Buntowałam się, pyskowałam, uciekałam. Wszystko przez to, że czułam się gorsza, niepełnowartościowa. No bo co ktoś taki jak ja może osiągnąć w życiu?
Odebrano mnie matce i ojcu, gdy miałam półtora roku.
Nie znałam innego domu niż dom dziecka. Ale nie miałam uregulowanej sytuacji prawnej, jak się dowiedziałam, gdy byłam już na tyle duża, by zapamiętać takie trudne słowa. Nie rozumiałam ich nadal, ale zapamiętałam. Bo oznaczały, że nie mogłam zostać adoptowana. Nie trafiłam też do rodziny zastępczej. Zawsze byłam Jolką z bidula. W przedszkolu, zerówce, szkole.
Zwykli ludzie nie wiedzą, jak to jest, dlatego pytają. Bez skrępowania, bez refleksji. Nie wiem, może na takie dzieciaki, na takich ludzi trafiałam, ale niespecjalnie ich ciekawiło, czym się interesuję, co lubię, a czego nie znoszę, kim chciałabym zostać w przyszłości.
O to pytane były inne dzieci, te „normalne”, które były odbierane przez mamusie i tatusiów, które w domu biły się i bawiły z rodzeństwem, a w wakacje jechały na wieś do cioci albo dziadków. Dzieciaki z bidula zawsze są pytane o to, jak tam jest.
Wzruszałam ramionami.
O czym miałam opowiadać?
O tym, że mam wspólny pokój z trzema dziewczynami, jak inne dzieci z rodzeństwem, że rano robimy śniadania, a wieczorem kolacje? Że chodzimy do szkoły jak każde inne dziecko? To było upokarzające. Ja też chciałam być pytana o ulubiony kolor albo o to, jaki przedmiot w szkole najbardziej mi się podoba.
Przygotowywałam sobie w myślach odpowiedzi na takie zwyczajne pytania, które jednak rzadko padały. A gdy naciskano, bym zdradziła, jak to jest nie mieć rodziców i żyć w bidulu, awanturowałam się. Nie przysparzało mi to przyjaciół. Ani współczucia. Ale lepsza niechęć i ostracyzm niż litość i wścibstwo.
To mi nigdy nie przeszło. Taka buntownicza postawa. Byłam pyskata i zawsze mówiłam o dwa słowa za dużo. Gdy trzeba było siedzieć cicho, nigdy tego nie potrafiłam.
– Jola, mieć swoje zdanie, którego się broni, a być bezczelnym i niekulturalnym to dwie różne sprawy – tłumaczyła mi wychowawczyni. – Musisz nauczyć się odróżniać jedno od drugiego. Asertywne osoby się ceni. Chamskich już nie.
Chciała dobrze, ale ja po prostu nie umiałam siedzieć cicho. Więc kolekcjonowałam kary. Sprzątałam jadalnię cały tydzień. Albo łazienki. Nie mogłam jechać na wycieczkę albo iść do kina z innymi. Uciążliwe, ale i tak nie pomagało.
Przeciwnie, miałam ochotę buntować się jeszcze bardziej. Kiedy podrosłam, zaczęłam uciekać. Korzystałam z każdej okazji, żeby zniknąć z pola widzenia opiekunów. Szłam nad rzekę i siedziałam w wysokich trawach, słuchając szumu wody i cykania świerszczy. Udawałam, że w domu czeka na mnie mama z obiadem. A potem tata wróci z pracy i sprawdzi, czy dobrze odrobiłam zadanie z geografii.
Po takich nielegalnych wyprawach najczęściej sama grzecznie wracałam do domu dziecka. Bo co mogłam innego robić? Gdzie pójść, mając czternaście lat? Czasem przyprowadzała mnie zawiadomiona o ucieczce policja, zwłaszcza gdy znikałam na noc.
– Jola, nie możesz uciekać. Pogarszasz swoją sytuację, a ja już nie wiem, jak mam cię bronić… – wzdychała wychowawczyni. – Nie chcę, żebyś miała utrudniony start, napaskudzone w papierach.
– Wszystko mi jedno – burczałam.
– Wiem, kochana, wiem. Teraz ci wszystko jedno, ale za chwilę, jak będziesz wybierać studia, szukać pracy i mieszkania, już nie będzie ci to takie obojętne. Uwierz mi, dorośniesz szybciej, niż myślisz. A ja bym chciała, żeby ci było w życiu jak najłatwiej. Wystarczająco pechowy miałaś początek.
O dziwo, dostałam się na studia
Puszczałam jej słowa mimo uszu. Byłam uparta, wredna i złośliwa, mimo że pani Marysia naprawdę robiła, co mogła, żeby mi pomóc i żeby choć trochę zminimalizować negatywne skutki mojego spapranego dzieciństwa. Tak jak ostrzegała, moje osiemnaste urodziny przyszły szybciej, niż się spodziewałam. Dostałam jakieś drobne na drogę i odtąd miałam radzić sobie całkiem sama.
Wynajęłam pokój w mieszkaniu studenckim i złożyłam dokumenty na administrację. Dlaczego tam?
Diabli wiedzą. Byłam najlepszym dowodem na to, że system nie działa, jak trzeba. Jeden mały trybik tego nie zmieni. Może po prostu chciałam dalej być jego częścią? Tym razem jako pracownik. Nie mam pojęcia. Po prostu złożyłam dokumenty i stwierdziłam, że jeśli się nie dostanę, to trudno. Na takie Jolki z bidula czeka praca na kasie.
Tak mi zawsze mówiono. Wielka kariera nie dla nas. Mamy się zadowolić tym, co jest, wystarczy, że państwo buliło na nasze wychowanie. O dziwo, dostałam się, i na studiach było już łatwiej. W sensie towarzyskim. Nikt nie wiedział, że jestem Jolką z bidula i wreszcie nikt o to nie pytał. Nikogo nie interesowało, co robią moi rodzice, gdzie mieszkają i ile zarabiają. Ważne było, jaka jestem i co mam w głowie.
Tyle że administracja nie do końca mi leżała. Widziałam przepisy, działanie odtąd-dotąd i nic więcej. Przypominałam sobie, ile razy moja wychowawczyni naginała regulaminy i nakazy, byle wyszło nam to na dobre, byle uszczknąć coś więcej dla nas, dzieciaków, których los nie rozpieszczał.
Zresztą ciężko było o tym zapomnieć, skoro nadal byłam dla niej ważna. Co kilka tygodni dzwoniła, pytała, co u mnie, czasem spotkałyśmy się na mieście. Nie musiała tego robić, a jednak wyglądało na to, że sprawia jej to przyjemność. Ja też czułam się tak, jakbym spotykała się z ciocią albo kuzynką. To było coś, czego do tej pory nie znałam. I było… miłe.
Pod koniec drugiego semestru wiedziałam już, że studia administracyjne nie są dla mnie. Mogłam kontynuować nielubiany kierunek albo przenieść się na inny i zacząć wszystko od początku. Długo biłam się z myślami, bo szkoda mi było całego roku nauki, który poszedłby na straty, ale z drugiej strony ciągniecie tych studiów było bez sensu.
Może zaliczą mi jakieś przedmioty?
Od października zaczęłam naukę na kierunku pedagogicznym. To był impuls, ale jak mu się poddałam, nagle poczułam, że tak, właśnie tego chcę. Drogę wskazała mi osoba, która kilkanaście lat uparcie i wytrwale walczyła o mnie, podczas gdy ja walczyłam z nią.
To nie były łatwe studia. Na wiele rzeczy patrzyłam z mojego punktu widzenia, wychowanki domu dziecka. Z wieloma teoriami się nie zgadzałam, o niektórych rzeczach mówiłam wprost, że to niesprawdzające się w praktyce bzdury.
Odezwała się moja awanturnicza, buntownicza postawa, która znowu wpędzała mnie w kłopoty. Aż w końcu w trakcie ostrej dyskusji z wykładowcą na temat domów dziecka przyznałam, że sama spędziłam w nim prawie siedemnaście lat. Cisza, jaka zapadła, była przytłaczająca, ale wytrzymałam to. Spodziewałam się lawiny pytań. Nie tym razem.
– W takim razie nie zamierzam dyskutować z pani doświadczeniem ani tym bardziej go negować – powiedział cicho profesor i przeszedł do następnej części wykładu.
A gdybym tam wróciła?
Zdobyłam dyplom. Patrzyłam na dokument, sama nie wierząc, że ja, Jolka z bidula, dokonałam tego, o czym wielu mówiło, że jest niemożliwe. Poza moim zasięgiem. Ta Jolka, która wciąż pyskowała. Ta, która wiała nad rzekę i na dworzec, chcąc uciec na zawsze, gdyby miała dokąd.
Ta, która ze spuszczoną głową wracała sama albo którą przyprowadzała policja. Ta, która płakała w nocy, gdy inne dziewczyny spały i nic nie słyszały. Ta, która chciała wtulić się w wychowawczynię i udawać, że to jej mama, której nie pamiętała. Właśnie ta Jolka zdobyła wyższe wykształcenie i mogła szukać pracy.
Pierwsze kroki skierowałam pod doskonale znany mi adres. Drzwi otworzyła mi nieznajoma dziewczyna. Spytałam, czy pani Marysia, moja dawna wychowawczyni, jest w pracy. Była i po chwili stanęła w progu.
– Jola! Jak miło cię widzieć. Wejdź – wciągnęła mnie za rękę. – Co tu robisz? Napijesz się kawy albo herbaty?
– Przyszłam się trochę pochwalić – pokazałam jej dyplom.
– Gratuluję! – uścisnęła mnie. – Szampana tu nie mamy, ale możemy umówić się kiedy indziej, jeśli będziesz chciała.
– Chcę. I jeszcze… – zawahałam się.
– Tak? – uśmiechnęła się.
– Chciałam zapytać, czy nie byłabym tu potrzebna. Jako pracownik.
– Jola… Naprawdę? Chciałabyś tu wrócić?
– Jestem Jolka z bidula – wzruszyłam ramionami, jakbym nie miała innego wyjścia. – Chciałabym wrócić do domu.
Potrwało to chwilę, ale rzeczywiście wróciłam do domu. Najpierw jako stażystka, a potem jako pełnoprawny wychowawca. Moim atutem było doświadczenie, którego nie dałyby mi żadne studia. Ja nie musiałam przekonywać tych dzieciaków o słuszności swojego myślenia. Ja mogłam im powiedzieć, jak było.
Co przeżyłam, jak się buntowałam, czego żałuję, co robiłam, czego nie. Z moją dawną wychowawczynią, z którą jestem teraz po imieniu, pracujemy razem. To dzięki niej wybrałam moją zawodową ścieżkę. To Maria nauczyła mnie, że ten zawód to coś więcej niż praca. Choć robota jest kiepsko płatna, bywa trudna i niewdzięczna, jest też bardzo ważna, bo może zmienić czyjeś życie. Tak jak zmieniła moje.
Czytaj także:
„Moja córka znajdowała pocieszenie w domu dziecka. Twierdziła, że matka ją porzuciła, a mi tylko przeszkadza w pracy”
„Całe dzieciństwo spędziłem w domu dziecka. Po latach, moja wyrodna matka zażądała, żebym ją utrzymywał i się nią zajął”
„Ojciec był kryminalistą, a mama wychowała się w domu dziecka. Kiedy zmarła, zostałam na świecie zupełnie bez rodziny”