W dzisiejszych czasach nie jest łatwo o pracę. Szczególnie komuś takiemu jak ja, kto edukację zakończył na technikum i nawet nie podszedł do matury. Nigdy nie garnąłem się do książek. Nic dziwnego, że w wieku dziewiętnastu lat musiałem iść do pracy. Nadarzyła się okazja dorobienia w szklarni u wujka – i już tam zostałem.
W tym roku minie piętnaście lat. Przez ten czas dużo się w moim życiu zmieniło
Ożeniłem się, urodziła mi się córka… Niezmienne pozostało tylko jedno. Wciąż pracowałem w szklarni i to na najniższym stanowisku, pomocnika ogrodnika. I chociaż mnie samemu ta sytuacja odpowiadała, żona nie mogła się pogodzić z tym, że co miesiąc przynoszę zaledwie najniższą krajową.
– Jak możesz być tak mało ambitny? – utyskiwała. – Powinieneś znaleźć sobie zajęcie, gdzie docenią twoje doświadczenie i umiejętności. Przecież dobrze wiesz, że wuj Tomek to stary kutwa. Nigdy nie zacznie ci lepiej płacić.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że Magda ma rację, ale byłem zbyt leniwy, by próbować zmienić swoją sytuację. Od kolegów, którzy masowo rezygnowali z pracy, wiedziałem, że w innych miejscach nie jest tak różowo. Wielu pracodawców zalegało z wypłatami wynagrodzeń. Żeby wyjść na swoje, trzeba było pracować w soboty i niedziele. Ja u wujka mogłem liczyć na ulgowe traktowanie.
Wobec pozostałych pracowników wuj Tomek bywał surowy, ja nigdy nie miałem powodów do narzekań. Przyzwyczaiłem się przez te wszystkie lata, że nie obowiązują mnie zasady odnoszące się do pozostałych. W końcu byłem „swój chłop”, należałem do rodziny. Nie interesowałem się tym, jak wujek odnosi się do innych pracowników. Zresztą, prawdę mówiąc, w szklarni człowiek nie miał nawet kiedy zawiązać bliższych znajomości. Pracownicy zmieniali się co kilka tygodni. Szczególnie w ostatnim czasie rotacja była wyjątkowo duża. Część robotników wyjechała w związku z przestojami spowodowanymi pandemią.
Po okresie przymusowej przerwy w pracy przyjechało kilkudziesięciu nowych, w większości z niewielkich wiosek na wschodzie kraju. Wujek bardzo cieszył się z ich obecności. Pewnego dnia usłyszałem, jak mówił przy rodzinnym obiedzie:
– Jednak wszystko ma swoje dobre strony. Najechało się teraz do mnie tyle nowego narybku, niedoświadczonego, biorącego, co im daję, że trudno się nie cieszyć. Tnę koszty aż miło.
– Szkoda, że wujek tnie koszty też starym pracownikom – mruknęła moja żona, patrząc na mnie wymownie, ale wujek udał, że nie usłyszał tej nietaktownej uwagi.
Dzięki temu udało nam się dokończyć obiad w przyjemnej atmosferze. A już następnego dnia rano miałem okazję przyjrzeć się „nowemu narybkowi”, z którego tak dumny był wujek Tomek. Do naszej szklarni przyjechali w większości młodzi mężczyźni, którzy nie ukrywali, że są w trudnej sytuacji w związku z zamknięciem ich zakładów pracy w rodzinnych miejscowościach. Słyszałem, jak wujek opowiada im o warunkach zatrudnienia.
Kilka godzin później nie mogłem już udawać, że nic się nie dzieje
– Niestety, szklarnia cienko przędzie – mówił zbolałym głosem. – Mogę ci zapłacić jedynie tysiąc dwieście złotych.
Uśmiechnąłem się do siebie, bo dzięki temu, że miałem od dawna umowę, obowiązywały mnie znacznie wyższe stawki. Ta nowa kwota zaproponowana przez wujka była wręcz głodowa.
– Ale mogę liczyć na zakwaterowanie? – upewniał się chłopak, który bardzo przypominał mi mnie samego z czasów, kiedy zaczynałem pracę u wujka Tomka.
– Tak, ale luksusów żadnych nie mamy – wujek zatoczył ręką koło, wskazując na starą szopę, gdzie miał zwyczaj kwaterować przyjezdnych pracowników.
– Musi wystarczyć – pokiwał głową chłopak. – Zależy mi na tej robocie, będzie pan zadowolony.
Po kilku dniach mogłem się przekonać, że chłopak mówił prawdę. Był rzeczywiście obrotny i aż się palił do pracy. Bez najmniejszych protestów podlewał i nawadniał rośliny. Nie narzekał, kiedy musiał przez długie godziny zbierać owoce. Nie robił sobie przerw na papierosa, które tak denerwowały wujka Tomka u poprzednich pracowników. Jednym słowem – wydawało się, że trafił się w naszej szklarni pracownik na medal.
Czasami to aż głupio mi było patrzeć na Wojtka, bo wkrótce dowiedziałem się, że tak ma na imię nasz nowy narybek, jak dwoi się i troi za te marne pieniądze, które wujek mu płacił. Pewnego dnia nie wytrzymałem i zagadałem do nowego kolegi:
– Tu nie ma systemu premiowego. Niepotrzebnie się tak starasz.
– Zależy mi na tej robocie – Wojtek spojrzał na mnie poważnie. – Mam niepełnosprawną córkę. Co miesiąc wysyłam rodzinie trochę grosza.
Miałem ochotę krzyknąć: „Z czego, człowieku? Jak to jest możliwe?!”. Mnie samemu trudno było utrzymać rodzinę, choć zarabiałem nieporównanie więcej od nowego pracownika, ale nie odezwałem się ani słowem. Mogłem się tylko domyślać, że Wojtek musiał nie raz i nie dwa nie dojeść i nie dospać, żeby cokolwiek odłożyć z tych marnych groszy, które wuj Tomek mu płacił. Co mnie to jednak w tamtej chwili obchodziło. Trzeba było tego, co stało się pewnego dnia, żebym zaczął widzieć coś więcej niż czubek własnego nosa. Ranek był piękny, słoneczny…
– Potrzebuję dwóch chętnych do oprysku grządek przy płocie! – krzyknął wujek.
– Ale kombinezony jeszcze nie przyszły – szepnąłem, nie chcąc, żeby usłyszeli mnie pozostali pracownicy. – Zróbmy to lepiej za kilka dni.
Herbicydy, które stosowaliśmy, były wyjątkowo szkodliwe. Producent na opakowaniu napisał, że opryski można wykonywać wyłącznie w dobrze wietrzonych pomieszczeniach i stosując odzież ochronną. Pracowałem w szklarni na tyle długo, żeby wiedzieć, że tego rodzaju zabezpieczeń nigdy nie wolno lekceważyć.
– Co się wtrącasz? Ci nowi to zrobią! – syknął wujek. – Nie mogę sobie pozwolić na czekanie. Z każdym dniem cena w skupie spada. Oprysk trzeba zrobić dziś.
– Ale… nie mamy nawet okularów ani masek… – powtórzyłem mniej pewnie.
– Słuchaj, miła ci robota?! – tym razem wujek postanowił najwyraźniej przestać dłużej się ze mną patyczkować.
– Przecież bym cię nie narażał. Od tego są ci nowi. Aż się palą do roboty – roześmiał się złośliwie.
Ze współczuciem spojrzałem w stronę Wojtka. Zajęty był właśnie przesadzaniem niewielkich sadzonek. Przypomniałem sobie jego niepełnosprawną córeczkę, której zdjęcie pokazywał mi któregoś dnia. Widziałem, jak wujek pochylał się nad nim i ze ściągniętą twarzą tłumaczył coś, pokazując na kawałek ziemi przeznaczony do oprysku. Wojtek zadawał jakieś pytania, ale wujek tylko machnął ręką, jakby był zniecierpliwiony.
– To jest szklarnia, a nie przedszkole! – dobiegły mnie tylko jego ostatnie słowa.
Najwyraźniej nie był tego dnia w nastroju do żartów. Potem zobaczyłem, jak Wojtek razem z innym niedawno przyjętym pracownikiem szykuje się do wykonania oprysku. Musieli niepokoić się czekającym ich zadaniem, bo próbowali osłonić sobie twarz choćby poniewierającymi się po szklarni kawałkami folii. Dobrze wiedziałem, że to na nic i że substancja, którą zamierzają zastosować, jest wyjątkowo szkodliwa, ale postanowiłem nie zwracać na nich uwagi. W końcu co mnie ta sprawa obchodziła? Kilka godzin później nie mogłem już udawać, że nic się nie dzieje. Wojtek podszedł do mnie, kiedy już zbierałem się do wyjścia do domu.
– Nie czuję się najlepiej – powiedział cicho. – Wydaje mi się, że zatrułem się tymi chemikaliami. Bardzo mi niedobrze i boli mnie głowa…
– Bzdury! Dorosły chłop, a wmawia sobie jakieś choroby! Wstyd! – krzyknął wujek Tomek, który usłyszał końcówkę naszej rozmowy i teraz patrzył na Wojtka z jawnym potępieniem.
– Mówi pan, że to niemożliwe? – z nadzieją spytał Wojtek. – Pytam, bo rzadko choruję, a teraz czuję się tak dziwnie… Kręci mi się w głowie, mdli mnie… Pan ma doświadczenie, to wie, czy to może być rzeczywiście od tych chemikaliów i czy powinienem się martwić, czy po prostu kręci mi się w głowie z głodu. W ostatnich dniach nie dojadałem…
– Człowieku, gdyby od jednego oprysku ludzie się tak zatruwali, to nikt nie chciałby pracować! – teatralnie wzniósł ręce do góry wujek. – To zwykła histeria. Idź do domu, wypij kieliszek wódki. Stary, męski sposób. Gwarantuję, że pomoże.
– A jak nie? – Wojtek wyglądał teraz na jeszcze bledszego niż przed chwilą. – Może warto byłoby wezwać pogotowie?
– Pogotowie? – parsknął nieprzyjemnym śmiechem wujek Tomek. – Wiesz, ile oni tu biorą za nieuzasadnione wezwanie?! Zabiorą cię do szpitala i nie wiadomo co cię tam czeka! Lepiej idź na swoją kwaterę. Później do ciebie zajrzę.
Wujek przez chwilę patrzył, jak Wojtek powolnym krokiem oddala się w kierunku swojego baraku, a później otarł pot z czoła.
– Jeszcze to mi potrzebne! – mruknął ni to do siebie, ni to do mnie. – Głupi szczeniak. Robi z igły widły.
– A jeśli to naprawdę coś poważnego? – spytałem, tknięty nagłym niepokojem. – Może lepiej byłoby rzeczywiście wezwać pogotowie?
– Na mózg ci padło?! – żachnął się wujek Tomek. – Przecież ja nie płacę za nich ubezpieczenia! Jeśli by się okazało, że naprawdę coś mu się stało, to miałbym tu piekło! Nie dość, że dowaliliby mi karę za niedopilnowanie warunków i wykonywanie oprysku bez odpowiedniej odzieży ochronnej, to jeszcze kontrolę i karę za zatrudnianie pracowników na czarno! Potrzebne mi to jak dziura w moście. Jak tylko młody poczuje się lepiej, to odeślę go do domu. Nie wiadomo, co ten herbicyd mógł narobić w jego organizmie. Lepiej niech mi się nie plącze po szklarni… – wujek najwyraźniej mówił teraz bardziej do siebie niż do mnie.
Dopiero po chwili jakby się ocknął i spojrzał na mnie surowo:
– A ty co? Miłosierny samarytanin? Lepiej jedź do domu, nic tu po tobie!
Z ociąganiem zacząłem zbierać się w stronę samochodu, ale jakoś nie mogłem się zdecydować, żeby odjechać.
Stan Wojtka był bardzo poważny, gdyby nie szybka pomoc, byłoby źle
Przed oczami ciągle stała mi blada jak ściana twarz młodego pracownika i jego pełen nadziei wzrok, kiedy pytał wuja Tomka, czy to na pewno nic poważnego. Ufał nam… A my, bo przecież ja też byłem wspólnikiem tego całego oszustwa, zwyczajnie wykorzystaliśmy jego naiwność i desperację. Z tego nie mogło wyniknąć nic dobrego. Postanowiłem nie odjeżdżać, dopóki nie upewnię się, że pracownik poczuł się lepiej. Właśnie szedłem w stronę baraków, gdy dobiegł do mnie jeden ze współlokatorów Wojtka:
– Jak dobrze, że pan jeszcze nie odjechał. Wie pan może, gdzie jest szef?
– Chyba poszedł już do domu – odpowiedziałem, zdjęty niedobrym przeczuciem. – A coś się stało?
– Chyba tak – usłyszałem. – Wojtek, wie pan, ten nowy pracownik… Zemdlał.
Nie trzeba było mówić mi więcej. Nie wiedziałem, jak wygląda procedura w przypadku przyjęcia przez pogotowie człowieka, który nie ma ubezpieczenia, ale wiedziałem, że tu na pewno potrzebna jest specjalistyczna pomoc.
– Prawdopodobnie zatrucie herbicydami – zgłosiłem dyspozytorce.
Później wypadki potoczyły się w lawinowym tempie. Stan Wojtka okazał się bardzo poważny. Lekarze podkreślali, że gdyby nie szybka pomoc, mógłby nie przeżyć zatrucia. Został przyjęty na oddział toksykologii miejskiego szpitala. Przeciwko wujkowi Tomkowi zostało wszczęte postępowanie z powodu licznych zaniedbań – zmuszenia pracownika do wykonywania oprysku bez odpowiedniej odzieży ochronnej, przez co naraził go na utratę zdrowia i życia, zaniedbywania obowiązku płacenia składek zdrowotnych, niezapewnienia swoim pracownikom godziwych warunków życia…
– Pan traktował tych ludzi jak niewolników – usłyszał wujek od jednego z inspektorów, który ze zgrozą przyglądał się warunkom panującym w szklarni. – Chyba zapomniał pan, że pracownik to też człowiek.
Jeszcze zanim usłyszałem te słowa od obcego człowieka, sam zdałem sobie sprawę z tego, że też zapomniałem, że jestem człowiekiem. Mało brakowało, a zacząłbym siebie i innych traktować tak, jak traktował mnie przez wiele lat wujek – jak maszynę do pracy. Na szczęście w porę się opamiętałem. Jeszcze nim usłyszałem wykrzyczane przez wuja wściekle: „Zachciało ci się być uczciwym?! Już tu nie pracujesz!” – podjąłem decyzję.
Od dawna byłem gotów, żeby zrobić to, o co tyle lat prosiła mnie żona – otworzyć własny interes. Dostałem niewielką dotację z urzędu pracy i teraz mam własny sklep ogrodniczy. Zaczynam wszystko od zera. Nie wiem, jak mi się powiedzie w biznesie. Ale wiem jedno. Zatrudniam na razie dwie osoby i każdego ze swoich pracowników zamierzam traktować tak, jak sam chciałbym być traktowany. Po prostu jak człowieka. Żadne pieniądze nie są warte tego, żeby postępować inaczej.
Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć