W piątkowy wieczór odebrałem telefon od mojej córki, która zapytała, czy możemy zaopiekować się Maciusiem przez weekend, ponieważ jego stała opiekunka nagle odwołała swoje usługi, a oni sami planowali wyjazd z noclegiem na imprezę.
Już wcześniej oferowaliśmy pomoc w ramach akcji „nocowanie u dziadków”, ale dopiero teraz nasza córka zdecydowała się skorzystać z naszej propozycji. Być może uznała, że nasz wnuczek jest już wystarczająco duży, by spędzić u nas dwa dni, a my z kolei jesteśmy na tyle sprawni i zdrowi, by dać sobie radę z opieką nad pięciolatkiem.
Zdobyliśmy jej zaufanie
Najważniejsze jednak, że zdobyliśmy jej zaufanie i chciała powierzyć nam Maciusia. Po krótkiej naradzie z moją żoną, bez wahania odpowiedziałem, że z wielką przyjemnością zaopiekujemy się naszym wnuczkiem.
Maciusia przywieźli rano, jakoś koło dziewiątej. Zdjęli mu kurtkę i buciki, a potem czule ucałowali na do widzenia. Gdy tylko rodzice wyszli, wnusio zaczął sprawdzać, co ze sobą zabrał. Miał chyba wszystko, co potrzebne, no może poza jednym drobiazgiem – tabletem do grania.
– Dziadku, pożyczysz mi komputer? – zapytał niepewnie, drapiąc się w zamyśleniu po czuprynie.
– Kiepsko to widzę – bąknąłem pod nosem.
– To znaczy, że nie? – Maciek nie krył zdziwienia, a jego słodkie usteczka od razu ułożyły się w smutną podkóweczkę.
– Chętnie bym ci go pożyczył, ale sam go nie mam.
– Że co? Nie masz komputera? Ani laptopa? Zupełnie nic?! – dociekał maluch, wyraźnie zbity z tropu.
– Tak... Mam telewizor, ale odbiera zaledwie dwadzieścia osiem kanałów – przyznałem. – I w dodatku prawie same sportowe.
– Pewnie nie ma żadnych bajek, co? – wnuczek szybko się domyślił, a kiedy potwierdziłem jego przypuszczenia, smętnie westchnął: – No to kicha, umrę tu z nudów…
– Nie umrzesz, nie umrzesz – pocieszyła go babcia, która akurat wyszła z kuchni. – A jeśli chodzi o obiad, to będą pulpety. Do tego czasu macie wolne i możecie się czymś zająć.
Wnuczek był bliski płaczu.
– Ale co my niby będziemy robić?
– No jak to co? Będziemy się świetnie bawić! – próbowałem wzbudzić w nim choć odrobinę zapału.
A może by tak zabrać tego marudnego brzdąca na łono natury?
Tylko wzruszył ramionami
Wnusio wałęsał się po domu niczym potępiona duszyczka, zawracał głowę babci przy gotowaniu, wzdychając przy tym tak głośno, że szyby w oknach parowały. Sprawiał wrażenie, jakby był najbardziej zrozpaczonym pięciolatkiem na całej planecie. Nie mogłem do tego dopuścić. Nie chciałem, żeby rzeczywiście zanudzał się na śmierć, ani żeby zniechęcił się do przebywania u nas na dłużej.
– No już, ubieraj się – poleciłem.
– Ale ja już jestem ubrany – Maciuś wyglądał na zaskoczonego.
– Kurtkę załóż i szalik, wskakuj w buty, czapka na głowę i nie zapomnij o rękawiczkach – doprecyzowałem.
– A dokąd się wybieramy? – można było wyczuć nutkę ciekawości w głosie Maciusia.
– To będzie niespodzianka – odparłem konspiracyjnym tonem.
– A co z babcią, też jej nic nie powiemy? – zapytał przyciszonym głosem.
– Babci należy mówić o wszystkim, co się dzieje – odpowiedziałem stanowczo. – Skarbie, my już idziemy! – krzyknąłem w stronę kuchni, zakładając na siebie wierzchnie okrycie.
– Pamiętajcie o szalikach! – dobiegło mnie stamtąd. Mrugnąłem porozumiewawczo do młodego.
– Skoro babcia już wie, to teraz możemy ruszać.
No i ruszyliśmy w drogę. Na początek udaliśmy się do garażu, żeby wziąć samochód, a następnie wybraliśmy się za miasto. Wiedziałem o pewnym fajnym miejscu.
Szukaliśmy wspólnie kasztanów
Jakieś piętnaście minut później zaparkowałem na środku pustego pola, przy dobrze wydeptanej ścieżce, wzdłuż której po obu stronach rosły drzewa.
– No to jesteśmy na miejscu! – powiedziałem zwięźle.
– Jesteśmy? Ale gdzie? Dziadku, przecież tu jest zupełnie pusto?!
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.
– Mały, wysiadaj z auta i popatrz dookoła – zasugerowałem.
Odczepiłem go z siedziska, a następnie zrobiłem krok w tył, aby samodzielnie mógł wysiąść, bo nie miałem pewności, czy nie urażę jego pięcioletniej chłopięcej dumy, jak go podniosę. Poza tym, jak na swoje lata był dość solidnie zbudowany, ujmując to delikatnie, a moje plecy ostatnio nie są w najlepszej kondycji.
– I jak tam? – zagadnąłem, kiedy zdyszany Maciek dotarł do mnie.
– Kiepsko – mruknął. – Pustka, niczego tu nie uświadczysz.
– Spójrz pod stopy. Jeszcze kawałeczek. O, właśnie tam – powoli mu tłumaczyłem. – No i? Co dostrzegasz?
– Yyy… kasztan. Dobra, ale co z tego? – wciąż nie łapał.
– Spójrz dookoła, ma mnóstwo braci! – parsknąłem śmiechem. – No dalej, łap tę eko torbę i do dzieła, zbieraj je.
Wnuczek zerknął na mnie zaskoczony.
– Zbieranie kasztanów? Ale jaki to ma sens? Przecież na obiad mieliśmy jeść pulpety...
– Kasztany nie są do jedzenia, tylko do tworzenia różnych stworków. Będziemy robić z nich figurki ludzi, zwierząt i wszystko, co nam wpadnie do głowy – wytłumaczyłem mu. – O, a trochę dalej są dęby. Tam naszukamy żołędzi. Najfajniejsze są te z takimi czapeczkami. A jeśli znajdziesz kasztan jeszcze w skorupce, to go nie obieraj tylko bierz w całości – poinstruowałem go.
W tym czasie zrobiłem procę
– A co ty będziesz porabiał?
– Ja w tym czasie zrobię procę. Taką specjalnie dla ciebie, kolego... Tylko pamiętaj, ani słówka babci, mamie czy komukolwiek, bo wiesz, dziewczyny raczej nie przepadają za procami.
– Proca? A co to w ogóle jest? – spytał chłopiec.
Głęboko odetchnąłem. W pierwszym odruchu chciałem się dowiedzieć, jakie zajęcia mają w tej placówce dla maluchów, ale chyba lepiej trzymać buzię na kłódkę. W sumie to proca jest niebezpieczna i mogłaby grozić potłuczonymi oknami w całej dzielnicy...
Ale z drugiej strony, pod bacznym spojrzeniem dziadziusia brzdąc będzie mógł opanować sztukę władania taką bronią bez ryzyka, co? No i szacun wśród ziomali murowany! Pamiętam, że kiedyś na podwórku smarkacz bez procy był jak teraz na przykład bez komórki. Nikt go nie brał na poważnie, a w podwórkowej wersji „Czterech pancernych” mógł najwyżej robić za psa Szarika. Albo udawać lufę czołgu.
– Przynieś mi worek nasion kasztanowca i torbę żołędzi, a ja w międzyczasie coś wykombinuję – poleciłem.
Wypatrzyłem gałąź z dobrym rozgałęzieniem, z bagażnika samochodu wygrzebałem solidną gumę do majsterkowania i parę innych drobiazgów, a gdy zdyszany Maciek przywlókł dwa pełne worki – proca była ukończona.
– Ale ekstra… – jego oczy aż rozbłysły, gdy ją ode mnie odbierał. – Jak się tego używa?
Chwyciłem w dłoń niewielki kamyczek, odebrałem dzieciakowi jego procę, naciągnąłem gumę, namierzyłem cel i odpaliłem pocisk – miałem niezłego farta, gdyż kamulec trafił prosto w konar obsypany kasztanami. Posypało się ich stamtąd chyba z osiem sztuk.
– Ale czadowo! – zawołał chłopczyk. – Teraz moja kolej!
Zaprosiłem go do warsztatu
Przez kolejną godzinę ćwiczył zawzięcie, aż całkiem się spocił. Kiedy szykowaliśmy się do powrotu, spytał:
– Czy ta proca jest moja?
– Owszem, ale zatrzymamy ją u siebie. Twoja mamusia prawdopodobnie miałaby, hm, zastrzeżenia.
– Zastrzeżenia? – chłopiec nie zrozumiał.
– Jest szansa, że by ją wyrzuciła.
– Rzeczywiście – Maciek smutno przytaknął i stwierdził: – A więc koniec zabawy. Czas wracać na obiad.
– Fakt, wracamy, ale kto ci powiedział, że to już koniec zabawy? – byłem zaskoczony. – Zabawa dopiero się zacznie!
Po zjedzeniu posiłku zaprosiłem go do mojego małego warsztatu w garażu. Uwielbiam dłubać w różnych rzeczach. Gdy na dworze robi się zimno, tworzę przynęty na szczupaki – woblery, blachy, a nawet obrotówki. Przez resztę roku zajmuję się naprawianiem rozmaitych sprzętów domowych.
Od czasu do czasu trafia mi się też jakaś fucha i dorabiam sobie do emerytury, robiąc zlecenia dla teatru. Prawie cztery dekady przepracowałem jako technik w teatrze marionetek. Kiedy pojawia się potrzeba wykonania jakiejś nietypowej naprawy, wciąż zgłaszają się do mnie, starego wyjadacza.
Potrzebowaliśmy miecza świetlnego
– Masz jakąś bajkę, którą szczególnie lubisz? – zwróciłem się do mojego wnuczka.
– Tak, najbardziej podobają mi się „Gwiezdne wojny”.
– W porządku, to świetny wybór. To co? W co się bawimy? Może wcielimy się w Dartha Vadera albo Hana Solo? A może będziemy udawać Chewbaccę lub Luke'a Skywalkera?
– Zróbmy ich wszystkich! – zadecydował malec. – Tylko wiesz, będziemy potrzebować miecza świetlnego. Bo jaki to rycerz Jedi bez swojej świecącej broni?
Popatrzyłem na niego z pobłażaniem.
– Kochany, nawet nie masz pojęcia, jakie skarby tu mam…
Następnie wzięliśmy się do pracy. Choć w zasadzie to ja się najbardziej uwijałem, podczas gdy mój wnuczek podrzucał mi pomysły. Na początek postanowiłem zacząć od czegoś łatwego – niewielkiego, zabawnego robocika złożonego z jednej sporej kulki i czegoś na kształt łebka. Mistrz Yoda ulepiony z żołędzi również prezentował się całkiem nieźle. Darth Vader w pelerynie z czarnej zamszy wyglądał naprawdę złowieszczo, a Luke z żołędzi miał „ruchome” odnóża zrobione z grubego drutu miedzianego.
– No to teraz pora na miecze świetlne! – oznajmiłem.
Wziąłem pałeczki do jedzenia dań kuchni japońskiej i przyciąłem je tak, aby miały właściwą długość do „mieczy”. Początkowo pomalowałem je farbą modelarską w białym kolorze, a następnie użyłem fluorescencyjnego flamastra, którego zazwyczaj używam do ozdabiania moich przynęt wędkarskich. Na sam koniec zabezpieczyłem wszystko cienką warstwą bezbarwnego lakieru w sprayu. Efekt końcowy był po prostu niesamowity, a najlepsze było to, że miecze ładnie jarzyły się w ciemności.
– Rany, dziadziu – wykrzyknął Maciek, gdy już mógł coś z siebie wydusić po tym, jak zobaczył przygotowane do walki figurki Luke'a i Vadera – jesteś po prostu niesamowity, petarda jakich mało!
Przytaknąłem, nie udając nadmiernej pokory po usłyszeniu pochwały. Miałem podstawy, by czuć satysfakcję – w końcu udało mi się dorównać elektronicznej rozrywce. Czy to nie jest właśnie rola dziadków? Aby spędzać czas z wnuczętami w sposób, na który zabrakło go, gdy byli rodzicami?
Teraz mogą wyrównać rachunki, spłacić zobowiązania zaciągnięte onegdaj u własnych rodziców i wspierać rozwój wyobraźni młodych umysłów.
Maluchy uczą się, jak stworzyć coś własnoręcznie, wykorzystując to, co mają pod ręką, co znajduje się tuż obok nich, np. żołędzie czy kasztany. Gdy mój zięć przyjechał wieczorową porą odebrać swojego syna i zobaczył wystawę kasztanowych ludzików, zrobił niezbyt zadowoloną minę.
Zupełnie jakby mu było... przykro? Choć chyba nie dlatego, że dobrze spędzałem czas z jego pociechą, ale raczej z powodu tego, że nigdy nikt go nie zabrał na zbieranie kasztanów. Dlatego razem z Maciusiem postanowiliśmy, że następnym razem zabierzemy też jego tatę!
Ryszard, 61 lat
Czytaj także:
„Piotr sprowadził nasze życie do ciągłego zaciskania pasa. Planował każdą złotówkę, ja nie miałam prawa do przyjemności”
„Nie wierzyłam w randki w ciemno, dopóki nie poznałam mojego sąsiada. Miłość czekała po drugiej stronie korytarza”
„Dawna miłość wróciła na farmę, by powiedzieć mi o swojej tajemnicy. Nie sądziłem, że to spotkanie odmieni moje życie”