Gdybym ja przeczuwała, że niedługo moje życie odmieni się diametralnie, i to w sposób, którego nie wyśniłabym w najgorszym koszmarze, z pewnością nie przyjęłabym etatu redaktorki w tym prywatnym wydawnictwie. Wybrałam sobie pracę spokojną, żeby nie rzec nudną. I doprawdy nie miałam szans przewidzieć, co mnie tam spotka…
Pod względem urody nie jestem najwyraźniej taka ostatnia, skoro już pierwszego dnia wpadłam w oko jednemu z zastępców redaktora naczelnego. Gdyby nie zaczynająca się łysina, zrudziałe od papierosów wąsy, wygnieciony garnitur, niedobrana kolorystycznie koszula, krawat na gumce i rozczłapane półbuty, facet byłby niczego sobie…
– Skoro już przeszliśmy na „ty” – zaczepił mnie w czasie przerwy obiadowej, – to może… – westchnął, mlasnął, zarumienił się i nagle coś go zatkało.
Trzeba było już wtedy przezornie dać nogę, ale, niestety, ciekawość wzięła we mnie górę. Jak zwykle zresztą.
– Może co? – spytałam z uśmiechem.
– Wyszłabyś za mnie za mąż?
W pierwszej chwili potraktowałam to jako marny dowcip, ale po chwili dostrzegłam wyraz jego oczu: tak głodni patrzą przez szybę cukierni na świeżutkie wypieki. I dobrze, że przed tą szybą jest krata (czytaj – „Kodeks postępowania karnego”), bo pewnie facet od razu sięgnąłby po ciastko, czyli mnie, swoimi łapskami z krzywo przypiłowanymi paznokciami. Czyżby nie wiedział, że – statystycznie rzecz biorąc – kobiety najpierw patrzą na paznokcie męskich dłoni?
– Cha, cha! – odparłam, dając mu znać, że nie biorę tego na poważnie.
– Jutro przyniosę pierścionek – oznajmił, jakby mnie nie usłyszał.
– Wiesz, niespecjalnie lubię takie dowcipy… – powiedziałam łagodnie.
Niestety, w spojrzeniu faceta była jedynie kamienna powaga. Najwyraźniej setki opracowywanych fikcji literackich już go całkiem oderwały od rzeczywistości. Powiedziałam mu wyraźnie, żeby do niej wrócił. Uznałam, że to wystarczy.
To chyba jakiś żart
Następnego ranka wparował do wydawnictwa z naręczem kwiatów. Akurat siedziałam przy biurku i zastanawiałam się, czy w czasie najbliższej szychty nie powinnam wreszcie wziąć się do opracowywania zleconego mi do przejrzenia kolejnego wydania sienkiewiczowskich „Krzyżaków”.
Nim zorientowałam się w czym rzecz, Starszy Redaktor gruchnął przede mną kolanami o podłogę i wyznając głośno miłość, oficjalnie poprosił mnie o rękę. Wziął przy tym na świadków wszystkich, którzy pracowali wraz ze mną w biurowej hali poprzedzielanej ściankami z dykty. Poczułam się tym naprawdę mocno skołowana – niczym Jagienka, do której gwałtownym afektem zapałali Cztan i Wilk, dwa bezmózgie osiłki z Bogdańca.
No więc facet klęczy; pani Zosia, matkująca wszystkim sekretarka w wieku matuzalemowym, nie wiedzieć czemu zaczyna głośno szlochać, ktoś bije brawo, a reszta z pewnością w duchu rechocze z uciechy… Sama bym zarechotała, gdybym to nie ja była powodem i główną bohaterką tej nieprawdopodobnej afery.
I co miałam powiedzieć? Może powinnam rzucić sienkiewiczowską frazą: „Jak zerwiesz z krzyżackich hełmów trzy pawie czuby, naonczas…” Nie te czasy, a i Redaktor był marną kopią Zbyszka.
Chciał się żenić? Bez uprzedzenia, bez pierwszej randki spędzonej przy księżycu, bez wierszowanych zaklęć, bez bukietów róż przysyłanych przez miesiąc, bez drobnego, nic nieznaczącego pierścioneczka z piętnastokaratowym brylantem, no i bez choćby jednej wspólnej nocy, żebym wiedziała, czy facet ma świadomość, że ja także mam konstytucyjne prawo do orgazmu?!
Tymczasem Starszy Redaktor od razu wyskoczył ze ślubem… Co byście zrobiły na moim miejscu?
Założę się, że moja przyjaciółka Mariolka po prostu zaczęłaby się śmiać i uparcie żądałaby, żeby już ta schowana kamera wyszła z ukrycia, bo ona nie da się robić w trąbę. A gdyby nie było kamery, toby się po prostu obraziła.
Jak przystało na skromną, dobrze wychowaną dziewczynę, podziękowałam Starszemu Redaktorowi za okazane mi względy, ale (tu bezradnie rozłożyłam ręce) jak dotąd nie spotkałam jeszcze na swej drodze wyśnionego kandydata na męża, który, jak chce mamusia, powinien być co najmniej księciem albo choć właścicielem pakietu większościowego akcji banku PKO.
Władzio to prawdziwy drań
Odrzucony amant przez następne trzy dni nie pokazywał się w biurze. Pani Zosia dwa razy mi wypomniała, że nie powinnam była odrzucać tak dobrej partii, gdyż (położyła wtedy dłoń na sercu) ona wie, co mówi.
Pozostałam jednak przy swoim. Zarzuty okrucieństwa właściwe młodym niedoświadczonym, lekkomyślnym, trzpiotowatym i niestałym pannom pominęłam milczeniem. Trochę się za to zaniepokoiłam, kiedy jedna z redaktorek stanęła obok mnie w kuchni i rzekła:
– Jesteś bardzo odważna, wiesz? Władzio to kuzyn właściciela wydawnictwa, lubi to wykorzystywać. Tak między nami, to ta cała rodzina nie jest wiele warta.
– Czy Władzio często ma takie odjazdy? – spytałam szczerze zainteresowana.
Redaktorka uśmiechnęła się, obejrzała przez ramię, a potem nachyliła do mnie:
– Potrafi nieźle namieszać, choć taki numer to wywinął pierwszy raz. Najwyraźniej testosteron nieźle odwalił mu pod deklem. Problem w tym, że zazwyczaj dostaje, czego chce. Ta jego piszczykowatość to tylko pozór. Niby nie umie zliczyć do dwóch, ale… to drań.
Coś mi lekko piknęło pod sercem, jednak co mogłam poradzić? Przyjąć oświadczyny z powodu bliżej niesprecyzowanego zagrożenia? I to ze strony jakiegoś paskudnego konusa? O nie!
Kiedy Władzio wreszcie wrócił do biura, był uśmiechnięty, wyluzowany, choć nieco blady na obliczu („Jest po trzydniówce” – poinformowała mnie redaktorka z kuchni i grzbietem dłoni puknęła się w gardło).
Nie ukrywam, że bardzo mi wtedy ulżyło. Od pierwszego też dnia jakby nigdy nic podjął redaktorski żywot, odnosząc się do mnie z obojętną życzliwością, która zaczęła się objawiać w parzeniu mi herbaty pod koniec dnia pracy. Nie chciałam mu robić kolejnej przykrości. Dziękowałam, wypijałam i szybko pędziłam do domu.
O ja naiwna! Zamiast tego powinien był zapalić się w mojej głowie czerwony reflektor… Bo przecież odrzucony byk (jeśli chuderlaka można określić tym mianem) nie zmyka w milczeniu z rykowiska, lecz ostentacyjnie obnosi się ze swoim bólem po całym lesie…
Dosypał mi coś do herbaty!
Na początku lipca wydawało się, że oboje zapomnieliśmy o nie tak dawnej deklaracji matrymonialnej.
Pewnego dnia, jak to było już w zwyczaju, Władzio zaparzył mi herbatę. Było to, o ile pamiętam, 15 lipca.
Ponieważ musiałam dokończyć przejrzenie korekty drugiego tomu powieści „Krzyżacy”, nie spieszyło mi się za bardzo, a i Władzio jakoś nie garnął się do wyjścia. Ostatni łyk dopijałam, gdy biuro opuszczali ostatni pracownicy.
Kilkanaście minut później nieoczekiwanie poczułam, że do głowy uderza mi potężna fala gorąca. Serce zaczęło bić szybciej.
Nie bardzo pamiętam, co się stało dalej (przynajmniej tak zeznałam w rozmowie z policją). Prawda natomiast była taka, że (jak wydedukowałam dużo później) ten szubrawiec Władzio dosypał mi jakiegoś świństwa do herbaty. Po co? Jak ktoś nie wie „po co”, to niech lepiej dalej nie czyta, bo i tak nie zrozumie.
Otóż wtedy na horyzoncie pojawił się Pierwszy Jeździec Orgioapokalipsy…
Zakręciło mi się w głowie, osunęłam się na fotel. Oczy miałam otwarte, lecz straciłam czucie w nogach i rękach. Wtedy zobaczyłam tego nieudacznika…Stał przede mną i się uśmiechał.
Potem Władzio podszedł do drzwi i szybkim ruchem odbierającym mi nadzieję przekręcił tkwiący w zamku klucz. Zgrzyt miał w sobie coś metalicznego; w moich uszach zabrzmiał niczym szczęk dobywanego miecza.
„Dlaczego miecza?” – pomyślałam wtedy z tępym zdziwieniem.
– I jak, moja miła? – Władzio znowu stanął przede mną i się nachylił.
Zrudziałe od papierosów wąsy przyciągnęły moje spojrzenie. Kiedy mówił, poruszały się jak wyleniałe ogony rozleniwionych wiewiórek. Pomyślałam, że powinnam spróbować to powiedzieć: „Wyleniałe ogony rozleniwionych…”, ale całą szczękę miałam zdrętwiałą. Poczułam na niej suche, śmierdzące nikotyną palce, które jak imadło zacisnęły się na niej i uniosły moją bezwładną twarz.
Niewiele mogłam zrobić. Choć wcale tego nie chciałam, spojrzałam prosto w nakrapiane żółcią, zielonkawe oczy mojego prześladowcy. Oczy węża. Hipnotyzujące… Tęczówki niemal wirowały…
A może to wirowało w mojej głowie?
Próbowałam TO zatrzymać, siłą woli oderwałam spojrzenie od tęczówek i mój wzrok padł na plamę na suficie w kształcie dwóch kopulujących jeży. Wreszcie, gdy suche palce puściły mi szczękę, moja głowa opadła, a spojrzenie zatrzymało się na biurko. Na wydruki z Krzyżaków.
– Może teraz będziesz miała ochotę się ze mną zabawić? – usłyszałam tuż przy uchu i poczułam jego oddech.
Boże, jak ten facet śmierdział! I to takim najgorszym zgniłym zapachem – jak rozkładające się mięso otoczone rojem much, jak trupy na polu bitwy…
– Oczywiście – dodał drwiąco. – Tym razem obędzie się już bez matrymonialnych zobowiązań! Skoro po dobroci się nie da, to trzeba spróbować inaczej…
Literackie urojenia
Zaczął rozpinać mi bluzkę. Chyba nieczęsto robił to w swoim życiu, bo szło mu dosyć opornie. Potem zaczął mocować się z zapięciem mojego stanika.
Kiedy strzeliła rozrywana zapinka, zza okna doleciał mnie… odległy śpiew. Nagle zapachniało świeżością poranka, mokrą od rosy trawą i żyzną ziemią. Śpiew z sekundy na sekundę rósł i potężniał. Początkowo nie mogłam rozróżnić słów. Aż wreszcie do mnie dotarły.
Nie miałam cienia wątpliwości. Słyszałam pieśń rycerstwa polskiego i nasz dawny hymn – „Bogurodzicę”. Zawsze jak oglądam „Krzyżaków”, coś chwyta mnie za serce, a krtań dusi szloch.
Wtedy zobaczyłam pędzącego ku nam konnego. Był chudy jak szczapa i miał wąsy zrudziałe od papierosów, ale w jego małych oczkach widniała wyraźna chęć zatopienia we mnie swej kopii.
I nagle taka chęć mordu we mnie urosła, że Jezu zmiłuj! Ruszyłam do ataku – niczym najwytrawniejszy z rycerzy…
Mój pierwszy cios odrzucił krzyżackiego Starszego Redaktora, co to wyciągał łapska po moje bieluchne piersi, na najbliższe biurko. Nim trafiony zorientował się w czym rzecz, dostał segregatorem przez zakuty łeb i padł na podłogę jak zabity. Chwilę potem, kiedy jednak oprzytomniał, zaczął uciekać na czworaka w przeciwległy róg sali.
Tymczasem kmiecie, widząc moje poczynania, zrozumieli, że przychodzi na nich chwila walki; poopierali drągi od dzid, cepów i kos o ziemię i, przeżegnawszy się krzyżem świętym, poczęli popluwać w spracowane dłonie.
I dało się słyszeć przez całą linię to złowrogie popluwanie, po czym chwycił każdy za broń i nabrał głośno tchu. Ja też dobrze sobie poplułam i wówczas jeszcze większa mnie złość wzięła na tego padalca, co to porwał mi stanik, który Lenka przywiozła aż z Paryża; dałam za niego trzysta złotych. Niech ich szlag! Trzysta, podczas gdy identyczny mogłam kupić w Polsce za połowę ceny w pierwszej lepszej galerii. O, dranie, oszuści!
– Naprzód! Bić wroga! – wrzasnęłam.
– Naprzód! Ławą! Równo! – rozległy się wołania innych przywódców.
Warknęłam groźnie i ruszyłam za tym swoim niedoszłym gwałcicielem od siedmiu boleści przez cały open space biura. Widząc, jak nadciągam ze zbrojnymi, skomlał i błagał o litość. Wołał, zapewniał, przepraszał, że nie wiedział, że już nigdy… Ale w tamtym podniosłym momencie nie było we mnie krzty zmiłowania!
Teraz już musiałam wziąć krwawy odwet za wszystko, co mnie spotkało (a raczej, co mnie spotkać mogło) z rąk tego okrutnika. Jakże miałam pozwolić mu czmychnąć, kiedy mój honor już został splamiony przez sam fakt rozerwania mi stanika za 300 złotych?!
– Na psubraty! Kopią w nich! – wrzeszczałam wraz ze zbrojnymi i Włodzio już wiedział, że ma przerąbane, a po wszystkim może tylko pozostać spalona ziemia i białe kości.
Psubrat rzucił się więc z rozpaczą do drzwi; zapomniał jednak, że wcześniej zamknął je podstępnie na klucz. To go ostatecznie zgubiło. „Teraz już mi nie uciekniesz” – myślałam z nieukrywanym zadowoleniem, co odznaczyło się pełnym nienawiści i szaleńczej wręcz żądzy mordu uśmiechem na mej twarzy.
Nie było we mnie łaski.
– Bij! – zakrzyknęli dowódcy, więc podniosłam miecz, a Włodzio zadrżał.
– Uff... – stęknęłam jako krzepki drwal, gdy się pierwszy raz toporem zamachnie, a potem jęłam walić, ile mi sił i pary w piersiach starczyło.
Wrzaski i krzyki Starszego Redaktora wzbiły się aż ku niebiosom. A potem… Stało się! Nadeszło!
Zagarnęło mnie w swoje posiadanie i już nie pozwoliło wyrwać się z tego szczelnego uścisku!
Poczułam w sobie narastające pragnienie... Ale nie miało ono związku z agresją! Znowu oblała mnie fala gorąca, a potem zmroziła lodowata zima. Nieoczekiwanie znów zakręciło mi się w głowie, jakby świat znalazł się na wirującej karuzeli.
Zaczęłam krzyczeć. Drzeć się, ile sił w płucach. Wraz ze mną krzyczał przerażony Starszy Redaktor – pewien, że za moment zatłukę go trzymanym w ręku segregatorem.
W następnej sekundzie redakcyjne drzwi wyleciały z hukiem z futryny i w progu ukazali się zdezorientowani ochroniarze. Co stało się później?!
Obudziłam się w szpitalu. Policjant, który odwiedził mnie następnego dnia zanotował moje zeznania, cały czas uśmiechając się pod wąsem. Nie takim, jak ten u Włodzia. Fajnym, seksownym. Było mu z nim do twarzy… Na jego palcu nie dostrzegłam obrączki. Jeszcze mamy się spotkać na dokończenie zeznań.
Na razie moje przyjaciółki wynajęły adwokata, który kilka dni temu skierował sprawę do sądu o usiłowanie gwałtu.
Czytaj także:
„Przyjaciółka zostawiła mi w spadku męża. Wolałam tego interesującego wdowca, niż własnego lenia leżącego na kanapie”
„Chciałam harców na leśnej polanie, a nie starego grzyba w fotelu. No i stało się, mąż harcował, ale nie ze mną, tylko z Dianą”
„Mój mąż był bogaczem, ale i tyranem. Wolę być biedną i samotną matką niż zastraszaną ofiarą”