Stało się. Zostałem zoptymalizowany. Tak w naszej firmie ładnie nazywa się zwolnienia… Zawsze się zastanawiałem, jak to będzie. Jak się zachowam. Dwa razy zmieniałem pracę, zawsze odchodząc na własną prośbę. To zupełnie co innego.
Przy poprzednich zwolnieniach grupowych, kiedy jeszcze sam byłem zwalniającym, rozdali nam broszurki: „Typy trudnych rozmówców”. Były tam opisane typowe zachowania pracowników w czasie rozmowy o zwolnieniu: histeryk, agresor, płaczka, usytuowany, milczek… Zastanawiałem się, czy mnie uda się utrzymać nerwy na wodzy i nie zachować się jak cham. Szczególnie że zwalniać miała mnie kobieta, moja szefowa od dwóch lat. Jakbym się dobrze postarał, mógłbym mieć córkę w jej wieku.
Że coś wisi w powietrzu – czułem od kilku miesięcy. Miałem uczestniczyć w projekcie rozłożonym na 10 miesięcy. Nagle usłyszałem, że jednak się nie przydam. Dostałem inne zadania – takie do skończenia w miesiąc. Dało mi to do myślenia, ale co miałem robić? Nie będę z siebie robić idioty i uciekać na fikcyjne zwolnienia lekarskie. Podobno najlepsze są te od psychiatry – na parę miesięcy – powody to wypalenie, depresja. Koledzy w razie czego służyli nazwiskami lekarzy.
Ale ja nie lubię ściemniania
Oczywiście, jak o tym myślałem, to sam się nakręcałem: jeszcze za mną zatęsknią, zobaczą, że ci gówniarze to nic nie umieją, przy pierwszych problemach wpadają panikę. Miałem w głowie ułożoną gotową przemowę typu „jeszcze pożałujecie tej decyzji”. Tymczasem…
Gdy Anka zaprosiła mnie do gabinetu, wygłosiła parę frazesów, że tego wymaga interes firmy, że zdecydowały różne względy, itd. – i podsunęła mi papiery do podpisu – wziąłem długopis, podpisałem, gdzie pokazała, podziękowałem za miłą współpracę, uścisnąłem jej rękę i wyszedłem. Zostałem zwolniony z obowiązku świadczenia pracy – więc po cichu spakowałem swoje rzeczy do kartonu, który jakaś niewidzialna ręka umieściła na moim biurku, gdy rozmawiałem z szefową – i opuściłem biuro.
Zwolnienia trwały w firmie od kilku tygodni, taka scena powtarzała się codziennie, widok kolejnej osoby z kartonem nie robił już na nikim wrażenia. Nikt mnie szczególnie nie żegnał. W moim wydziale już sami młodzi ludzie, znaliśmy się góra rok. Weterani, z którymi rozkręcaliśmy firmę 20 lat temu – albo dawno poszli na emeryturę, albo zostali zwolnieni przede mną. Więc skończyło się na paru zdawkowych do widzenia, trzymaj się. Sekretarce Alusi przesłałem buziaka. Wolałem nie podchodzić, bo i tak już miała łzy w oczach. Dobra dziewczyna.
Wyszedłem, stanąłem na chodniku i wciągnąłem w płuca chłodne kwietniowe powietrze. Chociaż nie miałem żadnego planu B – czułem dziwną ulgę. Oto zaczynam od nowa. Jestem bezrobotnym rozwodnikiem, lat 55. Mieszkanie spłacone, dzieci dorosłe. Właściwie czym się tu martwić?
Mogę robić, co chcę – tak myślałem
Oczywiście ten stan euforii nie trwał długo. Rano obudziłem się spanikowany: „Chłopie, będziesz dostawać pensję jeszcze przez pół roku. I co dalej? Jak nie wymyślisz czegoś zaraz, skończysz na bruku”. Odetchnąłem głęboko. Zacząłem sam sobie tłumaczyć, że mam czas.
A na razie – pora na ekskluzywne śniadanie w lokalu. Zaszedłem do kawiarni dwie przecznice dalej. Kupiłem po drodze gazetę. Rozsiadłem się i zamówiłem zestaw śniadaniowy numer 4. Kawa, sok pomarańczowy, jajko sadzone na grzance, owoce. Moje doskonałe samopoczucie przerwał rzut oka na rachunek. 44 złote! Rany. Właśnie przebimbałem 50 złotych (no bo napiwek) z tych kilkunastu tysięcy, które mają mi starczyć nie wiadomo na jak długo. Idiota!
Wściekły wróciłem do domu i zacząłem przeglądać oferty pracy. Po godzinie znalazłam ich dokładnie zero. Jak widać, świat pracy nie czeka na podstarzałych ekonomistów.
Piekarz na zlecenie. Fryzjer damski. Murarz-tynkarz. Takie propozycje wyskakiwały na każdym portalu, do jakiego zajrzałem.
Pal licho. Znajomi. Zacząłem przeglądać w głowie, kogo znałem, kto np. ma prywatną firmę i mógłby potrzebować moich usług. Nikt mi nie przyszedł do głowy. Wieczorem poszedłem z kumplami na piwo. Pierwsza myśl po przebudzeniu: „Puściłeś kolejne 50 złotych…”.
Przez kolejne trzy dni nic nie wymyśliłem. Przyszło mi za to do głowy to, co każdemu facetowi w średnim wieku, gdy ma za dużo wolnego czasu: pora zadbać o formę.
Karnet do pobliskiego klubu „Muskuł” – 150 zł miesięcznie. Już lepiej robić pompki w domu. W następnym tygodniu uznałem, że pora dumę schować do kieszeni i poszedłem do urzędu pracy. Stanąłem przed tablicą ogłoszeń. Kursy dla bezrobotnych: operator wózka jezdniowego, opiekun w żłobku. No słabo…
Całkiem miło się nam gadało
W końcu uznałem, że jedyne, z czego mógłbym skorzystać, to szkolenie dla osób, które chcą otworzyć działalność gospodarczą. Wprawdzie nie miałem pomysłu na żaden biznes, ale co tam. Szkolenie bezpłatne, nie zaszkodzi. W okienku okazało się, że jako bezrobotny 50+ mam specjalne przywileje, i pani znalazła dla mnie miejsce na kursie. Zaczynał się za dwa tygodnie.
Z czystym sumieniem uznałem, że skoro zainwestowałem w swoją przyszłość, to wakacje mi się należą. Była połowa maja, ceny powinny być jeszcze przedsezonowe. Zarezerwowałem pokój w Kuźnicy, wrzuciłem do mojego grata wszystkie czekające na swoją kolej książki i magazyny, i pojechałem. Dostałem to, na co liczyłem. Pusta plaża, spienione fale, spokój… Przy okazji realizowałem swoje postanowienie o poprawieniu formy fizycznej i skoro świt chodziłem biegać po plaży.
Trzeciego dnia zorientowałem się, że przeżywam „dzień świstaka”. Za każdym razem, w tym samym miejscu, mijałem kobietę wyprowadzającą dwa spaniele. Zawsze miała ten sam zestaw – kolorową piłkę, którą rzucała do morza, i po którą w fale wbiegał czarny. Oraz szmacianą kulkę na sznurku, którą bawiła się na piasku z rudym. Codziennie ten sam rytuał. Czwartego dnia uznaliśmy, że się już znamy, i wymieniliśmy krótkie „dzień dobry”. Piątego nie wytrzymałem i się zatrzymałem.
– Dzień dobry. Przepraszam, że przepraszam, ale uznałem, że widujemy się tak często, że może pora się przedstawić. Andrzej – wyciągnąłem rękę.
Kobieta popatrzyła na mnie trochę podejrzliwie, w końcu się zaśmiała:
– Miło mi, Agata. A to są Puc i Bursztyn. Pamięta pan taką lekturę? Z podstawówki – „Puc, Bursztyn i goście”? To na pamiątkę.
– Jasne że pamiętam. Ale że pani pamięta? Chyba wycofali tę książkę z listy lektur, jak pani na świecie nie było – kokietowałem, bo na oko Agata wyglądała na moją rówieśnicę.
– Ho ho, jaki dżentelmen – pogroziła mi palcem. – Skoro już pan i tak przerwał swój poranny rytuał – to może napijemy się kawy? Jest tu przy plaży otwarta jedna kawiarenka. Ma ogródek, więc Pucek i Burka też mogą pójść… A, tak. Bursztyn jest dziewczynką. Dlatego Burka.
Zgodziłem się. Co miałem do stracenia?
Najbardziej wyrafinowane rozmowy, jakie ostatnio toczyłem, kręciły się wokół tego, jaką chcę rybę i czy piwo małe czy duże. Agata (zaraz przeszliśmy na ty) była kuźniczanką z dziada pradziada, córką i żoną (owdowiałą) rybaków. A zajmowała się zawodowo – strzyżeniem psów! Dla mnie to nowość.
– Od dziecka kochałam zwierzęta, zwłaszcza psy – przyznała. – W domu zawsze był jakiś.
Marzyłam o weterynarii, ale nie było szans. Miałam pięcioro młodszego rodzeństwa, a mama zmarła, gdy najmniejszy miał zaledwie dwa lata. Musiałam im matkować. A jak już wszyscy się usamodzielnili – to szybko wyszłam za mąż – opowiadała Agata.
– Adam był dobrym człowiekiem, solidnym. Zginął na morzu, 15 lat temu. Nie mieliśmy dzieci. Po jego śmierci musiałam się czymś zająć, na weterynarię było już za późno – i stąd pomysł na zakład piękności dla psów. Nie tutaj, tu bym się z tego nie utrzymała. We Władku. Głównie zarabiam w sezonie, gdy pańcie z miasta zjadą ze swoimi pupilami. No dobra, dobra, już nie kpię, w końcu z nich żyję.
Świetnie się nam rozmawiało. Kto by pomyślał, że mam tyle wspólnych tematów z psią fryzjerką? To od niej dowiedziałem się, że Hel wiosną wcale nie jest taki wymarły, jak sądziłem.
– Dziś jest koncert w kościele w Jastarni. Amerykański chór gospel, wstęp za co łaska. Możesz się wybrać ze mną – zaproponowała.
Zgodziłem się. A następnego dnia pojechałem ją odwiedzić we Władysławowie. Zakład mieścił się w małym pawilonie. W środku dwa wysokie stoły, w małej łazience wanna z drzwiczkami, mnóstwo szczotek, nożyczek i fotografii psich piękności na ścianach.
– Wszystkie fotki mojego autorstwa, to moje hobby – wyjaśniła Agata.
W kącie zwinięte w jeden wielki czarno-rudy kłębek spały na materacyku Puc i Burka. Agata uśmiechnęła się, widząc, że na nie patrzę.
– Są wizytówką firmy. Oraz jedynymi moimi pracownikami – dodała, gdy popijaliśmy kawę z małych filiżanek, oczywiście ozdobionych pieskami, i czekaliśmy na pierwszą (i jedyną) tego dnia klientkę.
– To nasza lokalna celebrytka. Grała kiedyś w jakimś serialu, potem wyszła bogato za mąż, rozwiodła się i zamieszkała w apartamencie tutaj. Ma trzy yorki. Sam zobaczysz, jaki te bestie robią harmider. Pucek i Burka chowają się za kanapę, gdy tamte opanowują salon.
Godzinę później przekonałem się, że harmider to było bardzo łagodne określenie… Gdy w końcu pani i jej pupile sobie poszli – oszacowaliśmy straty. Oprócz uszczerbku na słuchu, wyliczyłem: stłuczone dwa szklane pojemniki, przewrócona dracena, poszarpana poduszka na kanapie, rozlana woda z psiej miski, rozwłóczone po podłodze zabawki… Oraz – ponieważ zostałem asystentem Agaty, miałem za zadanie utrzymać każdą z bestii choć przez pięć minut nieruchomo – pogryzione i podrapane ręce.
– Uff. Wiesz, to było w sumie bardzo zabawne doświadczenie! – sam się zdziwiłem, że tak dobrze się bawiłem. – Dzięki za zaproszenie.
Do końca mojego pobytu jeszcze kilka razy pomagałem Agacie. Potem chodziliśmy na koncerty, spacery, kilka razy poszliśmy na kolację. Dobrze się czułem w jej towarzystwie – zupełnie nie musiałem nikogo udawać…
Ustaliliśmy, że w czasie kolejnego urlopu (jesienią, bo w sezonie należy się trzymać od Helu z daleka – ostrzegała Agata) zamieszkam u niej – miała nieduży pokoik, który latem wynajmowała turystom. A potem, gdy okazało się, że Agata bywa czasem w stolicy na szkoleniach albo kupować akcesoria – ustaliliśmy, że w ramach rewanżu będzie się zatrzymywać w moim pokoju gościnnym. A jak będzie trzeba – ja zajmę się psami.
Na razie jesteśmy przyjaciółmi
Ale czuję, że oboje nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby ta przyjaźń z czasem przerodziła się w coś więcej. Ale nie śpieszymy się. Żeby nie popsuć tego, co mamy. W naszym wieku lepsza dobra przyjaźń niż byle jaki związek, po którym pozostaje niesmak.
Po kursie prowadzenia własnej firmy i samodzielnym dokształcaniu – poszedłem na jeszcze jeden kurs. Zawodowy – musiałem go jednak sfinansować sam. Potem pisałem biznes plan – udało mi się przekonać do niego bank, bo dostałem kredyt. Znalezienie lokalu w dobrym miejscu, remont. W końcu wszystko jest gotowe. Jutro otwieram swój nowy biznes.
Ani moi przyjaciele, ani dzieci nie wiedzą, w jakiej będę działać branży. Udało mi się to utrzymać w tajemnicy. Myślę, że będą tarzać się ze śmiechu, jak zobaczą szyld: „Puc, Bursztyn i goście. Salon piękności dla suczek i psów każdej maści, rasy i rozmiaru”.
Rodzicami chrzestnymi lokalu zostaną oczywiście Agata, Pucek i Burka. A jego maskotką – jak tylko trochę podrośnie – łaciata córka dwójki ostatnich. Z czwórki potomstwa swoich pupili Agata wybrała dla mnie „najbardziej pasującego szczeniaka”. Jak znam jej poczucie humoru – pewnie to największy rozrabiaka. Będę miał darmową gimnastykę!
Czytaj także:
„W pracy miałam jeden cel – uwieść mojego szefa. Stawałam na rzęsach, by mnie pokochał, a on nie widział we mnie kobiety”
„Kobieta, u której pracowałam, traktowała mnie jak zwykłego śmiecia. Specjalnie brudziła, żeby patrzeć, jak na okrągło sprzątam”
„Tegoroczny Sylwester przyprawiał mnie o ciarki. Bo z czego mam się cieszyć? Spędzę go jak stara panna z kotem, zapijając smutki”