Dzisiaj są moje 18. urodziny. Nigdy nie przypuszczałam, że może to być taki ważny dzień. Gdy zdmuchiwałam świeczki na torcie, który specjalnie dla mnie upiekła pani Jadzia, nasza kucharka, nagle dotarło do mnie, że jestem już dorosła. Niedługo będę musiała rozpocząć samodzielne życie. I opuścić dom dziecka. Jedyny dom, który pamiętam…
Miałam chyba sześć lat, gdy tu trafiłam. Co przypominam sobie z tamtego czasu? Wszystkiego potwornie się bałam. Przerażały mnie długie korytarze, obcy ludzie… Wiem, że zabrano mnie z rodzinnego domu, bo było mi tam źle. Matka w ogóle się mną nie zajmowała. Rzeczywiście, wiele razy próbowałam sobie przypomnieć szczęśliwie chwile w jej ramionach. Jak mnie przytula, całuje. I nie mogłam. Więc pewnie ich nie było…
Podobno, gdy mnie zabierali, nie uroniła ani jednej łzy. Martwiła się tylko tym, że straci zasiłek na dziecko, i nie będzie miała za co się zabawić. Ale potem nawet o mnie nie walczyła. Widać szybko pogodziła się ze stratą, a może znalazła sobie inne źródło utrzymania? Kto ją tam wie… Nigdy więcej jej nie widziałam. W którymś momencie sąd odebrał jej prawa rodzicielskie, i tak właśnie zostałam sierotą. Dostałam swoje łóżko, szafę. Reszta była wspólna – zabawki i kolana wychowawczyni.
Ludzie wolą adoptować młodsze dzieci
Wiecie, co to jest choroba sieroca? To choroba samotnych, niekochanych dzieci. Nigdy nie opuszcza takich miejsc jak dom dziecka. Niby jest tu wszystko, co potrzebne do życia: opieka, jedzenie, ubranie. Brakuje tylko jednego: matczynej miłości… Nic nie jest w stanie jej zastąpić. Wierzcie mi, wiem dobrze, co mówię.
Czasem z przerażeniem słucham, jak lekceważąco niektóre nastolatki mówią o swoich mamach. Że mają ich serdecznie dość, że chciałyby, żeby zniknęły i wreszcie przestały truć. Mam ochotę je wtedy udusić! Boli mnie, że nie potrafią docenić, ile im zawdzięczają. Może gdyby znalazły się w takiej sytuacji jak ja, przejrzałyby na oczy… Wiem, nikomu nie powinno się życzyć źle, ale niektórym przydałaby się porządna lekcja życia.
Pamiętam moje rozmowy z koleżankami, gdy miałyśmy po osiem, dziewięć lat… Często mówiłyśmy o naszych marzeniach. Wyobrażałyśmy sobie, że będziemy mieć rodziców, nowy, prawdziwy dom, własny pokój. I niecierpliwie wyczekiwałyśmy dnia, kiedy to nastąpi. Ale nigdy nie przedstawiono nas żadnej parze. Nowi rodzice zabierali inne dzieci. Młodsze. Wyglądałyśmy przez okna, machałyśmy im na pożegnanie, udawałyśmy, że się cieszymy. A tak naprawdę potwornie im zazdrościłyśmy. I chowałyśmy się po kątach, żeby nikt nie widział naszych łez zawodu.
Ja też płakałam. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego ludzie interesują się przede wszystkim maluchami… Dlaczego nikt ani razu nie spojrzał na mnie? Czyżby nie zauważali, że ja też jestem jeszcze dzieckiem i potrzebuję miłości, zainteresowania?
Sprawa wyjaśniła się, gdy przypadkowo usłyszałam rozmowę naszej pani dyrektor z jej koleżanką z domu małego dziecka. „Wiesz, u mnie drzwi się nie zamykają. Chętnych do adopcji jest więcej niż wolnych prawnie maluchów” – mówiła tamta. Nasza tylko westchnęła: „A u mnie jest odwrotnie. Cieszę się, gdy ktoś przyjdzie. No ale cóż, moje dzieci są już za stare. Każdy chce niemowlę” – odparła.
Z bezsilności i bólu chciało mi się wyć. W tym czasie żałowałam, że nie zabrali mnie od matki wcześniej, gdy byłam jeszcze niemowlęciem. Wtedy pewnie miałabym już ten swój wymarzony dom… A tak ciągle czekałam.
W szkole zawsze byłam tą gorszą
Kiedy przestałam czekać? Chyba gdy skończyłam trzynaście lat. Pogodziłam się z tym, że będę mieszkać w bidulu do pełnoletności. Już nie rozmawiałyśmy z dziewczynami o tamtych marzeniach. Wieczorami snułyśmy nowe opowieści – o życiu, gdy będziemy już dorosłe. O prawdziwej miłości, dobrym mężu, dzieciach, pracy. Myślę, że dzięki tym rozmowom łatwiej nam było pogodzić się z tym, że z naszych marzeń nic nie wyszło.
Niestety nie wszystkie dziewczyny uczestniczyły w tych rozmowach. Pamiętam Julkę, koleżankę, z którą mieszkałam w jednym pokoju. Julka wierzyła, że znajdzie swój dom. Chyba najbardziej i najdłużej z nas wszystkich. Świetnie się uczyła, była grzeczna, uczynna. A do tego ładna. Myślała, że dzięki temu będzie jej łatwiej. „Zobaczycie, niedługo mnie adoptują. Jak się zadomowię, to was do siebie zaproszę” – mówiła.
Ale czas mijał i nikt jej nie zabierał. No i pewnego dnia straciła nadzieję. Bardzo się wtedy zmieniła. Jakby coś w niej pękło. Przestała chodzić do szkoły, zamknęła się w sobie. Nie chciała z nikim rozmawiać. Ani z wychowawcami, ani nawet ze mną, choć wcześniej świetnie się dogadywałyśmy. Zaczęła uciekać, kraść. Zawsze przywoziła ją policja. Aż w końcu zniknęła na dobre. Szukali jej, ale nie znaleźli do dziś. Czasem zastanawiam się, co się z nią dzieje. Czy jeszcze żyje, jest szczęśliwa? Myślę, że gdyby znalazła ten swój wymarzony dom, byłaby dziś piękną i mądrą kobietą. A tak? Kto wie, jak skończyła…
W domu dziecka nie działa mi się żadna krzywda. Wszyscy byliśmy tu równi. Gorzej w szkole. Tam zawsze byłam tą gorszą. Choć miałam najlepsze stopnie w całej klasie. Gdy coś komuś zginęło, inni uczniowie patrzyli znacząco na mnie. „Oni wszyscy kradną” – słyszałam za plecami. Nikt nie przejmował się tym, co czuję, nawet nauczyciele. Gdy organizowana była jakaś wycieczka, wyprawa do kina czy muzeum, wychowawczyni zawsze przy całej klasie mówiła, że ja nie płacę. Po co to powtarzała? Przecież i tak wszyscy o tym wiedzieli.
Spuszczałam wtedy głowę. Nie chciałam widzieć tych ironicznych spojrzeń, słyszeć szeptów innych uczniów, że przeze mnie ich rodzice muszą płacić drożej… Któregoś razu nie wytrzymałam. Wstałam i wykrzyczałam, że nie potrzebuję ich łaski. Wychowawczyni była oburzona… „Jak ty się zachowujesz? Powinnaś być wdzięczna za to, co inni dla ciebie robią” – usłyszałam. Za co miałam być wdzięczna? Za upokorzenia?
W podstawówce nie miałam ani jednej koleżanki spoza domu dziecka. Żadna „normalna” dziewczyna nie chciała siedzieć ze mną w ławce, żadna nie zaprosiła mnie do swojego domu. Tak jakbym była naznaczona jakimś piętnem. Jakby to był wstyd przyjaźnić się ze mną. Bardzo z tego powodu cierpiałam. Przecież to nie była moja wina, że moi rodzice byli tacy, jacy byli… Dopiero w liceum zaczęłam chodzić z podniesioną głową. Znalazłam pierwszych przyjaciół, dla których ważne było jaka jestem, a nie skąd jestem.
To, że przetrwałam te wszystkie upokorzenia i nie załamałam się tak jak Julka, zawdzięczam moim wychowawcom. Oczywiście nie tym szkolnym, ale tym z domu dziecka. Miałam szczęście, że trafiłam właśnie na nich. Zależało im na mnie. Dużo ze mną rozmawiali. „Potrafisz”, „Możesz”, „Dasz radę” – słyszałam w chwilach załamania. To dzięki nim jestem dziś taka silna. I wierzę, że jeśli tylko naprawdę będę chciała, to wszystko, co sobie wymarzę, mi się uda.
Pierwszy krok już zrobiłam. Większość dzieci z domów dziecka kończy tylko podstawówkę. Ja uczę się w liceum. Chcę potem iść na studia pedagogiczne i pracować w domu dziecka. Najlepiej w moim. Myślę, że będę dobrą wychowawczynią, bo przecież sama tu dorastałam. Wiem, czego potrzebują sieroty. Już widzę, jak tulę do siebie zrozpaczoną i przerażoną sześciolatkę, taką, jaką ja kiedyś byłam, i mówię, że wszystko będzie dobrze, że tu naprawdę można żyć…
Czytaj także:
„Haruję w Anglii jak wół i jestem na każde zawołanie, a i tak ciągle mną pomiatają. Na obczyźnie zawsze będę tym gorszym…”
„Mąż uważał się za mistrza kierownicy, a mnie wciąż strofował, więc dałam mu nauczkę. O mało nie skończyło się rozwodem”
„Szefowa nie poinformowała mnie, że jej dzieci nie jedzą mięsa. Gdy dałam im parówkę, zwyzywała mnie od trupojadów”