Ciężko się żyje samotnej emerytce, oj ciężko… Póki na świecie był mój mąż, to jakoś sobie razem radziliśmy. Ale kiedy Stefana zabrakło, zaczęłam z trudem wiązać koniec z końcem. Gdyby niedaleko mojego domu nie otworzyli marketu, to nie wiem, co bym zrobiła. A tak – zawsze coś się trafi w promocji. I najważniejsze, że co środę „wyrzucają” na sklep przecenione produkty, którym się właśnie kończy data ważności. Wciąż są zupełnie dobre, za to za pół ceny. Tylko dzięki temu mogę posmakować takich fanaberii jak jogurt o smaku marakui i nie zrujnować sobie portfela. Mięso też czasami się trafi, jakaś wędlina do chleba.
Tylko konkurencja jest duża. W środę pod marketem emeryci potrafią stać już od szóstej! Szczególnie kiedy dzień wcześniej zaprzyjaźniona ekspedientka da cynk, że przecenią schabik. Wtedy do sklepu pędzą nawet te najbardziej schorowane osoby, jakby im nagle ktoś sił dodał!
Czasami sobie myślę, stojąc pośród nich, na co nam przyszło na stare lata… Taka pani Stenia na przykład – uczyła polskiego obie moje córki, wychowała całe pokolenia młodzieży, a teraz nie ma nawet na godną starość. To samo pan Mirek, inżynier. Pamiętam go, bo pierwszy na osiedlu miał poloneza! Zapalony samochodziarz, musiał jednak sprzedać swoje ostatnie auto, bo już nie stać go było na benzynę. Naprawdę długo by wymieniać. Ludzie przepracowali całe życie, a teraz muszą brać udział w wyścigu po tańszy serek. Niesprawiedliwy jest ten los, co się z nami tak obchodzi.
Chociaż najwyraźniej nie ze wszystkimi. Kilka miesięcy temu musiałam podjechać do centrum, do lekarza. Wizytę miałam zamówioną pół roku wcześniej – wiadomo jak to z narodowym funduszem bywa. W tym czasie bóle kręgosłupa mi się nasiliły i jechałam w obawie, że pewnie nie obejdzie się bez rehabilitacji. Oby nie okazała się płatna! Siedziałam w przychodni i mimo że wcześniej byłam zapisana na konkretną godzinę, to wszystko się opóźniało.
Kolejka szła powoli, bo ciągle ktoś wchodził „z boku”. Wreszcie zniecierpliwiona poszłam zapytać recepcjonistkę, o co chodzi, a ona na to, że to są pacjenci pełnopłatni. Oni mieli pierwszeństwo… „No cóż. Kto ma pieniądze, ten ma władzę” – pomyślałam z goryczą, opadając na krzesło.
Skąd miała na to pieniądze?
W tej chwili do przychodni weszła moja dawna znajoma.
– Lusia! Świetnie wyglądasz! – aż poderwałam się na jej widok.
Ona także wyraźnie ucieszyła się z tego spotkania. Kiedy tak sobie siedziałyśmy na krzesełkach pod gabinetem – bo okazało się, że jesteśmy umówione do tego samego lekarza – raz po raz zerkałam na nią z lekką zazdrością. Faktycznie świetnie wyglądała. Miała na sobie jasny sweterek z miękkiej wełny i fantazyjną apaszkę zawiązaną pod szyją. Pachniała dyskretnie jakąś dobrą wodą toaletową i wprost emanowała zadowoleniem. Wspominałyśmy w najlepsze dawne czasy, gdy drzwi do gabinetu się uchyliły i pielęgniarka zawołała Lusię po nazwisku.
Zdziwiłam się, bo to była przecież moja kolej! Spojrzałam pytająco na pielęgniarkę, a ona powiedziała tylko krótko:
– Wizyta pełnopłatna!
„O rany, a skąd Lusię stać na wizytę pełnopłatną u profesora? – zastanawiałam się. – Przecież to kosztuje 250 złotych!”. Wiem ile, bo sprawdzałam, jak mi tak strasznie trzasnął kręgosłup. Internista w osiedlowej przychodni nie potrafił mi pomóc oprócz zapisania kolejnej partii środków przeciwbólowych, które rozwalają wątrobę. Rozważałam więc natychmiastowe pójście do profesora za pieniądze. Niestety, uznałam z przykrością, że jednak mnie na to nie stać. Grzecznie poczekałam sobie w półrocznej kolejce, a tymczasem bóle okresowe przeszły w ciągłe, więc musiałam się przeprosić z tabletkami przeciwbólowymi.
Zazdrościłam Lusi, bo ją ominęło to koszmarne czekanie. Intrygowało mnie też, skąd na to wszystko ma pieniądze – na kolorowe fatałaszki i lekarzy. Znałam przecież z grubsza wysokość jej emerytury, gdyż pracowałyśmy razem i odeszłyśmy z biura jedna po drugiej. A męża to ona w ogóle nie miała, bo od lat była rozwiedziona. Ciekawe… Znalazła sobie bogatego kochanka? Na tę myśl aż się roześmiałam – była tak absurdalna. Przecież obie skończyłyśmy już 75 lat, w tym wieku nie romanse kobietom w głowie!
„Może dzieci jej pomagają? – kombinowałam. – E nie, teraz młodzi sami mają pod górkę, i prędzej wyciągną rękę do rodziców po pieniądze, niż cokolwiek im dadzą. Takie czasy nastały”. Nic innego mi do głowy nie przyszło, tylko niespodziewana wygrana w loterii albo spadek po dalekim krewnym. Chociaż obie teorie wydawały mi się równie nieprawdopodobne. Dlatego gdy Lusia wyszła od lekarza i zaproponowała, że na mnie poczeka i pójdziemy sobie gdzieś na kawę pogadać, przystałam na to z ochotą. Mimo niepokojącej wizji kawy gdzieś w kawiarni, najmarniej za 12 złotych filiżanka.
– Ja stawiam! – uparła się jednak Lusia. – I nie protestuj, bo odmowy nie przyjmę.
Zamówiła dla nas nie tylko pyszną kawę, ale i ciastka z bitą śmietaną. Dyskretnie podliczyłam, ile ją to wyniosło. Miałabym za tę kwotę jedzenia na trzy dni!
– Widzę, że świetnie sobie radzisz na emeryturze – nie mogłam już ukryć ciekawości.
– Jakoś trzeba – Lusia spuściła oczy. – A co tam u ciebie?
U mnie to niewiele się działo… Dzieci już się wyprowadziły na swoje, miały pozakładane rodziny, mieszkałam sama.
– Jakoś się żyje – stwierdziłam.
– To mówisz, że Ula i Paweł już z tobą nie mieszkają? – zainteresowała się Lusia.
– Już dawno! – roześmiałam się. – Ja wiem, że ty ich pewnie pamiętasz jako nastolatki, ale oni już oboje są po czterdziestce.
– Wiem, wiem… W końcu są w wieku mojej Asi – przytaknęła. – To co ty robisz z trzema pokojami? – zainteresowała się nagle.
– Jak to co? – nie zrozumiałam jej pytania. – Nic nie robię. Po prostu są… No, może tylko płacę za nie. Wiesz, ogrzewanie bardzo dużo kosztuje – zauważyłam niewesołym głosem.
– To przecież ty je możesz wynająć! – wykrzyknęła Lusia, po czym pochyliła się do mnie i dodała konspiracyjnym szeptem: – Ja tak robię od pięciu lat!
– Wynajmujesz? Obcym ludziom? – zdziwiłam się.
– Oj, od razu obcym. Studentom! – potaknęła. – Mówię ci, nie dosyć, że mi płacą, to jeszcze mam fajne towarzystwo. Kota nie muszę trzymać, tyle z tymi dzieciakami pociechy.
– Ale… przecież to jest nielegalne! – aż się zakrztusiłam kawą. – Chyba że płacisz podatek.
– Tobie jednej powiem: żadnego podatku nie płacę. Jeszcze czego! Żebym od tej marniutkiej kwoty, którą dostaję, miała odprowadzać haracz? Jakbym dostawała godziwą emeryturę, to i owszem. Mogłabym uczciwie płacić podatki. A tak – nie zamierzam! Dość się ich napłaciłam, kiedy jeszcze pracowałam! Ot, co! – i Lusia zrobiła zaciętą minę.
– I nie boisz się?
– Do więzienia mnie przecież nie wsadzą! A jakby co, to przynajmniej będę miała tam darmowy wikt i opierunek – mrugnęła do mnie okiem.
No tak… Teraz już wiedziałam, skąd ma na te kawki, apaszki i pełnopłatne wizyty u lekarzy.
„Ja bym chyba tak nie potrafiła” – myślałam, wracając do domu, lecz wizja dodatkowych pieniędzy, które mogłabym mieć, spędzała mi sen z powiek.
Grześ wydał mi się miłym chłopcem
W końcu, kiedy pod koniec lata tyle się zaczęło mówić o pokojach dla studentów, że brakuje, i żacy będą mieli kłopoty ze znalezieniem lokum – przełamałam się! Wypisałam ogłoszenia i wywiesiłam je na jednej z uczelni. Potem czekałam na odzew. Sądziłam, że zadzwoni jedna, może dwie osoby. Tymczasem młodzi ludzie dzwonili tłumnie i nawet zbytnio nie wybrzydzali, jeśli chodzi o warunki. Mogłam przebierać w kandydatach jak w ulęgałkach!
Na koniec spodobał mi się jeden chłopak. Układny był taki, grzeczniutki, i niesamowicie przypominał mi mojego kuzyna, któremu się zmarło w młodym wieku. Uznałam, że Grzegorz dobrze rokuje jako lokator. Na dodatek na oglądanie pokoju przyjechał razem z rodzicami. I oni wydali mi się ludźmi na poziomie, więc długo się nie namyślałam – pokój wynajęłam właśnie Grzesiowi.
Bojąc się, że jego rodzice zapytają o umowę najmu, już kombinowałam sobie, że wtedy podam im wyższą cenę. Jednak z nią także nie mogłam przesadzić, bo przecież mało kogo teraz stać na luksusy. Na szczęście odpowiadała im umowa „na gębę”. „Ciszej jedziesz, dalej dojedziesz” – cieszyłam się, powtarzając słowa mojej matki. Ona także zawsze wyznawała zasadę, aby się nie afiszować przed nikim z zarobkami. „Ani przed urzędem skarbowym, ani przed sąsiadami” – dodawałam w myślach.
Co do sąsiadów, to wiedziałam doskonale, że trafią się w moim bloku wścibskie osoby, co to będą strasznie chciały wiedzieć, skąd się wziął w moim mieszkaniu ten młody chłopak. Dlatego już zawczasu zaczęłam rozpuszczać wieści, że będzie u mnie pomieszkiwał wnuczek dalekiego kuzyna.
– Nie dostał akademika, biedaczek, a jego rodzice tak prosili, żebym się nim zaopiekowała! No to co miałam robić? Zgodziłam się – opowiadałam, udając, że wcale nie jest mi to na rękę.
Oczywiście byłam pewna, że pierwsza o Grzegorza spyta stara Małgośka. Ta przecież musiała wiedzieć wszystko o wszystkich i pod pretekstem zbierania datków na kościół wpraszała się ludziom do mieszkania przy byle okazji. Do mnie też przyszła.
– A co to za młodzieniec u pani zamieszkał? – zagaiła.
No to ja jej na spokojnie sprzedałam swoją bajeczkę i jeszcze dodałam garść szczegółów. Nawet zdjęcie Seweryna wyjęłam, tego zmarłego kuzyna, niby ojca Grzesia, i jej pokazałam.
– Prawda, że podobny? – zapytałam z niewinnym uśmiechem, Małgośka zaś pokiwała głową, że owszem.
Głowę bym dała, że uwierzyła. Tymczasem z miesiąc później znowu wpadła z wizytą. Głupio mi było jej nie wpuścić, ale pieniędzy na kościół nie zamierzałam żadnych dawać, bo przecież niedawno złożyłam swoją ofiarę. Sąsiadka zaczęła się jednak przymilać, zagadywać mnie, i ani nie zamierzała wyjść, ani powiedzieć, o co jej tak naprawdę chodzi. W końcu poczęstowałam ją kawą i ciastem, bo jakoś tak głupio było siedzieć razem przy pustym stole. I wreszcie, pakując sobie do buzi pół kawałka placka, tak zagadnęła:
– To mówi pani, pani Geniu, że kim jest ten Grzesiek?
– Wnukiem kuzyna mojego! – stwierdziłam jak należy, czując jednak pewien niepokój.
– Hmm… A powie mi pani coś bliższego o tym pokrewieństwie? Bo wie pani, mam koleżankę, jeszcze z pracy. Ostatnio do mnie wpadła i powiedziała mi, że gdzieś w tym bloku jej daleki krewny wynajmuje mieszkanie. Taki wysoki blondynek, Grzesio, student pierwszego roku na uniwersytecie… Od razu wpadłam na to, że musi być mowa o pani krewnym. A to byłoby śmiesznie, gdyby moja znajoma okazała się pani rodziną, prawda? Jaki ten świat jest mały! – Małgośka prawie klasnęła w ręce z uciechy, a mnie serce zjechało aż do pięt.
Boję się, że na mnie doniesie
Ze strachu. Zacisnęłam usta i usiłowałam coś wymyślić, lecz nic nie przychodziło mi do głowy! Daleki krewny koleżanki. Diabli nadali tę koleżankę, że się akurat przypętała! Na moje nieszczęście… Powiem Rychlewskiej, jakie nas podobieństwo łączy z Grześkiem, to gotowa do tamtej zadzwonić i sprawdzić! Słowo w słowo… A jak ta małpa zacznie mi łazić po drzewie genealogicznym, to przecież natychmiast przyłapie mnie na kłamstwie!
Aż mnie w fotel wgniotło z niepokoju i w końcu jej powiedziałam, starając się przybrać niefrasobliwy i lekki ton:
– Och, pani Janeczko, po prawdzie to jaka tam dla mnie rodzina, ten Grzesio! Dziesiąta woda po kisielu… Albo i to nie. Ten kuzyn to bardziej kolega, jeszcze z dzieciństwa. A jaką on ma rodzinę, to ja już nie wiem…
– Aha – Małgorzata przewiercała mnie wzrokiem, aż poczułam, że się czerwienię pod wpływem jej spojrzenia.
A wtedy na jej twarzy wykwitł porozumiewawczy uśmieszek, i już wiedziałam, że mnie ma! Dałam się jej podejść jak dziecko… Pewnie nie było żadnej koleżanki, która jest krewną Grzegorza! Zresztą, gdybym była przytomniejsza, tobym pamiętała, że rodzice mojego studenta wyraźnie powiedzieli, że nie mają w tym mieście żadnych krewnych. Po prostu cwana Małgośka miała pewne podejrzenia, które teraz się jej sprawdziły. Ładnie się wkopałam! I to przed kim? Przed największą obłudnicą i plotkarą na osiedlu!
Po tej wpadce całą noc nie spałam. I wiedziałam, że już nie zmrużę oka, dopóki będę wynajmowała ten pokój bez umowy. Bo cały czas będę się bała, że mnie to wstrętne babsko zadenuncjuje do urzędu skarbowego. Wiem, że jest do tego zdolna! Na razie sąsiadka już zaczęła wykorzystywać swoją przewagę. Znów przyleciała do mnie po pieniądze na kościół, a kiedy dałam tyle co zwykle, zrobiła cierpką uwagę, że „w tej sytuacji” moje ofiary mogłyby być większe.
Co miałam zrobić? Zapłaciłam. I jestem pewna, że na tym się nie skończy… Boję się i nie wiem, jak długo wytrzymam taką presję. Ale przecież nie wyrzucę chłopaka na bruk na miesiąc przed sesją! Gdzie on teraz znajdzie stancję?
A może powinnam podpisać z nim tę umowę? Tylko jak się to robi? Nie mam pojęcia, jak powinien wyglądać taki dokument ani ile mam zapłacić fiskusowi. Słyszałam coś o ryczałcie albo normalnym opodatkowaniu… Ale nie pójdę przecież do urzędu podatkowego, aby się dopytać! Tak czy owak, muszę się poradzić kogoś mądrego. Tylko po co mi to było? Człowiek żył sobie skromnie, ale spokojnie. A teraz tylko ma nerwy.
Czytaj także:
„Były mąż ubzdurał sobie, że zostaniemy kochankami. Podglądał mnie i wysyłał anonimowe maile. Mój drugi mąż był wściekły”
„Przyjaciółka wierzyła, że wygrała męża w totku, a on zdradzał ją na lewo i prawo. Musiałyśmy dowieść, że to zwykły babiarz”
„Zakochałam się w mężu mojej siostry. Uważałam go za ideał. Nie wiedziałam, że to potwór, który zniszczył Gosi życie”