„Wychowałam się w imprezowni. Rodzice kupili na wsi dom, do którego nieustannie zjeżdżali znajomi na imprezy i darmowe spanie”

Wychowałam się w imprezowni fot. Adobe Stock, jackfrog
„W każdy weekend tamtego lata na działkę w Dobrej Woli przyjeżdżało mnóstwo gości. Nie było wtedy telefonów komórkowych, więc nikt się nie zapowiadał. Pewnej soboty zrobił się taki tłok, że nawet na trawniku nie było wolnego metra. Gdy wydawało się, że mamy komplet i nikt już nie dojedzie... ciocia postanowiła wyprawić u nas swoje imieniny”.
/ 28.01.2023 15:15
Wychowałam się w imprezowni fot. Adobe Stock, jackfrog

Moi rodzice, gdy byli jeszcze bardzo młodzi, wszystkie urlopy spędzali, jeżdżąc na motorze po Polsce. Pewnego dnia rozbili namiot w Dobrej Woli nad Wkrą i – zakochali się w tej okolicy. Wioska, położona na wysokiej skarpie, zachwycała typowo polskim, mazowieckim krajobrazem. Ostro w dół do samej rzeki schodziła kwiecista łąka, a pośród traw wiodła kręta, piaszczysta droga obsadzona rosochatymi wierzbami. Za rzeką rozpościerał się las, a słońce zataczało krąg od wschodu aż po zachód. Gdy stało się na skarpie, woda mieniła się srebrzyście lub złociście.

Widok był bajkowy

– Koniec wojaży. Tu wybuduję letni dom. Już od świtu będę łowić ryby, a po południu siądę na tarasie… – powiedział tata, mama zaś, ponieważ była szybka w działaniu, od razu poszła do gospodarzy zapytać, czy odsprzedadzą kawałek ziemi.

Od tego dnia wszystko potoczyło się błyskawicznie. Rodzice kupili kawał łąki na skarpie i z pomocą rodziny oraz przyjaciół postawili na niej solidny, drewniany domek letniskowy… Ileż było śmiechu i zabawy w trakcie budowy! Zjechali się niemal wszyscy moi wujowie, prawdziwi i przyszywani, z żonami i narzeczonymi. Nocowali w namiotach, całe wakacje były jak jeden wielki piknik. W dzień robota paliła im się w rekach, a od zachodu słońca biesiadowali przy ognisku. W tym samym czasie w narożniku działki, w najniżej położonym miejscu powstała druga ważna budowla, a mianowicie toaleta – sławojka. Tutaj tata wykazał się nadzwyczajną fantazją. Od kolegów z Instytutu Techniki Budowlanej dostał kopułę z nowoczesnego tworzywa przypominającego szkło i umieścił ją na szczycie drewnianego domku z serduszkiem. Pełniła rolę przezroczystego kulistego dachu. W upalny dzień można się było w niej ugotować, za to nocą sławojka świetnie nadawała się do obserwacji gwiazd.

Na Wkrze często organizowano spływy kajakowe, a z koryta rzeki toaleta wyglądała niesamowicie. Ukryta w wysokich słonecznikach, więc kajakarze mogli dostrzec tylko świetlistą kopułę, od której odbijało się słońce, rażąc w oczy.

Na taki widok wiosła wypadały im z rąk!

Na zakończenie budowy, zgodnie z tradycją, na ostatniej krokwi trzeba było zawiesić wiechę. Wszyscy o tym zapomnieli. Dom był gotowy i siedzieliśmy na tarasie, rozkoszując się chłodnym piwem. Nagle wuj Jan zerwał się jak oparzony i pobiegł na łąkę. Długo nie wracał. W końcu pojawił się z pękiem polnych kwiatów. Zdziwiona i wzruszona ciotka wstała, ale o dziwo, to nie ku niej zmierzał wuj. Przystawił do ściany drabinę, po czym wspiął się na dach i na kominie zawiesił wiecheć.

Bez wiechy szczęścia w nowo wybudowanym domu nie będzie! – skwitował. – No i jeszcze kwiatki podlać trzeba.

Po tych słowach usłyszeliśmy, jak coś pienistego równym strumieniem leje się po dachu. Nie była to woda. Mama krzyknęła ze zgrozą, bo jak my wszyscy pomyślała, co wuj Jan, będący już trochę pod wpływem procentów, zrobił na dachu. A tymczasem tylko ochrzcił go piwem. Gdy zobaczył nasze miny, tak się zaczął śmiać, że zachwiał się, a łapiąc równowagę, uchwycił się wiechy. Razem z kwieciem zjechał z dachu, stłukł sobie pośladki i tak rozpoczął serię zwariowanych zdarzeń w tym urokliwym miejscu. W każdy weekend tamtego lata na działkę w Dobrej Woli przyjeżdżało mnóstwo gości. Liczni przyjaciele rodziców, moi koledzy ze studiów i koleżanki mojej siostry. Nie było wtedy telefonów komórkowych, więc nikt się nie zapowiadał. Na szczęście przywozili ze sobą prowiant i namioty. Pewnej lipcowej soboty zrobił się taki tłok, że nawet na trawniku wokół domku nie było wolnego metra. Gdy wydawało się, że mamy komplet i nikt już nie dojedzie, pojawili się nowi goście. Ciocia Halinka postanowiła wyprawić u nas swoje imieniny. Razem z wujkiem Wiesiem przywieźli radzieckiego szampana i gar jarzynowej zupy.

Ciągle mieliśmy gości

– Nie martw się, Lusiu – powiedziała Halinka na widok przerażonej miny mamy. – Przenocujemy w samochodzie, siedzenia się rozkładają.

Ponieważ na działce był już tłok, auto postawili tuż za furtką, na pochyłej drodze wiodącej wprost do rzeki. Na wszelki wypadek zaciągnęli hamulec ręczny. Impreza się udała, toasty wznosiliśmy do późnej nocy. Jak się okazało, te „za szczęście” Halinki były na wagę złota… Po przyjęciu solenizantka z mężem umościli się w aucie. Inni poukładali się w namiotach. Spaliśmy do południa. Obudziłam się wcześnie i ze zdziwieniem stwierdziłam brak auta pod furtką.

„Czyżby ciotka z wujkiem już pojechali? Po alkoholu?” – zaniepokojona natychmiast zbudziłam mamę.

Była zdziwiona tak samo jak ja, ale co było robić. Ona zabrała się za przygotowywanie śniadania, ja wskoczyłam w kostium kąpielowy i pobiegłam nad rzekę. Nad samą wodą oparta o wielką wierzbę stała, a właściwie zwisała, skoda ciotki Haliny. Z jej wnętrza dochodziło głośne chrapanie. Zajrzałam przez okno. Ciotka z wujkiem zawinięci w śpiwory spali snem kamiennym. Któreś musiało niechcący zwolnić hamulec ręczny i auto powoli stoczyło się wprost nad rzekę. Cudem tylko zatrzymało się na wielkim drzewie i nie wjechało do wody! Pobiegłam po pomoc, bo samochód trzeba było wyciągnąć, a ciotkę i wujka tak obudzić, żeby ze strachu na serce nie poumierali.

Do dziś pamiętam ich miny!

W sierpniu przyjaciel taty, Sławek, przywiózł ze sobą do Dobrej Woli ze dwadzieścia lat młodszą przyjaciółkę. Przyjechali pociągiem, potem złapali stopa, ostatni kawałek drogi pokonali piechotą. W pobliskim sklepie zrobili wielkie zakupy, niestety, przy okazji zostawili tam namiot. Gdy wrócili, po namiocie nawet wspomnienie nie zostało… Zrobił się problem, bo domek jak zwykle był przepełniony. Na szczęście miejscowi gospodarze, nasi sąsiedzi, zgodzili się, by para wyjątkowo przenocowała w ich stodole. Taty przyjaciel cały wieczór stroszył się przed swoją ukochaną niczym paw, ale wybranka jego serca utrudzona podróżą – lub może po prostu wściekła za tę niekomfortową wycieczkę – szybko opuściła rozbawione towarzystwo, udała się do stodoły sąsiadów i poszła spać.

Sławek wyraźnie stracił humor. Posiedział z nami jeszcze trochę, następnie przebrał się w dres i nie wiedzieć czemu, zamiast od razu do stodoły, najpierw pobiegł nad rzekę. Niełatwo było zbiec ze stromej łąki, zwłaszcza nocą, nic więc dziwnego, że potknął się i zjechał w dół na plecach i pośladkach. Tego dnia gospodyni wypuściła na łąkę krowy. Co zwierzęta zostawiły w trawie, okazało się rano, kiedy to przyjaciel taty wraz z ukochaną wyszli ze stodoły.

– Czy źle pani spała? – zapytał mój tata dziewczynę, bo na pierwszy rzut oka widać było, że jest w kiepskim stanie.

– Szybko zasnęłam – odparła – ale wkrótce obudziłam się, bo poczułam straszny zapach, który nie opuścił nas do rana.

– Rzeczywiście – dorzucił Sławek, kręcąc nosem – smród, jakby tuż obok była obora. Ale przecież nigdzie jej tu nie ma.

To mówiąc, rozejrzał się wokół i wtedy wszyscy zobaczyliśmy, jak wygląda jego dres z tyłu. Nosił wyraźne ślady tego, na czym pośliznął się podczas nocnego biegania po łące i co zaniósł na swoich plecach do romantycznej sypialni na sianie… 

Czytaj także:
„Przyjaciółka zaczęła się umawiać z moim byłym. Chciałam ją ostrzec, ale nie chciała mnie słuchać, więc niech cierpi!”
„Wiedziałam, że przyjaciółka wyleci z pracy i zrobiłam coś strasznego. Przeze mnie Beatka miesiącami żyła w nędzy”
„Przyjaciółka wprosiła się i zrobiła z mojego mieszkania hotel. Nie miała dla mnie czasu, bo uganiała się za facetami”

Redakcja poleca

REKLAMA