Kiedy człowiek jest na fali, to myśli, że tak będzie zawsze. Ale życiu niczego nie można być pewnym. Przekonałam się o tym boleśnie, gdy pewnego pięknego dnia straciłam pracę… Uwielbiałam ją. Robiłam w niej to, co najlepiej umiałam: pisałam własne i poprawiałam cudze teksty. Spędzałam w redakcji całe dnie, a czasem nawet noce, często wyjeżdżałam w delegacje, ale było warto.
Szefowie mnie chwalili, powierzali coraz trudniejsze zadania, ale też i odpowiednio za to nagradzali. Miałam biurko z widokiem na park, darmowe miejsce na parkingu, służbową komórkę. No i co miesiąc na moje konto wpływała całkiem przyzwoita kwota. Wszystkie przyjaciółki mi zazdrościły.
– Ty to masz szczęście! Fajna praca i nie musisz się martwić się, czy ci do pierwszego wystarczy. Nie to co my… – słyszałam na prawie każdym babskim spotkaniu.
Niby zaprzeczałam, mówiłam, że to wcale nie jest takie piękne, na jakie wygląda, lecz w duchu przyznawałam im rację. Rzeczywiście miały mi czego zazdrościć. Obracałam się wśród znanych ludzi, chadzałam na przyjęcia, stołowałam się w restauracjach. Stać mnie było na wynajęcie mieszkania, markowe ciuchy, wakacje za granicą, nienajgorszy samochód i prywatną trenerkę w klubie fitness.
A one? Męczyły się za grosze z wiecznie niezadowolonymi klientami na jakichś pocztach, w sklepach i podrzędnych biurach, do pracy jeździły zatłoczonymi autobusami i cieszyły się, jeśli udało im się wyrwać latem na dwa tygodnie na Mazury.
Gdy opowiadały o swoich problemach finansowych często zastanawiałam się, jak mogą w ten sposób żyć. „Przecież to wegetacja, szarzyzna, marnowanie życia” – myślałam. Było mi ich trochę żal ale przecież same zgotowały sobie taki los. Gdyby ruszyły się z miejsca, poszukały lepszej pracy, żyłyby sobie spokojnie. Tak jak ja.
Mam iść do sklepu albo na pocztę? Nigdy!
Nie sądziłam, że mogę stracić pracę. Byłam mądra, nie pchałam się na szczyt. Wychodziłam z założenia, że lepiej być świetnie opłacanym, ale szeregowym pracownikiem niż szefem. Tam na górze często gotowało się jak w tyglu. Ludzie przychodzili i wylatywali z hukiem. U nas, na niższych piętrach, panował względny spokój. Oczywiście zdarzały się zwolnienia, ale mnie to nie dotyczyło. Byłam dobra w tym, co robiłam, i na zielonej trawce zawsze lądowali inni. Przez ponad dziesięć lat żyłam więc sobie spokojnie i dostatnio, przekonana, że nic złego mnie spotkać nie może.
Kłopoty zaczęły się trzy lata temu. Po kolejnej rewolucji na górze, w redakcji pojawiła się nowa szefowa. Chyba szósta w mojej karierze. Z poprzednimi się dogadywałam, ale z tą jakoś nie mogłam. Wciąż mnie krytykowała! Wiecznie słyszałam, że brakuje mi zaangażowania, że coś robię źle, za wolno. Doprowadzało mnie to do białej gorączki, bo wcale tak nie było, jednak trzymałam nerwy na wodzy.
„Spokojnie, dziś to babsko jeszcze rządzi, a jutro zniknie jak jej poprzedniczki. Musisz być cierpliwa” – tłumaczyłam sobie. Ale któregoś dnia miarka się przebrała. Gdy po raz kolejny niesłusznie wytknęła mi błędy, i to przy wszystkich, nie wytrzymałam. Walnęłam pięścią w stół i wykrzyczałam jej prosto w twarz, co myślę o jej komentarzach. Dwa dni później wręczono mi wymówienie.
Nie powiedziałam nikomu o tym, że wyrzucono mnie z pracy. Dziś wiem, że popełniłam olbrzymi błąd, bo może gdybym to zrobiła, nie wpakowałabym się w kłopoty. Jednak wtedy nie potrafiłam przyznać się do porażki. Wstydziłam się. Ja, wielka pani redaktor, filar gazety, alfa i omega – miałam przyznać się do tego, że mnie wylali? Wykluczone! Już widziałam te uśmieszki, słyszałam złośliwe komentarze za plecami… Wśród przyjaciół uchodziłam za kobietę sukcesu, za osobę, której się powiodło, i nie zamierzałam tego zmieniać.
Zresztą myślałam, że z moim doświadczeniem i umiejętnościami szybko znajdę jakieś zajęcie. Nawet wykombinowałam, co powiem znajomym. Że w tamtej firmie się już nudziłam, że potrzebowałam zmiany… A tu klops. Szukałam, chodziłam do różnych redakcji – i nic. Owszem, w kilku zaproponowano mi współpracę, ale za… kilkaset złotych miesięcznie. Tyle to ja wydawałam na kosmetyczkę i fryzjera!
O zmianie zawodu nawet nie myślałam. Do sklepu miałam pójść? Albo na pocztę? I wegetować jak moje przyjaciółki? Nigdy! Nie wiem, na co wtedy liczyłam. Chyba na cud. Gdybym chociaż miała bogatego męża, mogłabym sobie marudzić do woli, czekać na jakąś sensowniejszą propozycję. Ale nie miałam nikogo, nawet rodziny.
Czas płynął nieubłaganie. Okres wypowiedzenia dobiegł końca i na koncie pojawił się ostatni przelew. Wpadłam w panikę. Nie miałam przecież żadnych oszczędności. W pracy czułam się tak pewnie, że nie myślałam o gromadzeniu pieniędzy na czarną godzinę. Wydawałam wszystko, bo myślałam, że zawsze uda mi się utrzymać płynność finansową. A teraz za to płaciłam…
Zamiast wziąć się w garść, zacisnąć pasa, schować dumę do kieszeni i zacząć zarabiać, choćby grosze, nie robiłam nic. Znalazłam inne rozwiązanie. Najgorsze z możliwych. W ruch poszły karty kredytowe i debetowe. Jak ma się dobrą pensję, to banki są bardzo łaskawe. Dają, co chcesz i ile chcesz. W moim portfelu aż roiło się od kart, więc zaczęłam z nich korzystać.
Musiałam przecież płacić rachunki! No i zachować pozory, że świetnie mi się powodzi… Nadal więc stołowałam się w restauracjach, w klubie fitness ćwiczyłam z trenerką, a na spotkaniach z przyjaciółkami stawiałam drinki. Widziałam, że to droga donikąd, lecz nie potrafiłam się zatrzymać.
Dług na jednej karcie spłacałam drugą. Na drugiej – trzecią. I tak dalej, i tak dalej… Wmawiałam sobie, że będzie dobrze. Przecież byłam dzieckiem szczęścia, więc musiałam w końcu wybrnąć z tych chwilowych – jak sądziłam – tarapatów. Niestety…
Musiałam schować dumę do kieszeni
Po kilku miesiącach limity zadłużenia się wyczerpały. Banki przestały być miłe i zaczęły domagać się spłaty kart. Właściciel mieszkania też nie chciał poczekać na kolejny czynsz. Ratowałam się, jak mogłam. Sprzedałam samochód, potem biżuterię; wystawiłam na aukcjach swoje markowe ciuchy, drogie bibeloty. Przyjaciółkom opowiadałam, że mi się znudziły, że zamierzam sobie kupić nowe. Kłamałam jak najęta, byle tylko nie stracić twarzy.
Dokładnie pamiętam ten dzień. Siedziałam na krześle, na stole przede mną piętrzył się stos niezapłaconych rachunków, przed chwilą właściciel mieszkania zagroził mi eksmisją. A ja nie miałam już czego sprzedać! Nie wiedziałam, co mam zrobić. Czułam się osaczona, przyparta do muru. Myślałam nawet, żeby ze sobą skończyć. I wtedy zadzwoniła jedna z przyjaciółek.
– Będziesz jutro na spotkaniu w kawiarni? – zapytała. – Jak zwykle o siódmej?
Chciałam beztrosko odpowiedzieć, że oczywiście, na pewno się pojawię, ale wtedy coś we mnie pękło.
– Nie, nie będę! Nie stać mnie nawet na herbatę! – krzyknęłam i rozpłakałam się.
Opowiedziałam jej o wszystkim.
– Dlaczego się nie przyznałaś? Przecież takie rzeczy się zdarzają! To nie jest żaden wstyd! – powiedziała.
Godzinę później siedziała u mnie w mieszkaniu wraz z innymi dziewczynami i razem wymyślały, do kogo powinnam się zgłosić, gdzie zadzwonić…
Pewnie się zastanawiacie, jak skończyła się moja historia. Nie, nie stał się cud i nie dostałam superpropozycji pracy w moim zawodzie. Ale po rozmowie z dziewczynami pogodziłam się z rzeczywistością i… schowałam dumę do kieszeni. Przez kolejne dwa lata pracowałam w wielu miejscach: byłam ekspdientką, opiekunką do dzieci, hostessą… Zarabiałam dużo mniej niż kiedyś – ale zarabiałam!
Teraz mam szansę na powrót do zawodu, jednak nie wpadam w euforię i samouwielbienie. Bo już wiem, że człowiekowi nic nie jest dane raz na zawsze. Jeśli się o tym pamięta, lekcje pokory nie są aż tak bolesne.
Czytaj także:
„Mój mąż składał młodym dziewczynom nieprzyzwoite propozycje. W sądzie stałam za nim murem, ale w końcu zmądrzałam”
„Rodzina i znajomi uważają, że mój facet nie jest mnie wart. Ale ja mam w nosie ich zdanie. I tak za niego wyjdę”
„Jedna połowa mojego serca kochała spokojnego Jacka, druga – szalonego Pawła. Byłam rozdarta, nie wiedziałam, co robić”