Oprócz mojego pierwszego chłopaka nigdy nikogo nie kochałam szczerą i czystą miłością. Owszem, przeżywałam radości, zauroczenia, romanse, ale wszystkie szybko płowiały niczym stara fotografia.
Często zastanawiałam się dlaczego nie mogę ułożyć sobie życia, znaleźć wymarzonego mężczyzny. Przez całe życie czekałam na rycerza na białym koniu i na tę jedną jedyną gorącą miłość. Nieraz wydawało mi się, że ją znalazłam.
Początkowo wszystko układało się wspaniale
Uśmiechy, kwiaty, kolacyjki w knajpkach, wypady na weekendy, nieustanna adoracja. Ale z czasem, przy bliższym poznaniu, moi panowie jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, z dnia na dzień, z przebojowych i szarmanckich zmieniali się w irytujące leniwe misie. Nie wiedziałam, dlaczego tak się dzieje. Odchodziłam więc zniesmaczona i rozczarowana.
Wera, moja serdeczna przyjaciółka nie raz powtarzała mi wtedy, że wkładam w swoje związki zbyt wiele i spalam się.
– Niepotrzebnie od razu dajesz z siebie wszystko jak na tacy, nie dziw się więc, że faceci przestają się o ciebie starać. Od progu wskakują w przygotowane przez ciebie ciepłe kapcie. Im jest wygodnie, a ty coraz bardziej się miotasz i wściekasz. Wyznajesz jakiś durny kult mężczyzny. Kobieto, mężczyzna to zdobywca! – wbijała mi do głowy. – Musi w pocie czoła zapracować na to, co chce mieć, tylko wtedy to doceni!
Dopiero po latach zrozumiałam, że mimo swojego wykształcenia, przebojowości i pewności siebie, powielałam poglądy i zachowania mojej matki, której świat zaczynał się i kończył na ojcu.
Postawiła mu pomnik. Nigdy nie pracowała zawodowo, robiła więc wszystko, aby on w domu czuł się szczęśliwy niczym w przysłowiowym raju. On odwdzięczał się jej tym samym. Ciężko pracował i dbał o mamę, o nas, i o dom. Nawet w trudnych czasach, nigdy niczego nam nie brakowało. Uważałam więc, podobnie jak ona, że zasłużył na wyjątkowe traktowanie. I taki wizerunek kobiety oraz związku nosiłam w swojej głowie.
Dodatkowo na moim wyobrażeniu o życiu odbiły się ckliwe romansidła, którymi karmiłam swój umysł przez wiele lat. W szare komórki wdrukowały mi się te wszystkie Hanie, Marie, Justysie wielbiące swoich mężczyzn. Czekające na nich w domu z otwartymi ramionami i parującym na stole obiadkiem. Szczęśliwe, że mają go przy sobie.
Ale przecież, one miały do zaoferowania tylko swoją kobiecość, a ja oprócz urody miałam ciekawy zawód, pracę i mnóstwo zainteresowań. Nie byłam więc szarą gąską, która nic nie znaczy bez mężczyzny u boku. Mimo tego, zachowywałam się, jakby zdobycie faceta było jedynym celem w moim życiu. Dla każdego chciałam być tą najlepszą, najczulszą kobietą pod słońcem, tylko że z czasem stawałam się nadopiekuńczą, nudną mamuśką.
Wciąż dawałam i dawałam, rozpływając się jednocześnie z zachwytu nad sobą. Tak, tak, nadskakując im, czułam się taka wspaniała, kochająca, czuła, niezastąpiona. A tak naprawdę, głęboko w duszy cierpiałam czekając jak żebrak, aż skapnie z pańskiego stołu trochę uczucia. Niestety, dla mnie nie zostawało już nic. Bo żadnemu z rozpieszczanych przeze mnie panów nawet do głowy nie przyszło, że mogę czegoś od nich chcieć.
Po kilku nieudanych związkach dałam sobie spokój
Doszłam do wniosku, że albo nie nadaję się do życia we dwoje, albo trafiam na niewłaściwych partnerów.
Zresztą z czasem każdy nowo poznany zaczynał budzić we mnie lęk. Już na początku znajomości oczyma wyobraźni widziałam jej koniec. Nie chciałam rozbudzać w sobie nadziei.
Jak ognia bałam się nowych rozczarowań, postanowiłam więc żyć w pojedynkę. Zająć się swoją karierą, rodziną, pasjami.
– Jolka, jesteś kobietą na stanowisku, mądrą, wystrzałową, ale co po takim życiu, jeżeli wracasz do pustych ścian – dziwili się przyjaciele. – Jak długo masz zamiar tak wegetować? Latka lecą, opamiętaj się, bo może być za późno. Znajdź sobie kogoś na stałe.
„Dobre sobie. Znajdź kogoś. I to na stałe. A bo to mało tych wspaniałych facetów przewinęło się przez moje życie. I co z tego mam?” – cholera mnie brała, na takie gadanie, chociaż tak naprawdę pragnęłam mieć rodzinę, dzieci.
Wstydziłam się jednak przyznać, że mam dość mojej luksusowej samotni i drinków na „dobranoc”, że z przerażeniem oglądam swoją twarz, na której upływający czas coraz wyraźniej znaczy swoje ścieżki, że na dobre zaprzyjaźniłam się z pilotem od telewizora i oglądam mydlane opery. Zbywałam więc rodzinę i przyjaciół uśmiechem oraz pokrętnymi wymówkami w stylu:
– Co wy tam wiecie. Nigdy nie było mi lepiej. Do łóżka zawsze kogoś sobie znajdę, ale po czorta mi facet na stałe, a tym bardziej dzieci, rodzina. Nie mam czasu na takie sprawy. Zagrzebać się w pieluchach, zupkach, to nie dla mnie...
W tym stanie trwałam przez wiele lat
O wiele lat za długo. Nawet moje rozliczne zainteresowania przestały z czasem sprawiać mi przyjemność. Zawsze byłam duszą towarzystwa, a teraz unikałam przyjaciół i rodziny. Oni wszyscy, mieli mniej lub bardziej zorganizowane życie, domy pełne dziecięcego śmiechu, pieski, kotki, ogrody, altanki, a ja tylko samą siebie w apartamencie urządzonym zgodnie z najnowszymi trendami. Czułam, że nie pasuję już do nich i źle się wśród nich czułam.
Musiało mi wystarczyć towarzystwo ludzi z pracy, dom, telewizor, drink, kawa i papierosy. Czasem przerzucałam jakieś babskie czasopisma, które jednak coraz częściej mnie drażniły.
Z każdej strony spoglądały młode, oszałamiająco ładne i zgrabne dziewczyny. Niechętnie też patrzyłam w lustro, to już nie chodziło o twarz, ale o dwadzieścia kilogramów wyhodowanego tłuszczyku, akurat w tych miejscach, gdzie w ogóle nie powinno go być. Próbowałam się tego pozbyć. Stosowałam diety, ćwiczyłam, ale niewiele mi to dało. Siedzenie godzinami przed telewizorem z drinkiem w jednej i papierosem w drugiej dłoni przyniosło wymierne aczkolwiek zgubne efekty.
Opamiętałam się któregoś dnia w... szpitalu
Straciłam przytomność w pracy. Wysokie ciśnienie i na deser cukrzyca. Przecież nie mogło być inaczej. Pracowałam na to długie lata.
W szpitalu zrozumiałam jaką wyrządzałam sobie krzywdę. Jak bardzo nie doceniałam moich przyjaciół, chowając się w swojej skorupie. Na szczęście oni o mnie nie zapomnieli. Odwiedzali mnie, wspierali, pomagali, przynosili kompociki, owoce. Niewiarygodne! Zależało im na mnie!
A mi bardzo ich brakowało.
Szybko wracałam do zdrowia karmiona lekami i cudownym eliksirem miłości moich bliskich. Podnosiłam się jak feniks z popiołów. Zapragnęłam wyzdrowieć jak najszybciej, by móc powrócić do normalnego życia. Przyrzekłam sobie, że koniec z telewizorem, drinkami i ogłupiającą samotnością. Wracam na łono rodziny i towarzystwa.
Tak się też stało. W czasie pobytu w szpitalu, a potem w sanatorium, przemyślałam wszystkie swoje problemy. Trafiłam na mądrego terapeutę, który pomagał mi rozumieć samą siebie i lepiej się traktować. Z jego pomocą zaczęłam inaczej patrzeć na swoje życie i na mężczyzn, z którymi się wiązałam. Wyciszyłam się, a nawet straciłam trochę nadmiernych krągłości. Znów czułam się fantastycznie. Wracałam do domu i do pracy pełna optymizmu i wiary w siebie.
Wróciłam też do dawno zapomnianego malarstwa. Zaczęłam na nowo pisać porzucony kiedyś dziennik, chodzić do teatru, na wystawy. Boże! Jakże ja tego potrzebowałam. Często też odwiedzałam rodzinę, przyjaciół. Wiedziałam, że swoich dzieci mieć już nie będę, bo na nie było już za późno, ale nie załamałam się. Miałam w sobie tyle ciepła i pasji, że postanowiłam obdzielić nią innych.
Zaczęłam po pracy prowadzić w osiedlowym klubie zajęcia z plastyki dla dziećmi. Tam dałam upust swoim macierzyńskim i pedagogicznym zamiłowaniom. Dzieciaki były cudowne i szczęśliwe, a mi praca z nimi dawała mnóstwo radości. Organizowałam konkursy plastyczne, wystawy. Odkryłam nawet kilku małych geniuszy. Oprócz tego zaangażowałam się też w zajęcia w Klubie Seniora.
Czułam, że z każdym dniem mój świat staje się piękniejszy i pełniejszy. Nasze osiedle stało się przykładem dla innych. Nasz klub tętnił życiem, dlatego pewnego razu odwiedziła nas telewizja, której udzieliłam pierwszego w życiu wywiadu. Żartowałam potem sobie, że odtąd będę znana nie tylko na osiedlu, ale i w całej Polsce.
Któregoś dnia, popijając na tarasie wieczorną herbatkę, uświadomiłam sobie, że z życiem jest jak z nałogiem. Jeśli komuś coś ustawicznie nie wychodzi i nie umie znaleźć na to lekarstwa, to niestety, musi sięgnąć dna, żeby zrozumieć w czym tkwi problem i zawalczyć o siebie. Mnie to spotkało i dzięki Bogu. Pomogła mi też choroba. Tak. Choroba uczy pokory i przestawia nas na właściwy tor.
Z moich rozmyślań wyrwał mnie dzwonek telefonu. „Kto może dzwonić do mnie o tej porze?” – niechętnie zeszłam z tarasu. Podniosłam słuchawkę.
– Słucham, z kim mam przyjemność? – wyrecytowałam bez entuzjazmu.
W odpowiedzi usłyszałam znajomy męski głos...
– Dobry wieczór, czy dodzwoniłem się do pani Jolanty?
– Tak, to ja – odpowiedziałam.
W słuchawce zaległa cisza a przez moją rozgorączkowaną głowę przemknęły myśli: „To nie może być on. Mój pierwszy chłopak. Ale to jego głos... Boże, to niemożliwe?!”.
– Witaj Jolu, to ja Karol. Nie wiem czy mnie pamiętasz...
– Boże. Czy ja dobrze słyszę, to naprawdę ty? – wykrzyknęłam z nieskrywaną radością. – Poznawałam cię po głosie, ale nie mogłam uwierzyć. Po tylu latach. Gdzie jesteś? Skąd dzwonisz? Skąd masz do mnie numer telefonu? – zasypałam go pytaniami, nie dając dojść do słowa.
– Słuchaj, jeśli pozwolisz, chciałbym się z tobą spotkać. Jestem w twoim mieście. W dodatku na twoim osiedlu.
Z wrażenia zaniemówiłam. Ocknęłam się po kilkakrotnym „halo” z jego strony.
– Przepraszam Karolu, ale zaskoczyłeś mnie. Oczywiście, że chcę się z tobą zobaczyć. Jak chcesz, to możesz od razu do mnie przyjechać, do domu.
– Cudownie, zaraz będę – nawet nie zapytał o adres. Pewnie go już zna. Ale skąd?!
Nie mogłam się pozbierać. Cholera, pewnie będzie tu za chwilę, a ja w rozsypce; włosy w nieładzie, nie umalowana, w rozciągniętych dresach. Koszmar. Zaczęłam biegać po mieszkaniu. Ledwo zdążyłam przyczesać włosy, a już zadzwonił domofon.
Z emocji dostałam gęsiej skórki. Serce waliło mi jak oszalałe. „Jezu! Pewnie ciśnienie mi skoczyło!” – myślałam, panikując.
Dzwonek wyrwał mnie z oszołomienia. Otworzyłam drzwi drżącymi z podniecenia dłońmi. W drzwiach stał starszy, szpakowaty pan, o dość pełnych kształtach z wyraźnymi zakolami nad czołem. Okulary i nienagannie skrojony garnitur dodawały mu szyku. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
– Witaj, moja piękna – odezwał się wręczając mi bukiecik konwalii.
Scena jak sprzed 30 lat
Takimi słowami witał mnie codziennie, zawsze z kwiatkami w dłoni.
Podał mi konwalie. „Wiedział, pamiętał, że je uwielbiam” – rozczuliłam się. Bezwiednie zarzuciłam mu ramiona na szyję. Objął mnie delikatnie jak kruchą figurkę, popatrzył głęboko w oczy, a potem przytulił mnie mocno, zachłannie, tak jak dawniej.
Staliśmy w przedpokoju, wtuleni w siebie, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. I przy tym powitaniu odżyły w nas dawne wspomnienia. Zapach jego ciała. Pamiętałam go dobrze. Czułość dłoni, ciepła barwa głosu i te oczy – smutne, zamyślone, koloru dojrzałych orzechów.
Do późnej nocy siedzieliśmy na tarasie, popijając nasze ulubione czerwone wino. O tym, że je uwielbiam, też nie zapomniał. Opowiadaliśmy na zmianę, chaotycznie, wszystko co nam się przydarzyło w ciągu tych lat rozłąki.
W pewnym momencie Karol powiedział do mnie:
– Wiesz, Joluniu, mam wrażenie, że te 30 lat było tylko chwilą. Czuję się tak, jakbyśmy się wczoraj rozstali. To jakiś cud, że cię odnalazłem. Nie wyobrażasz sobie jak bardzo się cieszę z naszego spotkania. Jak bardzo na nie czekałem.
Przyznałam mu rację, bo ja czułam to samo.
– To niesamowite. Tyle lat minęło, tyle mieliśmy w życiu różnych zdarzeń, a pamiętamy wszystko, jakby to było wczoraj... – zachwycał się Karol.
– To tak, jakby nasza miłość przez cały czas trwała – wyznałam szczęśliwa.
Patrzyłam na siedzącego na przeciw mężczyznę i zadawałam sobie w myślach pytanie: „Jak mogliśmy zerwać tak piękną miłość, po trzech latach znajomości. Byliśmy przecież już zaręczeni?”. On odpowiedział, jakby czytał w moich myślach.
– Jolu, przez te wszystkie lata, nie było dnia abym nie myślał o tobie i abym nie wyrzucał sobie, że byłem wtedy tak zatwardziały w swoich poglądach. Ty byłaś katoliczką, a ja ateistą. Byłem głupi, że żądałem od ciebie rezygnacji z twojej wiary. Twoi rodzice też nam nie pomogli, wręcz odwrotnie. Gdybyśmy w tamtym czasie byli już po studiach... A tak, bez pieniędzy, bez mieszkania, trudno byłoby żyć, bez pomocy rodzin. Ale stało się. Dzisiaj już sprawy wiary, poglądów nie mają dla mnie znaczenia. Zrozumiałem to, kiedy było już za późno. Zniknęłaś z mojego życia. Nikt nie znał twojego adresu. Pozostały mi tylko twoje listy i fotografie. Były dla mnie pociechą, ale i wyrzutem sumienia, karą. Mam je wszystkie do dziś – powiedział jednym tchem.
Spojrzał na mnie. Objął mocno i wrócił do swoich zwierzeń.
– Wiele razy próbowałem związać się z jakąś kobietą, ale szybko rezygnowałem. Każdą zawsze porównywałem do ciebie. W każdej szukałem choćby śladu twojego uśmiechu, błysku w oczach... Ale znajdowałem tylko rozczarowania. Chyba działało na mnie, wyczytałem to w jakimś artykule, prawo pierwszych połączeń. Jesteś Jolu nie zastąpiona – wyznał i przytulił mnie jeszcze mocniej.
– W końcu zrezygnowałem z poszukiwań i zająłem się pracą, sportem, no i wstyd się przyznać, zacząłem pić w samotności. Na szczęście w porę się opamiętałem. Bałem się, że skończę jak mój ojciec. I tak to trwało do niedawna. Przypadkowo byłem w tym mieście na ślubie córki mojego kolegi i zobaczyłem w telewizorze reportaż z wystawy plastycznej jakiegoś klubu osiedlowego. Wierz mi, że zaniemówiłem, gdy zobaczyłem i usłyszałem ciebie. Poznałem cię od razu, bo ty się nic a nic nie zmieniłaś. Myślałem, że śnię. Żona kolegi zaśmiała się i powiedziała: „Przecież my znamy Jolę od lat. Chcesz, to zaprosimy jutro do nas? Obecnie jest sama, więc nie ma obaw, że ktoś cię wyzwie na pojedynek” – żartowała. W pierwszej chwili bardzo chciałem, ale potem rozmyśliłem się. Po prostu spanikowałem. Dali mi twoje namiary, na wszelki wypadek. Wróciłem do Lublina, ale myśl o tobie nie dawała mi spokoju. Musiałem się z tobą zobaczyć. I oto jestem.
Popatrzyłam na niego z łzami w oczach. I cicho wyznałam.
– Dziękuję ci, że jesteś, mój rycerzu na białym koniu. Już mi nie umkniesz, a ja nie schowam się w wieży.
Teraz ja też wiem, że to jego szukałam we wszystkich moich mężczyznach. Ujął moją dłoń i swoim spojrzeniem nie wymawiając ani jednego słowa, wyznał mi wszystko. Nie wierzyłam własnemu szczęściu. Zaczęło świtać.
Noce są już chłodne, więc resztę tej zaczarowanej nocy, spędziliśmy w sypialni. Po raz drugi przekonaliśmy się, że naprawdę ubyło nam trzydzieści lat. Tak jakbyśmy za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zrzucili z siebie cały balast minionego czasu. Byliśmy znów młodymi, szczęśliwymi, gorącymi kochankami. To była niezapomniana noc. Najpiękniejsza w moim życiu. To był moja nagroda za trzydzieści lat poszukiwań i czekania.
Za nami już wiele dni i nocy spędzonych razem
Z każdą chwilą rozumiemy się coraz lepiej. Czuję, że przy Karolu jestem inną kobietą. Nie matkuję mu, ale uwodzę. Codziennie pozwalam się zdobyć na nowo. Wciąż odkrywam przed nim swoje nowe oblicze, zaskakuję, kokietuję. Oboje świetnie się przy tym bawimy.
W rocznicę naszego ponownego spotkania planujemy ślub. Taki z pompą. Rodzina, przyjaciele, znajomi – wszyscy, którzy będą chcieli cieszyć się wspólnie z nami. Kolega Karola, Wojtek i jego żona będą naszymi świadkami. Bo im zawdzięczamy nasze ponowne spotkanie.
Przed nami wspólna przyszłość. Nie wiemy jaka, ale oboje jesteśmy optymistami. Nie wiemy, czy dane nam będzie mieć własne dzieci, ale nie martwimy się tym. Przecież i tak wszystkie dzieci są nasze, ja mam swoje w klubie, mój przyszły mąż ma dwóch wspaniałych bratanków.
Karol był moim pierwszym chłopakiem, a ja jego pierwszą dziewczyną. Los nam zgotował niespodziankę – teraz on będzie moim ostatnim chłopakiem, a ja jego ostatnią dziewczyną. Warto było czekać na taką miłość. Bo tak naprawdę tych trzydziestu lat rozłąki tak jakby w ogóle nie było.
Czytaj także:
„Żeby łatwo zarobić, udawałam, że urodziłam śmiertelnie chore dziecko. Te głupie baby płaciły mi bez zastanowienia...”
„Mąż zostawił mnie dla młodszej, mieszkam z mamą i jestem za stara na nowe życie. I nagle spotkałam dawną miłość...”
„Zakochałam się w ojcu dziecka mojej przyjaciółki. Ona nigdy by mi tego nie wybaczyła, ale nie umiem wygrać z uczuciem”