Stałam na ukwieconej łące i rozglądałam się dokoła. Z jednej strony gęsty bór sosnowy, z drugiej wąska, lokalna droga, a na horyzoncie zabudowania wiejskie.
– Podoba mi się to miejsce – powiedziałam do męża. – Tu wybudujemy nasz dom i wychowamy nasze dzieci.
– No nie wiem… Na takim odludziu? – wątpił Sylwek. – Tu nawet nie ma linii elektrycznej ani wodociągu. Dziury w drodze, a do miasta aż 30 kilometrów.
– Za to działka jest niedroga. Studnię wybudujemy, a prąd elektrycy muszą nam podłączyć, bo to działka o przeznaczeniu budowlanym – tłumaczyłam. – No i zobacz, jak tu cicho i pięknie! Odległość do miasta wcale nie taka duża, mamy przecież samochód – przekonywałam.
Sylwek w końcu przyznał mi rację i decyzja zapadła.
Kompromis: nieduży dom z tarasem
– Naprawdę jesteśmy szczęściarzami – powiedziałam do męża, kiedy wyszliśmy z kancelarii z aktem notarialnym.
– Boję się trochę tej budowy… Czy to nie szalony pomysł? – wzdychał Sylwek, jak zwykle bardziej rozsądny ode mnie.
– Daj spokój, przecież zawsze marzyliśmy o domku na wsi! – roześmiałam się. – Trzeba walczyć o marzenia, skarbie. Poza tym kiedy, jak nie teraz? Rodzice nam dołożyli do kupna działki, na stan surowy weźmiemy kredyt, a potem sprzedamy mieszkanko w mieście i za te pieniądze wykończymy dom…
Po raz pierwszy pokłóciliśmy się przy wyborze projektu budowlanego. Ja chciałam parterowy, szeroki dom z podwójnym garażem i słonecznym wykuszem w salonie. Niestety, każdy projekt, który wybrałam, mąż od razu odrzucał.
– Wiesz, ile będzie kosztowała budowa takiego domu?! – złościł się. – Taki duży, kopertowy dach kosztuje kilkadziesiąt tysięcy. Najtańszy w wykonaniu jest prosty dom o niedużym metrażu, z dwuspadowym dachem i użytkowym poddaszem – tłumaczył.
Ostatecznie ustaliliśmy kompromis i kupiliśmy projekt niedużego domu z tarasem od południa i wyjściem na ogród.
– Jak dobrze pójdzie, już za dwa lata będziemy mieszkać w swoim domku – cieszył się Sylwek, gdy czerwonym winem świętowaliśmy przyznanie kredytu.
– Tak, w salonie będzie kominek, holenderskie meble po renowacji, drewniane schody na poddasze… – rozmarzyłam się.
– A łazienkę jaką byś chciała? – spytał, dolewając mi wina.
– Wannę z hydromasażem i pastelową glazurę z zielonymi motywami! I zielone szafki na ręczniki i kosmetyki.
To był bardzo dobry czas w naszym małżeństwie. Razem planowaliśmy, jak będzie wyglądał nasz dom, oglądaliśmy portale i katalogi z wystrojem wnętrz. Jeździliśmy do hurtowni porównywać ceny materiałów wykończeniowych. Szukaliśmy solidnej firmy budowlanej. To ja się uparłam, żeby podpisać umowę z panem Wieśkiem.
– Wydaje mi się, że to niezły cwaniak! Żeby czegoś nie spartaczył – martwił się mąż.
– To fachowiec. Wybudował dom znajomych moich rodziców, chwalili go – przekonywałam.
Zaczęła się budowa. Po dwóch miesiącach zabrakło pustaków i drutu zbrojeniowego.
– Jak to możliwe?! Przecież w projekcie jest napisane zużycie materiału budowlanego! – krzyczał Sylwek. – Może ten majster sprzedaje coś na lewo?!
– Coś ty, pan Wiesiek to uczciwy człowiek! – oburzyłam się.
Wszystkiemu byłam winna oczywiście ja
Nie skończyliśmy jeszcze stanu surowego, gdy zabrakło nam pieniędzy. Sylwek po raz setny studiował kosztorys dołączony do projektu i wciąż nie mógł się nadziwić, że tak bardzo różni się od rzeczywistości. Na szczęście pomogli teściowie, a blachodachówkę kupiliśmy na raty.
Zaczęła się żmudna praca wykończeniowa i poszukiwanie dobrych fachowców: elektryka, tynkarzy, hydraulika. Nie było to proste, bo tynki odpadały, a w kuchni zaplanowaliśmy za mało gniazdek. Ciągle więc jakiś fachowiec przyjeżdżał coś poprawiać. Na dodatek jesienią zauważyliśmy wodę na strychu.
– To wina dachu, jest źle położony! – wściekał się Sylwek. – Niech ja dorwę tego Wieśka, już sobie z nim pogadam! Musi to jak najszybciej naprawić!
Niestety, okazało się wkrótce, że firma pana Wieśka się rozpadła, a sam majster siedzi w więzieniu za kradzieże.
– Ale wybrałaś murarzy! Kryminalistów! – krzyczał Sylwek.
– Odczep się, mogłeś wybrać lepszych! Skąd miałam wiedzieć, że to partacz i złodziej?!
Kłóciliśmy się coraz częściej, zwłaszcza że mieliśmy też problemy finansowe. Zaczęła się spłata kredytu, każde pieniądze przeznaczaliśmy na budowę.
– Jezu, wydawało nam się, że dobrze zarabiamy, że damy radę, a tu klops… – jęczałam.
– Ja w ogóle mam dość tej budowy! – krzyczał mąż. – Za dużo to kosztuje pieniędzy i nerwów! Pracuję po kilkanaście godzin, co drugi dzień po pracy jadę na budowę dopilnować roboty, śpię po pięć godzin! Mam dość!
– Nie krzycz, mnie też lekko nie jest! Mam dość oszczędzania! Od miesięcy nie kupiłam żadnych ubrań ani kosmetyków!
Nastrój poprawił nam się, gdy sprzedaliśmy mieszkanie w mieście. Mieliśmy wreszcie pieniądze na wykończenie domu. Wprowadziliśmy się do jednego pokoju naszej willi, a za ścianą robotnicy układali podłogę, glazurę, montowali podwieszane sufity. Nasze marzenie o domku powoli się spełniało.
– Będziemy zapraszać gości na grilla, urządzimy święta dla całej rodziny – mówiłam do męża.
– Tak, ale pamiętaj, że musimy zamówić opał na zimę i ogrodzić podwórko, a to kosztuje.
– No wiem, ale pomyśl: do końca tygodnia robotnicy skończą, a najbliższy sobotni wieczór spędzimy, popijając winko przed kominkiem – rozmarzyłam się.
Niestety, ten zaplanowany wieczór okazał się niewypałem. Szykowałam kolację, a mąż rozpalał ogień w kominku.
– Cholera! Cały dym zamiast lecieć do komina, cofa się do pokoju! – krzyczał Sylwek. – Zaraz ściany będą czarne od sadzy!
Cały wieczór spędziliśmy na wietrzeniu domu i czyszczeniu. Niestety, okazało się wkrótce, że kłopoty dopiero się zaczęły.
Urodzi się maleństwo, będziemy rodziną
Po kilku deszczowych dniach nasze podwórko tonęło w wodzie. Koła samochodu, a także nasze buty grzęzły w błocie i glinie. Błoto nanosiło się domu, co doprowadzało mnie do furii. Zamówiliśmy opał na zimę, ale ciężarówka nie mogła wjechać na podwórko. Kierowca zostawił drewno i węgiel przy wjeździe, no a potem my oboje przez całą sobotę zwoziliśmy wózkiem ten opał do kotłowni.
– Dlaczego ja się zgodziłem na ten dom?! – złościł się Sylwek, wylewając błoto z kaloszy. – Mógłbym teraz odpoczywać w ciepłym mieszkaniu w bloku!
Nadeszła zima, a z nią kolejne problemy. Droga dojazdowa często była zasypana śniegiem. Ciężarówka z pługiem przyjeżdżała dopiero po ósmej.
– Wstawaj odśnieżać ze mną podwórko! Jak wyjedziemy samochodem na drogę?! – krzyczał do mnie mąż każdego ranka.
– Nie złość się, wiosną utwardzimy podwórko kostką brukową – pocieszałam go.
– Ciekawe za co! Liczyłaś kiedyś koszty utrzymania domu? – burknął. – Jest koniec stycznia, a już brakuje opału, nie mówię nawet o kosztach dojazdu do pracy. A ile się nasłuchałem od szefa, że się spóźniam! Jego nie obchodzą zaspy na drodze ani korki przy wjeździe do miasta.
– Mówisz z taką pretensją, jakbym ja była temu winna! – rozzłościłam się. – A przypominam ci, że to była nasza wspólna decyzja! Mieliśmy być tutaj szczęśliwi, mieliśmy postarać się o dziecko… Tymczasem ciągle się kłócimy! O głupoty!
– Masz rację, bez sensu te kłótnie – przyznał Sylwek. – Jak się urodzi dziecko, to będziemy prawdziwą rodziną.
Zaczęliśmy starania o dzidziusia i zarazem o ożywienie naszych relacji. Jeździliśmy po pracy do kina, zapraszaliśmy do nas przyjaciół. Troszczyliśmy się o siebie nawzajem. Gdy zaszłam w ciążę, byliśmy bardzo szczęśliwi. Niestety, kolejne kłopoty znów nas poróżniły. Na suficie w sypialni powstały plamy wilgoci. Wezwany fachowiec stwierdził, że to wina wadliwie położonego dachu.
– Nowy dom, a już trzeba remontować! – złościł się mąż.
– Gdybyś się choć trochę na tym znał, sam byś wszystkiego dopilnował. Ale ty nawet gwoździa w ścianę wbić nie umiesz! – powiedziałam kąśliwie.
– Nie umiem, bo jestem specjalistą od reklamy, a nie budowlańcem – odparł. – W dodatku wychowałem się w mieście. Rany, jak sobie pomyślę, że w zimie muszę odśnieżać i palić w kotłowni, a latem co dwa tygodnie kosić trawnik, to odechciewa mi się wszystkiego…
Mąż tu tylko sypiał, ja czułam się jak więzień
Urodził się Szymonek i przez chwilę znów byliśmy zgodnym małżeństwem. Niestety, synek często chorował. Lekarze stwierdzili u niego napięcie spastyczne mięśni oraz alergię. Musieliśmy jeździć z nim do specjalistów i na rehabilitację. Było to trudne i kosztowne, bo mieliśmy jedną pensję i jeden samochód.
– Gdybyśmy zostali w mieście, przychodnie i żłobek byłyby na miejscu – powtarzał Sylwek.
Nie dyskutowałam z nim. Coraz częściej myślałam, że decyzja o przeprowadzce na wieś była nieprzemyślana. Mąż wracał z pracy późno i był zmęczony. Ja przez całe dnie siedziałam w domu sama z dzieckiem i swoimi ponurymi myślami. Nie miałam do kogo buzi otworzyć.
W mieście są klubiki dla matek z małymi dziećmi, a w centrach handlowych – sale zabaw z opiekunkami. Za ścianą miałam życzliwą sąsiadkę, która na pewno w razie potrzeby zostałaby przez godzinę z małym. Na wsi był jeden słabo zaopatrzony sklep. Nikogo nie znałam. Najbliżsi sąsiedzi mieszkali pół kilometra dalej. Wszyscy traktowali nas nieufnie, jak obcych.
Mąż też ciągle narzekał.
– Nie dość, że muszę sam zarobić na rodzinę i na kredyt, to jeszcze codziennie trzy godziny spędzam na dojazdach do pracy – marudził ciągle.
– A ty myślisz, że mnie jest łatwo?! Wytrzymałbyś codziennie sam w domu z dzieckiem?! – krzyczałam rozżalona. – Ja też tęsknię do ludzi i do pracy, dość mam tego odludzia! – wyznałam i rozpłakałam się.
– No już, nie płacz – przytulił mnie Sylwek. – Widzisz, jak wyszło? To miał być dom naszych marzeń, a tylko się przez niego kłócimy… Proszę cię, Edytko, sprzedajmy tę cholerę i wracajmy do miasta – poprosił cicho, patrząc mi w oczy.
– Może to dobry pomysł? Ja też się boję o nas… Żeby tylko udało się go sprzedać!
Kupca znaleźliśmy po pół roku. Kupiliśmy małe mieszkanko w Warszawie, a za resztę pieniędzy spłaciliśmy zaciągnięty na budowę kredyt. Znów jesteśmy zgodnym małżeństwem, a za miasto jeździmy tylko na pikniki.
Czytaj także:
„Kochałem Emilkę jak wariat, ale miała jedna wadę - marzyła, żeby zamieszkać na wsi. A ja dopiero co stamtąd uciekłem...”
„Życie na spokojnym osiedlu zamieniło się w koszmar. Żałowałam, że spełniliśmy marzenie o domu na wsi”
„Moja żona była niereformowalnym mieszczuchem. Zamieniłem ją na dom na wsi i hodowlę kaczek”