„Wyszłam za mąż, jakbym łapała autostop – za pierwszego lepszego. To był błąd, przegrałam własne życie”

Kobieta, która żałuje, że wzięła ślub fot. Adobe Stock, Aghavni
„Jurek był dobrym człowiekiem, tylko bez żadnych ambicji w życiu. Czuję, że się z nim męczę, jakbym dusiła się w pokoju z ograniczonym dostępem tlenu. Od trzech lat żyjemy niby razem, ale osobno. Za chwilę skończę trzydzieści jeden lat, a czuję, jakbym przegrała życie”.
/ 06.12.2021 17:00
Kobieta, która żałuje, że wzięła ślub fot. Adobe Stock, Aghavni

Kiedy wychodziłam za mąż, niewiele wiedziałam o życiu. Miałam 22 lata, byłam młoda, zakochana… i wpatrzona w koleżanki, które jeszcze szybciej powychodziły za mąż. Zazdrościłam im, gdy z pewną nutą wyższości w głosie mówiły, że teraz – jako żony, panie domu – nie mają czasu na kawki z psiapsiółkami, muszą gotować obiady i ogarnąć mieszkanie, zanim mąż wróci z roboty. Nawet gdy same pracowały – bo z jednej pensji wyżyć ciężko – to miały już inny, wyższy status, lepszy niż niezamężne panny, choćby te studiowały lub zarabiały dwa razy więcej od nich.

Niby dwudziesty pierwszy wiek, a w naszej mieścinie czas jakby się zatrzymał. Tu dalej było po staremu, czyli tradycyjnie. Jeśli dziewczyna nie wyszła za mąż w odpowiednim czasie, to stawała się starą panną, czyli kimś gorszym.

Tu większość kobiet edukację kończyła na szkole średniej. Potem ich myśli obracały się wokół pierścionka, białej sukienki i pieluch. Mogłam sobie studiować zaocznie historię w dużym mieście, mogłam wiedzieć, co dzieje się w wielkim świecie, jak tam żyją ludzie, mogłam czytać gazety i oglądać telewizję, ale… żyłam tutaj. I jeśli nie zamierzałam szybko uciec – jak te odważniejsze, które nic sobie nie robiły z plotek na swój temat – musiałam wpasować się w obowiązujący u nas kanon. Więc się wpasowałam.

Miałam chłopaka, bo jak dwudziestolatka nie ma chociaż chłopaka, to wstyd i niemal obraza boska, bo może za wybredna albo feministka, albo nie daj Boże lesbijka. Lubiłam Jurka, nawet bardzo. Był miły, świetnie całował i pracował razem ze swoim ojcem, robiąc wykończeniówkę na budowach, co plasowało go dość wysoko w kategorii „wymarzony zięć”, o czym ciągle przypominali mi rodzice, niemogący się już doczekać wnuków. Gdy Jurek mi się oświadczył, nawet do głowy mi nie przyszyło, by odmówić. Przecież mój status jako narzeczonej będzie wyższy niż zwykłej dziewczyny! Zgodziłam się i zaczęłam szukać sukni ślubnej.

Moje życie zamiast wokół wojen i powstań obracało się teraz głównie wokół koronek, kolorów kwiatów, serwetek, gości i kosztów. Kosztów przede wszystkim. Rodzice uparli się zapłacić za wesele, oczywiście okazałe, gdyż tego wymagał obyczaj w moich stronach. Mnie żal było wywalać tyle pieniędzy na jedną noc. Chciałam podróżować, zwiedzać, zobaczyć coś nowego, a właściwie jak najwięcej starego – ruin, miejsc, o których się uczyłam – a nie spraszać dalekich krewnych i tony znajomych, których niespecjalnie lubiłam, na chlanie i obżarstwo.

Wspaniałomyślnie się zgodził, żebym skończyła studia

Nie przekonałam rodziców.

– To my płacimy, więc będzie, jak trzeba.

No więc stanęliśmy z Jurkiem przed ołtarzem – jak aktorzy-amatorzy na profesjonalnej scenie – wystrojeni, stremowani i przysięgaliśmy sobie do końca życia, nie bardzo widząc, co to znaczy. I już, byłam tą mężatką, miałam upragniony status, który nadawał mi społeczno-obyczajową pełnię praw. Wreszcie nie byłam wybrakowana, wreszcie miałam obrączkę na palcu. Co nie znaczy, że miałam spokój. Dziewczynę wszyscy pytają o zaręczyny. Narzeczoną wypytują, kiedy ślub. A młodą żonę zaraz po nocy poślubnej zaczynają męczyć o dziecko. Zastrzegłam twardo, że najpierw chcę skończyć studia. Nie po to poświęciłam cztery lata na naukę, słono za to płacąc, żeby teraz zmarnować to na rok przed uzyskaniem magicznych trzech liter przed nazwiskiem. I żyć z łaski oraz pensji męża albo pracować w sklepie spożywczym w naszym „centrum”.

– W porząsiu – zgodził się wspaniałomyślnie Jurek. – Jesteśmy jeszcze młodzi, najpierw poużywajmy trochę, a dopiero potem pakujmy się w pieluchy.

Problem polegał na tym, że różnie rozumieliśmy słowo „używanie” życia. Ja zostałam magistrem historii i zaczęłam uczyć w szkole podstawowej, a on dalej remontował z ojcem mieszkania i domy. Nie narzekaliśmy na brak pracy i nadmiar wolnego czasu. Zawsze coś znalazło się do zrobienia, ale… zaczęły mi przeszkadzać nudne, jednakowe dni. Śniadanie, praca, obiad, wieczorem albo przygotowywałam konspekty, albo układałam klasówki, albo je sprawdzałam, rozrywka w postaci Netflixa, kolacja, spanie. W weekendy atrakcje typu pranie i sprzątanie. Potem poniedziałek i kolejny tydzień, identyczny jak poprzedni.

– Jureczku… Może pojechalibyśmy gdzieś na urlop? – pytałam już w kwietniu, w nadziei, że wizja wypoczynku go skusi.

– Jaki urlop, Jadwiniu? Przecież my wtedy najwięcej roboty mamy!

No fakt, lato to były dla nich żniwa. Każdy chciał robić remont właśnie w wakacje. Ja miałam miesiąc dyżuru w szkole, ale przez kolejny miesiąc musiałam siedzieć w domu, nudząc się jak mops. Musiałam, bo było nie do pomyślenia, żeby żona pojechała gdzieś sama na wakacje, bez męża. A po co, a gdzie, a z kim? Bo na pewno nie tak całkiem solo… O plotki było u nas łatwiej niż o katar, a wyplątać się z takiej plotki było trudniej niż z sieci. Potem do śmierci słuchało się historii, która nigdy się nie wydarzyła, ale obrosła w różne dodatki…

Czytałam więc, oglądałam telewizję, porządkowałam szafki i szafy, przesadzałam kwiaty, ale nie dawało mi to satysfakcji. Tym bardziej, że „bawiłam się” tak już piąty rok z rzędu. Jurek kładł płytki, a ja się nudziłam. Żadnych wakacji. Przez cały rok bez wyjazdów czy choćby wyjść gdzieś, gdziekolwiek, bo on, zmęczony po fizycznej pracy, miał ochotę jedynie zalec przed telewizorem i odpoczywać, a nie wybrać się z żoną na randkę. Już nie wspominając o jakimś kinie czy nie daj Boże teatrze, tej rozrywce dla snobów.

Co ja sobie zrobiłam? – myślałam coraz częściej. Wyszłam za mąż, jakbym łapała autostop: za pierwszego chętnego kandydata. Jurek nie był złym facetem, niejedna by mi zazdrościła takiego męża. Był naprawdę dobrym człowiekiem, tylko bez żadnych większych ambicji w życiu. Nic go nie interesowało, nigdzie nie chciał pojechać, niczego nie chciał zobaczyć. Książki go męczyły, teatr drażnił, muzea wręcz torturowały. Nie musiał lubić tego co ja, ale własnego hobby też nie miał, choćby wędkowania. Był bardzo pracowity, w pracy dawał z siebie zawsze dwieście procent, wypłatę przynosił porządną… i tyle.

Byliśmy zupełnie niedobrani pod względem charakterów, oczekiwań, pragnień, i o ile jemu to nie przeszkadzało, o tyle mnie zaczęło w tym układzie przeszkadzać dosłownie wszystko. Najgorsze, że nie miałam się komu wyżalić. Rodzice nie zrozumieliby, w czym problem. Facet nie pije, nie bije, wypłatę przynosi. Czego chcieć więcej? Moje znajome widziała tę sprawę podobnie.

Więc może to ze mną było coś nie tak? Mam dobre życie – spokojne, wygodne, bezpieczne – a wybrzydzam i szukam dziury w całym. Może powinnam sobie to dziecko sprawić? Dziecko, którego wszyscy wokół zdawali się pragnąć bardziej niż ja… Bo jako matka ugrzęznę tu na amen…

Karolina pokazała mi, że można żyć inaczej

Po miesiącach zamartwiania się i szarpania ze sobą, podczas szkolnej wycieczki z moimi uczniami, spotkałam koleżankę z roku. Pracowała w Muzeum Narodowym. Odnowiłyśmy kontakt, zaczęłyśmy coraz więcej rozmawiać, zwierzać się sobie… Była zszokowana.

– Naprawdę myślisz, że to z tobą jest problem? Jadzia, przecież miałaś jeden z lepszych wyników na roku! Jesteś ambitna, mądra, chłonęłaś wiedzę jak gąbka, a dałaś się zakopać na tym zadupiu. Co oni ci tam zrobili, że w sobie widzisz jakiś feler? Nie jesteś popsuta, nie przewraca ci się w głowie z dobrobytu… Ty po prostu potrzebujesz świata! Musisz porozmawiać z mężem i albo się dotrzecie, albo rozwód. Nie namawiam cię, to trudna decyzja, ale może być konieczna…

Tych rozmów było sporo. Jurek najpierw w ogóle nie rozumiał, o co mi chodzi. Potem próbował przekonać, że sama nie wiem, czego chcę, i właśnie dziecko (albo trójka) ustawi we właściwym porządku moją hierarchię priorytetów oraz wybije głupie myśli z głowy. Potem machnął ręką. Zaczęłam jeździć do stolicy i nocować u Karoliny. Chodziłyśmy do teatru, na wystawy, na koncerty, jeździłyśmy na wycieczki, spędzałyśmy czas tak, jak mi się marzyło. Zabierała mnie do pracy, gdzie mogłam zajrzeć „za kulisy” wystaw muzealnych. Dzięki temu jakoś mijały kolejne miesiące, lata…

Ale jak długo można?

Moje obecne życie dalekie jest od ideału. Prowadzimy z Jurkiem właściwie dwa osobne życia i obawiam się, że to nigdy się nie zmieni. Bo jemu tak wygodnie, nawet nie namawia mnie już na dzieci. Wszak dzieci wywołałyby rewolucję w jego świecie. Nie wiem, czy w takim małżeństwie wytrwam do śmierci, jak przysięgałam, czy rzeczywiście trzeba będzie zebrać się na odwagę i pójść własną drogą oficjalnie.

Karolina wspiera mnie, jak mąż nigdy nie wspierał. Obiecuje pomóc niezależnie od tego, jaką decyzję podejmę. Ciągle mam ochotę iść do przodu, uczyć się nowych rzeczy, zobaczyć nowe miejsca… Jurek nie. Nie mogę go do tego zmusić. Ale też nie umiem go takiego kochać. Szanuję go, doceniam za niewątpliwe zalety, ale czy to wystarczy, żeby być dobrym małżeństwem? Czy muszę w imię bycia dobrą żoną ciągle oglądać się za siebie, przystawać, nie wyrywać się za bardzo, nie oczekiwać za wiele, nie odbiegać za daleko?

Czuję, że się męczę, jakbym dusiła się w pokoju z ograniczonym dostępem tlenu. Od trzech lat żyjemy niby razem, ale osobno. Za chwilę skończę trzydzieści jeden lat, a czuję, jakbym przegrała życie. Karolina zaś – moja rówieśnica – jakby dopiero je zaczynała. To zupełnie dwa różne światy.

Dojrzewam do podjęcia najtrudniejszej decyzji w życiu. Zdecydowanie trudniejszej niż ślub. Nie chcę skrzywdzić Jurka, zawieść rodziców. Obawiam się jednak, że skrzywdzimy się jeszcze bardziej, tkwiąc bez sensu w związku, który jest martwy. Przykrywa go plaster małżeńskiej przysięgi, maskując prawdę o braku uczuć, więzi, wspólnych pragnień, pasji. Pora zrobić coś na własną ręką. Jestem warta zawalczenia o siebie samą. O to, co kocham i co dla mnie ważne. Jeszcze biję się z myślami, bo wiem, że jak podejmę decyzję, to miło nie będzie i na pewno zaboli, ale nie ma zmiłuj. Plastra nie zrywa się powoli, tylko raz a porządnie. 

Czytaj także:
„Maż traktował mnie jak służącą, bo >>od tego jest baba<<. Emerytura zmieniła go w starego, narzekającego tetryka”
„Narzeczony poszedł w tango z inną na wieczorze kawalerskim. Ślub odwołałam, a na podróż poślubną wzięłam przyjaciółkę”
„Teściowa rządziła się w moim domu, grzebała w naszych rzeczach i próbowała przekonać narzeczonego, żeby mnie zostawił”

Redakcja poleca

REKLAMA