Egzamin z prawa jazdy postanowiłem zafundować żonie w prezencie na jej trzydzieste urodziny. Długo się wahała. Mówiła, że się boi, że się do tego nie nadaje, ale w końcu nie tylko przyjęła prezent, ale też szybko przeszła przez jazdy szkoleniowe i testy. Gorzej było z egzaminem praktycznym… Za pierwszym razem poległa na placu manewrowym, za drugim wymusiła pierwszeństwo, za trzecim podobno wkurzał ją egzaminator, któremu napyskowała, a za czwartym pomyliła gaz z hamulcem, co zaowocowało ekspresowym zakończeniem egzaminu…
Do piątego razu Marta szykowała się przerażona
– Umieram ze strachu – jęknęła, dodając, że jeśli tym razem nie zda tego przeklętego egzaminu z jazdy, to się załamie.
– Nie panikuj, kotku – mruknąłem. – Niektórzy zdają po dwadzieścia kilka razy, a ty oblałaś dopiero cztery – zauważyłem,
Od razu dostałem przez łeb kuchenną ścierką.
– No co?! To nie miało być złośliwe – wyszczerzyłem się, przyciągając żonę do siebie. – Będzie dobrze, mała – pocieszałem ją.
– Łatwo ci mówić. Zdawałeś egzamin jeszcze na maluchu, w czasach, kiedy kamery w samochodzie i inne dzisiejsze utrudnienia mogły się egzaminatorom jedynie marzyć – mruknęła Marta, dopijając melisę. – Dobra, życz mi szerokiej drogi i lecę – dodała, poprawiając włosy. – Słuchaj, a może jednak włożę krótszą spódniczkę? – zapytała.
– O ile zdążysz się przebrać – mruknąłem niezbyt zachwycony pomysłem.
Żona mi się chciała stroić dla jakiegoś typka, z którym spędzi przynajmniej godzinę w samochodzie… Dla każdego normalnego faceta to średnio sympatyczna wizja – skrzywiłem się, chociaż oczywiście świetnie ją rozumiałem. Jak mawiała ostatnio Marta – na drodze i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone! – śmiałem się w duchu. Niecierpliwie czekałem na jej telefon.
– Udało się! Michał, nie uwierzysz zdałam! – krzyczała Marta w słuchawkę jakoś koło południa.
Potem dodała, że zaprasza mnie na obiad i czeka w naszej ulubionej meksykańskiej restauracji. Po drodze kupiłem kwiaty. Byłem z żony dumny, poza tym cieszyłem się, że odpadnie mi część obowiązków, bo od lat robiłem za szofera.
„Kotku przywieź mnie od fryzjera, podjedź po mnie do Jadźki, podrzuć mnie na lotnisko” – miałem nadzieję, że takie kursy już się nie powtórzą.
Obiad był udany i zakrapiany winem, a po drodze z restauracji żona zaciągnęła mnie do salonu samochodowego.
– Zobacz, jaka śliczna kobieca terenówka – Marta nie mogła oderwać wzroku od jednego z modeli.
– Czerwona? – prychnąłem ubawiony.
– Bordowa, kotku. To jest kolor dojrzałych wiśni, nie żadna czerwień – syknęła Marta, wypytując jednego z pracowników o jazdę próbną.
A kilka dni później stała się szczęśliwą właścicielką czerwonej terenówki. Przepraszam, wiśniowej. Całymi dniami gadała o swoim nowym autku, oglądała je w kółko i biegała po sklepach w poszukiwaniu torebki i butów pod kolor wozu. Jednak po załatwieniu wszystkich formalności żona wyraźnie straciła rezon.
– Wiesz… – zaczęła niepewnie przy śniadaniu. – Nie czuję się jeszcze gotowa, żeby wyjechać na miasto… Może byś mnie podrzucił? – usłyszałem.
– Marta, kupiłaś auto, to się nim ciesz! – powiedziałem twardo, dodając, że nie ma mowy o podwożeniu jej do pracy.
Chętnie bym się przejechał nowym wozem, ale wiedziałem, że jeśli raz ustąpię, będę codziennie woził Martę do pracy i z powrotem.
„To, że mam wolny zawód nie znaczy, że mogę być na każde zawołanie!” – buntowałem się w duchu.
– Kochanie, masz do pracy pięć minut prostej drogi. Dasz radę! – cmoknąłem żonę w policzek, podając jej kluczyki.
Wyszła z miną dziecka pierwszy raz idącego do przedszkola, jednak kilka minut później zadzwoniła rozemocjonowana.
– To auto jest obłędne! – cieszyła się.
Przez kilka kolejnych dni Marta jeździła dosłownie wszędzie, nawet do fryzjera dwa kroki od naszego bloku. I chyba szybko straciła czujność, bo wkrótce terenówka straciła tylne światło.
– A mówiłem, żebyś na początek kupiła sobie jakiegoś rzęcha – mruknąłem na widok rozbitej lampy.
– Wielkie mi co, naprawi się – wzruszyła ramionami żona, dodając, że już naprawdę świetnie czuje się za kierownicą.
Niestety, parę dni później skończyło się na czymś poważniejszym, niż rozbity reflektor. Marta zadzwoniła do mnie spanikowana, krzycząc coś o jakiejś stłuczce i poprosiła, żebym przyjechał na miejsce zdarzenia. Kiedy tam dotarłem, na moją żonę darł się właśnie jakiś koleś.
Kłóciliśmy się krzycząc coraz głośniej
Facet twierdził, że to wina Marty, Marta, że jego, policji wciąż nie było... Wieczorem Marta wręczyła mi kluczyki do swojej terenówki.
– Zawieź jutro samochód do warsztatu, a potem możesz sobie nim jeździć. Ja mam dość – oznajmiła, dodając, że prowadzenie samochodu jednak nie jest takie fajne. – Z każdej strony na mnie trąbią, dwa razy bym się już władowała pod ciężarówkę, raz niemal przejechałam jakiegoś pijaka. Kończę z tym – usłyszałem.
– Dobra. Sprzedam mojego opla i przesiądę się do tego cacka – powiedziałem.
Rzuciłem też kilka dowcipów o babach za kierownicą. Kilka dni później odebrałem terenówkę z warsztatu i od razu wybrałem się na przejażdżkę. Mżyło, ale czułem się pewnie. Szosa była pusta, więc wcisnąłem gaz do setki. Nie mam pojęcia skąd wyjechała tamta ciężarówka… Musiałem się zagapić, może zawiniła zła widoczność… Dałem po hamulcu, zarzuciło mną na mokrej nawierzchni, wypadłem z drogi i w zasadzie niczego więcej nie pamiętam. Obudziłem się w szpitalu. Zapłakana żona siedziała przy łóżku.
– Mogłeś się zabić – powtarzała w kółko.
Okazało się, że miałem wyjątkowy fart. Żadnych złamań, żadnych urazów wewnętrznych. Parę zadrapań i zdruzgotana męska duma, bo w końcu pierwszego dnia rozwalić niespłacony jeszcze nawet samochód, to straszny obciach! Po wyjściu ze szpitala zapytałem o auto. Żona powiedziała, że nie licząc wgniecionego boku auto jest w całkiem dobrym stanie.
– To co? Chyba jednak go sprzedamy? Jakaś pechowa ta terenówka – mruknąłem, ale Marta mnie zaskoczyła.
– Niedoczekanie! Całe życie opowiadałeś te idiotyczne kawały o babach za kierownicą i uwierzyłam, że jako kierowca jestem do bani, tymczasem radzę sobie lepiej niż ty – wysyczała Marta. – A kto w ciągu niespełna kilku tygodni miał dwa wypadki?! – oburzyłem się.
– Wypadki?! – syknęła. – Ja jedynie stłukłam reflektor i wjechałam gościowi w tył przy prędkości trzydzieści na godzinę, a ty się niemal pożegnałeś z tym światem, cudem unikając zderzenia z tirem!
Kilka tygodni później żona odebrała wóz z warsztatu i znowu zaczęła nim jeździć. I biada mi, jeśli pisnę coś na temat bab za kierownicą. Żona posyła mi wtedy mordercze spojrzenie i od razu przypominam sobie, że na drodze nie ma podziału na płeć. Bo jak się okazało, sam też nie jestem takim świetnym kierowcą, za jakiego się zawsze uważałem.
Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”