Tego dnia kończyłem pięćdziesiąt lat. I choć nie miałem powodów do świętowania, bo co ma świętować samotny facet z podupadającą firmą i półwieczem na karku, jednak wyjąłem z biurka butelkę koniaku. Był to prezent od jednego z klientów. Ale to dawne czasy, bo teraz – nawet szkoda gadać! Prowadzenie małej kancelarii prawnej daje niezależność, ale nie daje gwarancji zarabiania.
Czynsze za biuro w okolicy siedziby sądu są dwukrotnie wyższe niż cztery przecznice dalej; do tego jeden asystent na etat i sekretarka na pół; to razem daje parę tysięcy miesięcznie, żeby w ogóle się utrzymać. A poza tym konkurencja ostatnio zrobiła się ogromna i nie ma znaczenia, czy jesteś dobry; ważne, żebyś był tani. Nigdy nie chciałem brać udziału w takim wyścigu, dlatego pracy miałem coraz mniej.
Siedziałem w biurze, było już po siedemnastej, pracownicy poszli do domu, jak to w piątek. Ale ja nie miałem domu, w którym mógłbym się schować przed troskami dnia codziennego; jako stary kawaler posiadałem jedynie mieszkanie, czyste i… puste.
Nie chciało mi się tam wracać
Sięgnąłem po kieliszek, gdy nagle zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę.
– Kancelaria, w czym mogę pomóc?
– Panie mecenasie – usłyszałem w słuchawce męski głos – potrzebujemy porady prawnej i arbitrażu.
– No to zapraszam w poniedziałek, pracujemy od… – zacząłem, ale głos przerwał mi zdecydowanie.
– Teraz. Jest pan w swojej kancelarii, pracownicy już wyszli, a ja... a my stoimy pod drzwiami. Usłyszałem trzask w słuchawce, a zaraz potem energiczne pukanie.
Schowałem kieliszek, ale nie zdążyłem schować butelki, kiedy energicznym krokiem wmaszerowało do mojego gabinetu dwóch potężnie zbudowanych facetów. Rozejrzeli się czujnie po całym pomieszczeniu i stanęli przy drzwiach. Potem wparował mały, chudy facecik z ogromną walizką. Wyjął z niej jakieś urządzenie na kiju i bardzo starannie omiótł całe pomieszczenie. Kiedy skończył – wyszedł bez słowa. Siedziałem jak skamieniały, z palcami zaciśniętymi na butelce. Kiedy po faceciku weszło do pokoju dwóch nobliwie wyglądających mężczyzn, mniej więcej w moim wieku, ich miny wyrażały z początku dużą rezerwę, ale na widok koniaku obaj wyraźnie się rozluźnili.
– Widzę, że dobrze trafiliśmy – powiedział jeden z nich, mocno szpakowaty na skroniach, a ja rozpoznałem głos.
To on właśnie dzwonił do mnie przed chwilą
Drugi, opalony, jakby wrócił z Karaibów, nic nie powiedział, tylko kiwnął na jednego ze stojących pod ścianą atletów. Ten bez słowa podszedł do mojego biurka, delikatnie, acz stanowczo wyjął z mojej ręki butelkę i spojrzał pytająco. Sięgnąłem do barku za moimi plecami i wyjąłem kieliszki. Goryl nalał koniak z wprawą, jak zawodowy kelner, i wrócił na swoje miejsce.
– Proszę! – powiedział opalony.
Upiliśmy po małym łyku, po czym dwaj dziwni interesanci zasiedli naprzeciwko mojego biurka. Bo oczywistym dla mnie było, że potężni goście to ochroniarze.
– Przychodzimy do pana w bardzo typowej sprawie… – zaczął szpakowaty, ale strzaskany słońcem kolega przerwał mu obcesowo. – Do koniaku pasuje cygarko. Ma pan?
– Nie.
– Ale popala pan?
– Zdarza się.
– Norbert, ja cię proszę, wróćmy do meritum – przerwał nam pogawędkę szpakowaty. – Otóż widzi pan… Poróżnił nas problem natury formalno-prawnej. I chcielibyśmy, aby pan pomógł nam ten problem rozstrzygnąć. Chodzi o kwestię praw do pewnej nieruchomości…
– Dlaczego ja? – wtrąciłem pytanie.
– I fotele by mogły być wygodniejsze – znów zamarudził opalony. – Jak ma pan przyjmować ważnych gości…
– Przepraszam – rzuciłem poirytowany – ale chyba próbuje pan zagadać problem…
Szpakowaty zaśmiał się, a jego kolega zamilkł, jakby trochę obrażony.
– Możemy wrócić do naszej rozmowy i mojego pytania? Dlaczego ja? Proszę wybaczyć, ale – choć panów nie znam – wyglądacie mi na takich, których stać na wynajęcie naprawdę najlepszych prawników w mieście…
– No, właśnie… Odpowiem na pana wątpliwości i pytanie. Fakt, moglibyśmy wynająć każdego prawnika, którego znamy. Sęk jednak w tym, że jeśli my znamy jego, to i on pewnie zna nas. I… no, nie wdając się w szczegóły, wiążą się z tym pewnego rodzaju konsekwencje, które mogłyby wpłynąć na obiektywny osąd. A pan nas nie zna, więc może pozostać obiektywny i ocenić sprawę, a nie ludzi w nią uwikłanych.
Skinąłem głową na znak, że argumenty do mnie trafiły.
– No, a dlaczego właśnie pan? – ciągnął. – Przypadek. Wziąłem listę prawników i kazałem mojej wnuczce wybrać jakiś numer.
– I padło na mnie?
– Tak. Postanowiliśmy zatem, że zdamy się na pana osąd, a decyzję zaakceptujemy obaj. Wracając do sprawy, oczywiście musimy prosić o zachowanie daleko posuniętej dyskrecji.
– To cecha charakterystyczna mojej profesji – odparłem.
– Dobrze. Zatem rzecz przedstawia się następująco…
Mówił przez dziesięć minut
Potem dodatkowe wyjaśnienia złożył jego partner czy raczej – jak wynikało z opowieści – jego oponent. Zadałem kilkanaście pytań, aby ugruntować swoją wiedzę. I zapadłem w zadumę. A oni siedzieli, czekali, nie mówili nic, tylko przyglądali mi się uważnie. Nie mogę się wdawać w szczegóły, powiem tylko, że sprawa dotyczyła kwestii własności pewnego gruntu. Była dość zagmatwana, ale nie na tyle, żebym sobie nie mógł z nią poradzić. Wstałem zza biurka i podszedłem do metalowej szafy na akta. Wyjąłem dwie teczki i wróciłem na miejsce.
– Panowie – zacząłem teatralnie. – Sprawa jest trudna, ale nie beznadziejna. A poważnie, znam dwa bardzo podobne przypadki i w obu rozstrzygnięcie było następujące… Wyjąłem dokumenty z obydwu teczek, przeczytałem im orzeczenia sądu, wskazałem dodatkowe dokumenty i wyjaśniłem, dlaczego nie mogli do tej pory dojść do porozumienia. – Reasumując, większe prawa do posesji posiada w myśl przepisów pan Norbert.
Skinąłem głową w kierunku opalonego.
– Jednakże pan – tu wskazałem na szpakowatego – posiada pewien ograniczony zakres własności. Wynosi on jakąś jedną trzecią całej wartości przedmiotu sporu. Zatem wyjścia widzę dwa: albo pan zrezygnuje ze swojej części, oczywiście w zamian za odstępne będące równowartością realnej wartości trzydziestu trzech procent całości, a pan Norbert przejmie wszystko na własność, albo dogadacie się, panowie, powołacie spółkę z udziałami proporcjonalnymi do waszych praw własności. Jeśli jesteście przyjaciółmi, a wnioskuję tak po tym, że przyszliście tu obaj i zgodnie zdecydowaliście się poddać mojemu osądowi, to drugie rozwiązanie będzie chyba lepsze.
Panowie przez chwilę milczeli, spoglądając to na mnie, to na siebie.
Wreszcie odezwał się pan Norbert
– Nie jesteśmy przyjaciółmi…
– Mówiąc ściślej, jesteśmy wrogami – dodał z uśmiechem szpakowaty. – Śmiertelnymi wrogami, powiedziałbym nawet.
Zamurowało mnie. Ale tylko na chwilę.
– Więc albo się pozabijajcie o ten kawałek ziemi wraz z zabudowaniami, albo zacznijcie współpracę i zakopcie topór wojenny – palnąłem.
Znowu milczeli. Tym razem nieco dłużej i patrzyli już tylko na siebie.
– Przyjmujemy pański werdykt i pańskie… hm… sugestie – powiedział Norbert. – Ale musimy to jeszcze przemyśleć.
– Ja już przemyślałem – wtrącił szpakowaty.
Wstał i wyciągnął rękę do Norberta.
– Oto moja dłoń, na zgodę.
Drugi wstał i z powagą uścisnął jego rękę. Potem obaj zwrócili się do mnie.
– Honorarium pańskie pokryje mój wspólnik – powiedział szpakowaty.
– A mój wspólnik zadba o wystrój pana gabinetu – dodał Norbert. – Proponuję spotkanie za tydzień, o tej samej porze.
A za tydzień… Najpierw o dziewiątej rano wjechała do mojego biura ekipa z nowymi meblami; wygodne fotele, dębowe biurko, kredens i regały. Kiedy poustawiali wszystko, w kredensie ze zdziwieniem odkryłem dwa tuziny butelek najlepszego koniaku i humidor pełen kubańskich cygar. Moi pracownicy dostali dziś wolne, więc uniknąłem pytań.
O siedemnastej przyszli dwaj wspólnicy
Spędziliśmy godzinę w miłej atmosferze, a na koniec zapytali, czy mogą moje usługi polecić znajomym „z branży”. Oczywiście wraziłem zgodę i zapewniłem, że w każdy piątek o siedemnastej będę do dyspozycji „specjalnych” klientów. Zanim panowie wyszli, zostawili na biurku kopertę z moim honorarium. Nie mogę napisać, ile wyniosło, bo obowiązuje mnie tajemnica, ale koperta była gruba. Wygląda na to, że panowie są zadowoleni z moich usług... Tylko czy nie wpadnę przez to w kłopoty? Wyglądali na dosyć podejrzanych, ale z drugiej strony - pieniędzy naprawdę potrzebuję.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”