„Wyjazd do rodziców całkowicie zmienił nasze życie. Na miejsce co prawda nie dotarliśmy, ale za to znaleźliśmy skarb”

małżeństwo w samochodzie fot. Adobe Stock, Ольга Рязанцева
„Rafał kazał mi czekać z psem na poboczu. Sam pobiegł po samochód zaparkowany kilkadziesiąt metrów dalej. Byłam przemoczona, dookoła panowała ciemność. Słyszałam tylko silniki przejeżdżających samochodów. Zadzwoniłam do rodziców i kilku koleżanek, ale nie byłam w stanie się uspokoić. Rafał obdzwaniał tymczasem szpitale”.
/ 08.06.2023 14:15
małżeństwo w samochodzie fot. Adobe Stock, Ольга Рязанцева

Rafał przyjechał po mnie spóźniony 20 minut. Wybiegłam z domu i wskoczyłam na siedzenie pasażera, każąc mu od razu ruszać. Jechaliśmy do moich rodziców, a mama nie znosi czekać z ciepłym posiłkiem.

– Szybciej nie mogę, Aga… – mój chłopak rzucił mi pełne poczucia winy spojrzenie. – Zadzwoń do nich, że się spóźnimy, bo ja nie nadgonię.

Rzeczywiście, jechało się okropnie

Jezdnia była mokra, wycieraczki nie nadążały zbierać brudnej mazi. Nie było korków, ale i tak trzeba było poruszać się z minimalną prędkością ze względu na padający śnieg z deszczem i silny wiatr. Byłam pewna, że wilgoć niedługo zamieni się w ślizgawkę, bo temperatura na zewnątrz była ujemna. Rafał miał rację, trzeba zadzwonić do rodziców – spóźnimy się więcej niż dwadzieścia minut.

Pochyliłam się nad telefonem i zaczęłam wybierać numer, gdy nagle samochód szarpnął w prawo, a pasy wbiły mi się w brzuch i obojczyk. Kiedy auto gwałtownie stanęło, nawet nie pytałam, co się stało.

– Cholera, w ostatniej chwili! – wymamrotał zdenerwowany Rafał. – Trójkąt musiało zwiać z drogi…
Staliśmy na poboczu, jedno koło prawie wisiało w rowie. Przed nami stało kilka innych samochodów, wszystkie na światłach awaryjnych. Wypadek. Nic niezwykłego przy takiej pogodzie.

– Idę sprawdzić, czy nie trzeba pomóc  – Rafał odpiął pas. – Może ktoś utknął w rowie?

Wysiadłam razem z nim, naciągając kaptur na głowę

Ciągle padało. Kiedy minęliśmy trzy pojazdy na poboczu, zrozumieliśmy, że sprawa jest poważna. Kilkanaście osób otaczało dwa rozbite samochody. Ktoś krzyczał coś do telefonu, ktoś inny biegł z gaśnicą. Mały sedan miał wgniecioną z boku maskę, lewe drzwi były zakleszczone.

W środku ktoś był i ludzie usiłowali go wyciągnąć. Drugi samochód, czarne kombi, był w lepszym stanie, ale szyby miał porozbijane. Na jezdni leżały przedmioty, które musiały wylecieć z wnętrza przy zderzeniu: mała torba podróżna, książka, plastikowa siatka, z której wytoczyło się kilka puszek z karmą dla psów.

– Odsuń się! – Rafał pociągnął mnie w bok, kiedy za nami rozległo się wycie syren ambulansów.
Po chwili staliśmy za rowem na poboczu, obserwując akcję strażaków i ratowników medycznych.

W wypadku byli ranni, ale wszyscy na szczęście mogli poruszać się o własnych siłach. Przyjechał też radiowóz i laweta. Nie mogliśmy w żaden sposób pomóc, więc zaczęliśmy powoli kierować się w stronę naszego samochodu.

Pobocze było zarośnięte krzakami do kolan, obecnie mokrymi od deszczu. Rafał przeskoczył przez rów jako pierwszy i wyciągnął do mnie rękę. Odruchowo spojrzałam pod nogi i krzyknęłam z przerażenia…

– Rafał! Tu ktoś leży! Spójrz! Coś tu się rusza!

Rzeczywiście, na dnie rowu widać było jakiś duży kształt

Przerażeni, że to człowiek, którego siła uderzenia wyrzuciła z któregoś z samochodów, pochyliliśmy się nad postacią i odkryliśmy, że to pies.

– Jest ranny, ale oddycha – oceniłam szybko, patrząc na spazmatycznie unoszące się i opadające żebra owczarka niemieckiego. – Musimy kogoś tu wezwać, trzeba go stąd wynieść!

Tyle że nie było kogo wzywać. Karetki już odjechały, zresztą ratownicy nie zajmują się reanimacją zwierząt. Strażacy chyba też nie. Została policja, ale oni także właśnie włączali się do ruchu. Zostaliśmy sami: my i ranny pies.

Dorosły wilczur może ważyć nawet pięćdziesiąt kilogramów. Ten, bezwładny, leżący na dnie głębokiego rowu zdawał się ważyć chyba z dwieście. Wyciągnęliśmy go, podkładając pod zwierzę kurtkę Rafała i traktując ją jako prowizoryczne nosze.

Pies był przytomny, oddychał chrapliwie i na moment utkwił we mnie spojrzenie czarnych oczu. To spojrzenie, pełne bólu, ale i wdzięczności wydało mi się tak ludzkie, że to aż niewiarygodne.

– Spokojnie, mały, wyciągniemy cię i zawieziemy do weterynarza – przemawiałam do owczarka, ciągnąc zasapana kurtkę. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. A potem znajdziemy twoich państwa i wrócisz do domu…

Rafał kazał mi czekać z psem na poboczu

Sam pobiegł po samochód zaparkowany kilkadziesiąt metrów dalej. Byłam przemoczona, dookoła panowała ciemność. Słyszałam tylko silniki przejeżdżających samochodów i ciężki oddech owczarka. Nad nami świecił księżyc w pełni.

Zapakowaliśmy psa na tylną kanapę wozu, a potem zawróciliśmy. Był wieczór, znajdowaliśmy się daleko od najbliższego miasta, więc największy sens miał powrót tam, gdzie potrafiliśmy znaleźć otwartą klinikę weterynaryjną.

– Jest połamana i straciła sporo krwi – ocenił weterynarz, kiedy wtaszczyliśmy do jego gabinetu rannego psa.

– Ona? – zdziwiłam się.

– Tak, przecież to suka – lekarz spojrzał na mnie jak na wariatkę i dopiero wtedy opowiedzieliśmy pokrótce, skąd mamy psa. Wcześniej po prostu domagaliśmy się dla niego natychmiastowej pomocy.

– Zabiorę ją na salę operacyjną. Proszę być pod telefonem, dam znać, co z nią.

W domu siedzieliśmy jak na szpilkach

Zadzwoniłam do rodziców i kilku koleżanek, ale nie byłam w stanie się uspokoić. Rafał obdzwaniał tymczasem szpitale i próbował dowiedzieć się, gdzie trafili domniemani właściciele suczki. W końcu to ustalił i zapisał.

Weterynarz oddzwonił po czterech godzinach.

– Państwa pies jest już po operacji – oznajmił. – Dobre wieści są takie, że przeżyje. Nie ma obrażeń wewnętrznych. Strata krwi wynikła ze zmiażdżenia tylnej łapy. Niestety zła wieść jest taka, że łapy nie dało się uratować. Przykro mi.

Okazało się, że suczka musiała mieć amputowaną lewą tylną łapę, całkowicie pogruchotaną podczas wypadku. Weterynarz potwierdził nasze przypuszczenia, że musiała jechać niezabezpieczona w żaden sposób i podczas zderzenia wyrzuciło ją z samochodu jak z katapulty.

Ponieważ z pasażerami żadnego z samochodów biorących udział w wypadku nie udało się na razie skontaktować, podjęliśmy decyzję, że będziemy traktować Lunę jak własnego psa i płacić za jego leczenie.

Tak właśnie ją nazwaliśmy: Luna

Jak księżyc, który w tamtą straszną noc świecił nad nami, kiedy wyciągaliśmy sunię z rowu.

Na szczęście w powiedzeniu „goi się jak na psie” jest sporo prawdy. Luna bardzo szybko dochodziła do siebie i już trzy dni po operacji próbowała chodzić na trzech łapach. Zabraliśmy ją do domu.

– Tu na razie będziesz spała – powiedziałam do niej łagodnie, drapiąc ją za uchem. – Potem zawieziemy cię do twoich państwa, ale na razie masz tu kocyk i piłeczkę. A tu miseczki, proszę.

Rafał w końcu ustalił, że pies należał do osób jadących czarnym sedanem. Dowiedział się, że jechali nim kobieta i mężczyzna. Ona leżała jeszcze na oddziale ortopedii z urazem nóg, on wrócił do domu. Szpital jednak kategorycznie odmówił podania numeru telefonu do tego mężczyzny.

Powołali się na ustawę o ochronie danych osobowych i poradzili, żeby przyjechać odwiedzić pacjentkę, to może uda nam się porozmawiać osobiście.

– W sumie i tak musimy jechać do moich rodziców – stwierdziłam po namyśle – a to jest prawie po drodze. Weźmy Lunę i jedźmy tam. Powiemy tej kobiecie, że uratowaliśmy jej psa, niech zadzwoni po męża i zabierze Lunę do domu.

Tym razem sunia jechała w specjalnych szelkach

Siedziała na tylnym siedzeniu i z zainteresowaniem śledziła krajobraz przesuwający się za oknem. Zauważyłam głośno, że wygląda, jakby chciała wyskoczyć i pobawić się na zewnątrz. Bo pomimo braku jednej łapy, Luna radziła sobie jak normalny, zdrowy pies: biegała, bawiła się, skakała.

Odkryliśmy też, że zna całą masę komend, takich jak: „siad”, „zostań”, „nie rusz” czy „aport”. Ktoś szkolił tego psa, więc założyliśmy, że także go kochał i za nim tęsknił. Było nam trochę smutno, że musimy rozstać się z Luną, ale przecież ona nie była nasza. Musiała wrócić do swojego domu.

– Dobra, to ja pójdę do tej pani, a wy tu poczekajcie – zaplanowałam działanie, kiedy zaparkowaliśmy pod szpitalem.

Nim jednak zdążyłam zapytać na oddziale o właściwą salę, moją uwagę przykuło głośno wypowiedziane nazwisko pacjentki, tej samej, której szukałam.

– Przenieśliśmy pana żonę do dwójki – powiedziała pielęgniarka do wysokiego mężczyzny przy kontuarze.

Nie namyślając się, podeszłam do niego i powiedziałam, kim jestem i kto czeka w samochodzie na dole. Na razie jednak nie wspomniałam o kalectwie Luny.

Znaleźli państwo Korę? – zdumiał się, słuchając mojej historii. – Mój Boże, żona będzie bardzo szczęśliwa! Myśleliśmy, że zginęła i biedactwo leży gdzieś tam przy szosie. Nawet tam pojechałem po wyjściu ze szpitala, ale nie mogłem znaleźć dokładnego miejsca wypadku. To naprawdę cudowna nowina! Mam nadzieję, że jest cała i zdrowa i dalej będzie mogła pomagać żonie. Żona niedługo wychodzi ze szpitala i będzie bardzo potrzebować Kory.

Zatrzymałam się, słysząc te słowa

Nadszedł czas, by powiedzieć, że teraz to Kora vel Luna potrzebuje opieki. Kiedy jednak wspomniałam o amputowanej łapie, mężczyzna zbladł i oparł się o ścianę.

– Boże, to całkowicie zmienia postać rzeczy – westchnął, kręcąc głową. – Widzi pani, moja żona jest… niewidoma. Kora była jej przewodnikiem. To pies pracujący, musi być w pełni sprawny. Inaczej na nic się nie przyda osobie niewidomej…

Teraz ja poczułam, że blednę. Więc pies nie miał już domu, do którego mógłby wrócić? Mężczyzna potwierdził moje obawy. Powiedział, że oboje z żoną będą się starali o nowego psa towarzyszącego. Nie mogli sobie pozwolić na trzymanie w domu dwóch owczarków, w tym jednego kalekiego, to było nierealne.

Zwrócę państwu koszty leczenia Kory, ale nie mogę jej zabrać do domu – powiedział na koniec. – Spróbuję się skontaktować z fundacją, która ją wyszkoliła, może ktoś ją weźmie do siebie, może mają wolontariuszy czy coś…

Powiedziałam, że nie trzeba. Nie wyobrażałam sobie w tej sytuacji oddania Luny kolejnej osobie. To zwierzę nie zasługiwało na tułaczkę.

Podjęłam decyzję. Wiedziałam, że Rafał się zgodzi

To był nasz pies, od kiedy znaleźliśmy go rannego w rowie.

– Więc zostaje z nami? – upewnił się mój chłopak, kiedy rozemocjonowana wróciłam do samochodu. – Słyszysz, Luna? Nigdzie nie wysiadasz. Jedziemy dalej. Pani tak zdecydowała, a ona tu rządzi.

Wyglądała, jakby zrozumiała. Zamachała ogonem i wyciągnęła szyję, żeby dotknąć mnie nosem. Nie dosięgnęła, bo przytrzymały ją szelki, ale kiedy dotknęłam jej głowy, natychmiast mnie polizała. Nasze spojrzenia się spotkały i znowu miałam wrażenie, że jej czarne oczy mają w sobie coś zdumiewająco ludzkiego.

Luna jest z nami już drugi rok. Jej rany się zagoiły, zdaje się też nie pamiętać, że kiedyś miała inny dom i innych państwa. Jest do nas przywiązana całym sercem. Co ciekawe, nadal ma nawyki psa przewodnika: nigdy nie pozwala nam przejść przez ulicę, kiedy nie jest bezpiecznie, staje między mną, a przeszkodami, podnosi i oddaje nam to, co spada na ziemię.

W tym roku planujemy się pobrać, potem mieć dziecko. Wiem, że kiedy je urodzę, Luna będzie jego przyjaciółką i opiekunką. Kiedy jej o tym mówię, reaguje machaniem ogona i patrzy na mnie tymi swoimi mądrymi oczami. Jestem pewna, że rozumie wszystko i się ze mną zgadza.

Czytaj także:
„Haruję na 2 etaty, a i tak straciliśmy dach nad głową. Bezczelność, że nikt nie chce pomóc samotnej matce z maluchami”
„Myślałam, że jest zajęty, bo planuje zaręczyny, a on harcował z kochanką. Nie odpuszczę mu. Na szczęście znam jego słabości”
„Sierociniec nie dał mi ciepła, ale wskazał życiowy cel. Ofiaruję się dzieciom, które nie wiedzą, czym jest miłość rodzica”

Redakcja poleca

REKLAMA