Zaczęłam uprawiać jogging po pierwszej operacji ojca. Tata cierpiał na chorobę wieńcową i ostatecznie wszczepili mu bypassy. Ja na zdrowie nie narzekałam, ale przestrogi matki zrobiły swoje i też zaczęłam myśleć o przyszłości. Basen, rower i bieganie – to wybierałam najczęściej. Wodę zawsze lubiłam, do roweru się przyzwyczaiłam, a bieganie było trendy.
Kupiłam dobre buty, modny dres i fikuśny zegarek z miernikiem tętna i krokomierzem. Pozostało mi tylko znaleźć odpowiednie miejsce.
Tamtego dnia wróciłam później
W okolicy nie brakowało zieleni, parków i skwerów, ale mieszkanie na warszawskich Bielanach posiada jeszcze jeden plus – Lasek Bielański. Wielki jak na standardy stolicy kawał zalesionego parku znajduje się niedaleko mojego osiedla. Lubię to miejsce – od cichych ścieżek między ulicami Podleśną a Dewajtis, przez urokliwy kościółek pokamedulski, po wiaty turystyczne i stanowiska do grillowania, które pamiętam jeszcze z czasów studenckich. Gdyby nie ruchliwa Wisłostrada, to wchodząc do lasku, człowiek by zapominał, że jest w mieście.
Pomagali w tym zapominaniu leśni lokatorzy. Poza ptakami i małymi gryzoniami żerowały tu sarny, nawet lisy. Wśród studentów i pracowników Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego przy Dewajtis krążyły opowieści o głodnych dzikach, które przedzierały się z Kampinosu, ale od czasu otwarcia mostu Północnego takie odwiedziny stały się niemal niemożliwe – park od prawdziwego lasu oddzielał spory kawał miasta.
Nie miałam czasu biegać rano. Praca w urzędzie wymagała punktualności, a dojazd na Wolę zabierał mi sporo czasu. Dlatego dopiero popołudniami i wieczorami wypuszczałam się na biegi. Oczywiście przygotowana. W butach z samoregulującą się podeszwą, w termoaktywnym dresie i z cudownym zegarkiem.
Było to w jakiś poniedziałek wczesną zimą, po zebraniu referatu. Wróciłam z pracy godzinę później i gdy biegłam do lasku, zapadał już zmrok. O tej porze roku bardzo wcześnie zapadał zmrok, a między drzewami panowała niemal ciemność. Przez chwilę wahałam się. Mogłam biec dalej albo zawrócić. Trochę szkoda… Co robić? Latarki nie zabrałam, a bieg z telefonem w dłoni to mało wygodna opcja. Ekran nie oświetliłby mi drogi, za to wyczerpałby baterię, która już i tak ledwo dyszała. A co tam! Raz kozie śmierć. Nie byłam nigdy strachliwa, a dzięki łunie miasta powinnam dojrzeć szerokie ścieżki w lasku.
Ruszyłam więc śmiało przed siebie. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, nie było źle. Biegłam więc spokojnie, prosto w głąb lasku. Nałożyłam na uszy słuchawki, puściłam muzykę – ostrego rocka, który zawsze mnie ożywiał i dodawał energii. Szybko wpadłam w tryb bezmyślnego, ale przyjemnego wysiłku.
Dotarłam do płotu uniwersytetu, potem skręciłam na południe i pokonawszy górkę, zbiegłam w bardziej gęsty las. Tam pierwszy raz poczułam, że jednak jest zbyt ciemno. Ledwo mogłam dostrzec, co się znajduje kilka metrów ode mnie.
Dróżka umknęła mi spod stóp, wpadłam w jakieś chaszcze, ledwo unikając uderzenia głową w niżej rosnącą gałąź. „Więcej światła!” – z tą myślą włączyłam ekran telefonu. Czułam się trochę jak idiotka, biegnąc ze smartfonem w wyciągniętej ręce, ale lepsza śmieszność niż złamana noga czy guz na czole.
Zresztą na szkoleniu z BHP instruktorzy powtarzali nam, że jeśli nie mamy odblasków ani latarki, a idziemy nieoświetloną ulicą, blask dowolnego urządzenia elektronicznego może nam uratować życie. Czujny kierowca już z daleka dostrzeże w ciemności poświatę ekranu, co może zapobiec wypadkowi.
I choć w Lasku Bielańskim nie natknę się raczej na samochód, to przecież jakiś rowerzysta może się trafić. Skoro się trafiła niewydarzona biegaczka… A jeśli to nie dzik, tylko coś o wiele groźniejszego?! Tymczasem mój telefon nagle zgasł. Piekielny smartfon po kryjomu zjadał energię jak uczniowie drożdżówki. Muzyka i aplikacje internetowe też nie pomogły, ale to była moja wina i nieodpowiedzialność, że nie doładowałam baterii przed wyjściem. Klęłam siarczyście, stojąc w środku lasu z martwym urządzeniem, bez nadziei na jakichkolwiek inne źródło światła.
– Latarka, królestwo za latarkę! – zamruczałam pod nosem.
Wtedy usłyszałam szelest. „Boże! – jęknęłam w duchu. – Dzik!”.
Wiem, to było mało prawdopodobne
Bardzo mało prawdopodobne, bo przecież tak wielkie zwierzęta z trudem znalazłyby pożywienie w odciętym od Kampinosu Lasku Bielańskim. Poza tym od czasu budowy mostu podobno już tu nie przyłaziły. Ale rozsądek mówił jedno, a drugie krzyczał strach. Oczyma wyobraźni już widziałam ogromną, wkurzoną lochę z warchlakami u boku, gotową zaatakować każdego, kto stanie jej na drodze…
Serce łomotało mi jak oszalałe, nie byłam w stanie się ruszyć ani wydać z siebie żadnego dźwięku. Zresztą po co? Wezwać pomocy nie mogłam – uniwersytet znajdował się dobre pół kilometra ode mnie, ulica Podleśna chyba jeszcze dalej, zresztą gęsty las i pagórki stłumiłyby wszelkie moje wrzaski. A dzik był tuż-tuż!
Przypomniałam sobie stary film przyrodniczy, który kiedyś widziałam w telewizji. Członkowie plemion afrykańskich zamierali w bezruchu na widok niebezpiecznego drapieżnika i dzięki temu on ich nie atakował. Może powinnam zrobić to samo?
Co prawda film opowiadał o krokodylach znad Nilu, a nie dzikach znad Wisły, ale nie miałam lepszego pomysłu, jak postąpić w tej sytuacji. Dam radę. Nie po to zaczęłam prowadzić zdrowy tryb życia, aby skończyć na szablach jakiegoś owłosionego wieprza. Wieprza? A jeżeli…
Naraz struchlałam jeszcze bardziej. A jeśli to wcale nie dzik? Może to dużo groźniejsze zwierzę?! Najbardziej niebezpieczne na świecie… Słyszałam opowieści o napadach i gwałtach w Lasku Bielańskim. Głównie plotki, i to stare, choć faktycznie w latach dziewięćdziesiątych zdarzyło się tu parę pobić. Ale ja oczami wyobraźnie widziałam najgorsze: jak zza zakrętu wyłania się zboczeniec z nożem i łopatą, gotowy skrzywdzić mnie w okrutny sposób, by potem pozbyć się mojego zmaltretowanego ciała!
Moja wyobraźnia szalała, podsycana przez wspomnienie właśnie wysłuchanych muzycznych kawałków o mordercach i szaleńcach w stylu death metal. Cholera, mogłam puścić sobie jakiś pop! Nie miałam broni, nawet gazu pieprzowego. Powinnam szukać po kieszeniach czegokolwiek, choćby kluczy! Ale łatwo się wymądrzać w domowym zaciszu. To działo się teraz, w ciemnym lesie! A ja byłam zmęczona, zdezorientowana i przerażona. Nie miałam siły się zbroić. Patrzyłam więc bezradnie w ciemność.
Poznałam ludzkie kroki. Więc to nie dzik! Boże… Regularne, wyraźne odgłosy wskazywały na szybko maszerującego, masywnego mężczyznę. Panika dodatkowo wyssała ze mnie energię. Byłam jak sparaliżowana. Adrenalina jakoś nie chciała się uaktywnić i dodać mi nadludzkich sił. Choć gdyby nawet udało mi się zmusić nogi do biegu, daleko bym nie uciekła.
Przed dzikiem mogłabym umknąć na drzewo, przed mordercą – nie. Wciąż stałam wrośnięta w ziemię, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Za to powoli zaczęłam kucać. To byłam w stanie zrobić. Chciałam być jak najmniejsza. Łudziłam się, że w ciemności intruz weźmie mnie za jakiś krzak lub kosz na śmieci.
„Krzak na środku drogi? Ty idiotko!” – westchnęłam w duchu, ale było już za późno na zmianę planu. Wyszedł zza zakrętu. Wysoki, ciężki. Mamrotał czy wręcz warczał coś pod nosem. Chryste, na dokładkę jeszcze wariat! Robiło się coraz groźniej… Nie patrzył na mnie. To chyba dobrze… Nie, wcale nie. Szedł prosto na mnie. Nie wyglądało wcale na to, że zaraz skręci, by ominąć „krzak”.
„Rany, on mnie w ogóle nie widzi!” – uświadomiłam sobie nagle.Niestety, było już za późno.
Sytuacja wydała mi się komiczna
Po prostu na mnie wszedł. I ryknął przeraźliwie, lecz nie ze złości, tylko ze zdumienia i przestrachu. Odskoczywszy w bok, przyjął pozycję bokserską, wciąż krzycząc. Chyba zemdlałam, bo nagle noc wokół stała się jeszcze ciemniejsza, a następne wspomnienie pochodzi już z wiaty turystycznej.
– Halo, budzimy się. Słyszysz? To ja mało na zawał nie zszedłem. Dalej, dziewczyno, otwórz oczy, ocknij się, dość tego straszenia… – mówił nieznajomy niespokojnym głosem.
W świetle latarki, którą trzymał w dłoni, zauważyłam, że jest wysoki, ubrany w ciemną skórę, ale jego łagodna twarz bardziej przypomina pyszczek przerażonego szczeniaka niż gębę okrutnego mordercy. I w ogóle mi nie przeszkadzało, że mówił mi na ty. Wydawało się to takie naturalne.
– Ja bardzo przepraszam, ale pojawiłaś się tak nagle… A bym przysiągł, że na drodze niczego ani tym bardziej nikogo nie było. Skąd się tam wzięłaś? – spojrzał na mnie uważniej, zmarszczył brwi. – Siku robiłaś czy co?
Kręciło mi się w głowie, ale i tak nie mogłam powstrzymać śmiechu. Z trudem tłumiąc chichot, opowiedziałam mu, co naprawdę zaszło. Że kucałam tam, bo… chciałam udawać krzak. Dominik, bo tak miał na imię „zboczeniec”, wracał akurat z pracy. Jako informatyk czasem kończył robotę późno, był zmęczony, rozkojarzony, a to, co wzięłam za mamrotanie wariata, było tylko ściszoną muzyką dobiegającą z jego słuchawek.
Kiedy na mnie wpadł, był równie przerażony co ja. Przepraszał i kajał się, choć wina leżała głównie po mojej stronie. Biegałam nocą po lasku, sama, bez odblasków, bez latarki, no i kucnęłam na środku ścieżki.
Biegam dalej. Sama albo z Dominikiem, który okazał się fajnym facetem, choć nieco aktywności mu nie zaszkodzi. Sam zresztą przyznał, że się rozlazły zrobił od tego ciągłego siedzenia przed kompem. Sporo nas dzieli, ale to i owo łączy, na przykład zainteresowanie ciężką muzyką. Kto wie, może upolowałam w tym lasku kogoś więcej niż kumpla do biegania…
Czytaj także:
„Wnuczka zakochała się w dziwaku, który nawet żarówki nie potrafi wkręcić. Uknułam intrygę, żeby przejrzała na oczy”
„Myślałem, że zakochać się można tylko od pierwszego wejrzenia. Byłem ślepy. Przez 15 lat miałem pod nosem kobietę idealną”
„Przygarnąłem Lidkę i dziecko bandyty, choć powinienem wydać ją kolegom z policji. Nie umiałem, zakochałem się bez pamięci”