten jeden, jedyny raz. Ale wtedy naprawdę tego potrzebowałem.
Koperta leżała na trawniku, niedaleko chodnika. Zwykła, brązowa, bez żadnych napisów. Właściwie to nie wiem, co mnie podkusiło, żeby ją podnieść, bo wyglądała jak nieco pomięty, mokry papier. A jednak schyliłem się, otworzyłem i… zamarłem.
W kopercie upchnięte były banknoty. Patrzyłem na nie jak urzeczony, nie byłem w stanie się ruszyć. Rozejrzałem się wokół, byłem sam. To był późny wieczór, wracałem z drugiej zmiany i na ulicach było niewielu ludzi. Akurat mżyło, pogoda nie nastrajała do spacerów. Podszedłem bliżej do latarni, wyjąłem pieniądze. Było tam co najmniej kilkanaście setek, jak nie więcej! Zajrzałem do koperty – w środku nie było żadnej kartki, na wierzchu też nic, ani adresu, ani nazwiska. Schowałem kasę do koperty, kopertę do kieszeni i poszedłem szybko do domu.
Nie mogłem ochłonąć i zastanawiałem się, co zrobić. To na pewno były czyjeś pieniądze. Może ktoś wypłacił z konta, szedł coś kupić, wypadły mu? Może to był urobek z całego miesiąca jakiegoś badylarza? W pobliżu jest bazar, przyjeżdżają tu dwa razy w miesiącu z mięsem, warzywami. Zresztą, równie dobrze mogły to być lewe pieniądze. Ale dla mnie najważniejsze było to, że wystarczyłyby na operację Patryka!
Nigdy nikomu nie powiedziałem prawdy. Wstydziłem się…
Czy jest coś dziwnego w tym, że je wziąłem? Że długo się nie zastanawiałem? Przez kilka dni śledziłem ogłoszenia w internecie, czy ktoś nie zgłosił zguby. Szukałem kartki na bazarze, słuchałem osiedlowych plotek. Nikt nic nie mówił o zgubionych pieniądzach. Utwierdziłem się w przekonaniu, że były z nielegalnego źródła i tym próbowałem uciszyć swoje sumienie. Żonie powiedziałem, że udało mi się uzyskać nieoprocentowaną pożyczkę z pracy.
Opłaciliśmy operację, potem leczenie i rehabilitację oraz specjalne, lekkie okulary dla syna. Starczyło na wszystko, nawet trochę zostało.
Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, ale to nie znaczy, że zapomniałem o tym fakcie. O tym, że przywłaszczyłem sobie coś, co nie było moje…
– Tato, bo jak ktoś weźmie takie znalezione rzeczy i nie odda, to tak jak złodziej, prawda? – wyrwało mnie z zamyślenia pytanie syna.
– Tak – odparłem.
Jak złodziej. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i nazwać rzecz po imieniu. Ale czy miałem inne wyjście? Te pieniądze spadły mi jak z nieba. I przecież nie kupiłem za nie samochodu, nie przepiłem. Ratowałem wzrok syna… Przecież nie mogłem zrobić inaczej, prawda?
Więcej prawdziwych historii:
„Związałem się z alkoholiczką. Co tydzień obiecywała mi, że przestanie pić. Ja wciąż wierzę, że się zmieni”
„Powiedziałam znajomej, że przyłapałam jej męża na zdradzie. Ona się obraziła, że próbuję zniszczyć jej małżeństwo”
„Moja córka nie rozumie, że facetom nie można ufać. Oddasz im serce, a oni zdepczą je i wyrzucą - jak jej ojciec”
„Mój narzeczony stracił nogę w wypadku. Rozważam odwołanie ślubu, bo nie chcę niepełnosprawnego męża”