„Wyrosłam w skrajnej biedzie, a matka nie zrobiła niczego, by mi pomóc. Uratowała mnie nauczycielka”

Odkąd wyszłam za mąż, odechciało mi się pracy fot. Adobe Stock, LoloStock
„Przyszła po mnie opieka społeczna. I wtedy mój anioł stróż, pani Basia, zaczęła działać. Uznała, że umieszczenie mnie w domu dziecka zmarnuje moje szanse. – Jesteś zbyt inteligentna – mówiła. – Możesz wiele zrobić w tym życiu. Chcesz być lekarzem, cudownie. Ale nie zostaniesz nim, jeśli nikt ci nie pomoże”.
/ 26.07.2023 07:45
Odkąd wyszłam za mąż, odechciało mi się pracy fot. Adobe Stock, LoloStock

Urodziłam się 9 maja 1945 roku. Moja matka wypychała mnie z siebie 47 godzin. W chacie była ona i akuszerka, która – gdy wreszcie wyszłam na świat i wydałam z siebie krzyk – powiedziała z triumfem: „victoria”. Mama – w przeciwieństwie do akuszerki– nie wiedziała, co to znaczy, ale spodobało jej się brzmienie słowa, więc dała mi tak na imię. Dopiero wiele lat później pojęłam jego podwójne znaczenie – tego dnia podpisano w Berlinie kapitulację Niemiec. Dzień końca wojny, która była zaczynem mojego istnienia. Moim ojcem był którymś z żołnierzy, którzy szybko zakochiwali się w napotkanych dziewczynach, bo wiedzieli, że mogą być ostatnimi, które zobaczą.

To była… natura, samo życie

Zawsze życie na wsi było ciężkie dla kobiet, ale po wojnie to była gehenna. Zwłaszcza dla tych, których mężczyźni z wojny nie wrócili. Tak jak mąż mojej matki, który mógłby być dla mnie ojcem. Miałyśmy jednoizbową chatę z klepiskiem, spłachetek ziemi, na którym ledwie rosły ziemniaki i brukiew, kilka kur. Żeby przeżyć, zbierałyśmy runo leśne, suszyłyśmy grzyby i sprzedawałyśmy na targu w sąsiednim miasteczku odległym o cztery kilometry. Docierałyśmy tam na piechotę. W łapciach z łyka. Gdyby nie zmiany, tacy jak ja nie mieliby szansy Z radością muszę stwierdzić, że takiej biedy to w naszej ojczyźnie już dawno nie ma, ale docenią to tylko ci, którzy kiedyś ją widzieli na własne oczy. Lub byli jej częścią, jak ja. A, uwierzcie mi, dzieci smartfonów i chińskich ciuchów – było nas dużo. Za dużo. Przez wieki nasz los był taki sam od kołyski po trumnę, niewielu udało się go polepszyć. Albo byli biedakami na wsi – albo w mieście. Żadnej pomocy, by się wydostać z bagna.

A jednak mnie się udało – zostałam lekarką, zamieszkałam w ślicznym maleńkim domu na przedmieściach powiatowego miasteczka i nigdy nie cierpiałam głodu. Z czasem dorobiłam się pończoch (to był wtedy rarytas!), lodówki i wreszcie malucha. Jak do tego doszło? Pewnego dnia przywiał do nas wiatr zmian. Elektryfikacja. Edukacja. Uwłaszczenie. O Związku Radzieckim i komunizmie mówiono w wiosce same złe rzeczy. Nawet biedacy się bali Lenina i Stalina. Ich nazwiska mogły z powodzeniem zastąpić „Czarnego Luda”, który porywał dzieci z kołysek i wypijał ich krew. Tu nikt nie głosował w 1947 trzy razy TAK. I do takiej wioski – w której było prawie czterdzieści chat – partia przysłała nauczycielkę.

Młodziutka, dopiero po szkołach

Wsadzono ją z tekturowymi walizkami na pakę wojskowej ciężarówki i zawieziono na wieś, by niosła kaganek oświaty tym, którzy nie rozumieją, że czasy się zmieniły i że od teraz są właścicielami państwa. Ludzie w wiosce byli jej niechętni. Nikt nie zgodził się przyjąć jej pod swój dach. Miała zamieszkać w starej, pustej chacie, ale na dwa dni przed jej przyjazdem domostwo spłonęło. Ot, przypadek. Tak twierdził wójt. Posterunkowy Idzio, który przywiózł nauczycielkę, tylko splunął mu pod nogi.

– Towarzyszka wraca do powiatu? – spytał.

Dziewczyna rozejrzała się, spojrzała w harde oczy wójta, wójtowej i połowy mieszkańców wioski, którzy w milczeniu stali za płotem i patrzyli na nią nieprzyjaźnie. Wiele lat później zwierzyła mi się, że przestraszyła się tych ponurych twarzy i postanowiła uciec, i już-już miała powiedzieć posterunkowemu, że tak, wraca, gdy zobaczyła mnie. Pamiętam ten dzień, ten moment, jakby to było wczoraj. Miałam 6 lat. Nauczycielka w moich oczach – ze swoimi truskawkowo blond włosami starannie upiętymi w kok, jasną piegowatą twarzą i szczupłym ciałem w szarym kostiumie i białą bluzką – wyglądała jak anioł. Jak księżniczka. Widziałam jej dłonie – delikatne, białe, nie takie popękane i szare jak dłonie wszystkich kobiet we wsi. Ale w chwili kiedy nauczycielka dostrzegła mnie, ja nie patrzyłam na nią, tylko na koszyk, który stał u jej stóp. W koszyku był stosik książek. Na szczycie leżała książka z kolorową okładką, na której dostrzegłam rysunek dziewczyny z rudymi włosami, w kolorowej sukience. Ten widok przyciągał mnie jak magnes. Podeszłam do koszyka, kucnęłam i wyciągnęłam rękę, by dotknąć obrazka. I wtedy zobaczyłam swoją dłoń – brudną, z połamanymi paznokciami. Nie mogłam ubrudzić tego kolorowego cuda. Cofnęłam dłoń. Nagle ujrzałam białą kobiecą rękę, która bierze książkę i podsuwa w moim kierunku.

– Weź, nie bój się. Nawet jeśli ją poplamisz, nie straci swojej wartości. Bo nie okładka jest ważna, lecz to, co jest w środku.

Spojrzałam w niebieskie, uśmiechnięte oczy nauczycielki i moje dziecięce serce zalała miłość. Która trwała całe moje życie. Nauczycielka została we wsi, bo widok dziecka spragnionego książek usunął z jej serca strach i niepewność. To w tym momencie ta młoda dziewczyna zrozumiała, jaki ma życiowy cel – uczyć. Jak później mi zdradziła, była mi wdzięczna za to, że jej to ukazałam. Tak, obie spotkałyśmy się po to, by jedna drugiej wskazała właściwą drogę życia. Nauczycielka zamieszkała w starej szopie obok spalonego domu. I próbowała zdobyć zaufanie ludzi.

Z dziećmi poszło jej szybko

Opowiadała cudowne historie, uczyła robić lalki z gałganków, a przy okazji uczyła – historii, biologii, matematyki. Dzieci uciekały rodzicom, by trochę z nią pobyć. Najczęściej byłam z nią ja. Chłonęłam wiedzę jak gąbka. I nieważne było, że w domu czekała na mnie matka zła, że jej nie pomagam. Powoli wioska zaakceptowała nauczycielkę. Myślę, że to było na zasadzie, jak Rzymianie zaakceptowali chrześcijaństwo: najpierw kobiety przeszły na nową wiarę, a potem powoli przeciągały swoich mężów. Tu rolę kobiet odegrały dzieci. Opowiadały w domu, czego się nauczyły w obejściu pani Basi, i okazało się, że akurat ten czerwony diabeł nie jest taki straszny.

W końcu wójt zwołał mężczyzn i postanowili wybudować nauczycielce szkołę z mieszkaniem na zapleczu. Wybrał się nawet do powiatu po jakieś szkolne ławki i tablicę. Wreszcie szkoła stanęła – dwie izby dla młodszych i starszych klas, ogrzewane stojącymi w kącie kozami. Moja ukochana szkoła, która wiele lat później stała się zbiorczą szkołą gminną, do której przyjeżdżały dzieci z kilkunastu sąsiednich wiosek, a pani Basia była już wtedy jej dyrektorką. Kraj podnosił się powoli z powojennych zgliszcz, nowa władza umacniała się, nowe myślenie powoli wciskało się w mózgi ludzi. Miałam 11 lat, kiedy umarła moja mama, co wójt musiał zgłosić do powiatu. Przyszła po mnie opieka społeczna. I wtedy mój anioł stróż, pani Basia, zaczęła działać. Uznała, że umieszczenie mnie w domu dziecka zmarnuje moje szanse.

– Jesteś zbyt inteligentna – mówiła. – Możesz wiele zrobić w tym życiu. Chcesz być lekarzem, cudownie. Ale nie zostaniesz nim, jeśli nikt ci nie pomoże.

I wioskowa nauczycielka wybrała się do województwa, by walczyć o sierotę. Wtedy zrozumiałam, że ten nowy ustrój, na którym ludzie z wioski wciąż wieszają psy, ma swoje dobre strony. Tu ktoś urodzony w skrajnej biedzie nie musi w niej skonać. Bo nie mam nim kast ani barier nie do przebycia. W województwie zdałam egzaminy sprawdzające moją wiedzę – czy naprawdę jestem taka zdolna, jak mówiła nauczycielka. Ponoć byłam. Zostałam więc umieszczona w internacie szkoły średniej, dostałam stypendium.

Potem skończyłam studia medyczne

I prawie wróciłam na swoją wieś – w pobliskim mieście powiatowym zostałam lekarką. Taką… doktor Ewą z popularnego w latach 70. serialu. Opisałam moją historię po to, by powiedzieć, że choć doskonale widzę, jak wielką drogę przeszedł nasz kraj przez ostatnie 30 lat, to nie zgodzę z tymi, którzy uważają, że komunizmu w ogóle nie powinno było być. Dzięki niemu mnóstwo osób takich, jak ja zyskało szansę na edukację, na zmianę swojego życia. Tamten ustrój dał mi wszystko, co zdobyłam w swoim życiu, więc nie oczekujcie ode mnie, że będę go potępiać. 

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA