Pijąc poranną kawę, wyjrzałam przez okno w kuchni. Coraz mocniej świecące słońce bezlitośnie podkreślało brzydotę naszego podwórka. A przecież wystarczyłaby odrobina pracy, żeby to miejsce wyglądało naprawdę miło.
Ot, choćby ten klombik obok ławeczki. Jest tak zaniedbany! Widać, że już dawno nikt nie sadził na nim kwiatów.
A i ławeczka dopraszała się o kropelkę farby… Dopiłam kawę z postanowieniem, że muszę coś z tym zrobić. W końcu ta kamienica to teraz także mój dom.
Wprowadziłam się do niej, kiedy na dworze śnieg przysłaniał wszystko grubą białą pierzyną. Urzekły mnie stare stiukowe ozdoby wokół okien i kuta brama z ornamentem w kształcie splątanych liści, strzegąca dostępu do domu. Moje mieszkanko nie było duże, składało się tylko z sypialni i pokoju dziennego, ale dla mnie było najpiękniejsze na świecie.
Nie spełniłam oczekiwań męża i musiałam odejść
Wreszcie nikt mi nie wypominał, że żyję na jego koszt. Przez pięć lat słyszałam to z ust byłego męża. Moja praca nigdy się dla niego nie liczyła, ważne były tylko jego interesy. Kiedy minął okres miłosnej fascynacji, zapragnął dziedzica.
I tu zaczęły się schody. Nie mogłam zajść w ciążę, więc przestało być miło.
– Niczego więcej od ciebie nie chcę, tylko syna! – grzmiał. – Zapewniłem ci luksusy, a ty nawet tego jednego nie potrafisz zrobić. Każda k… to potrafi!
„Jeśli tak, to miej sobie dziecko z k…, a nie ze mną, bo ja mam już dosyć”
– pomyślałam po kolejnej awanturze, podczas której mąż dokładnie mi wyliczył, ile miesięcznie go kosztuję.
Rozwód dostałam szybko, gdyż nic od niego nie chciałam. Z oszczędności i niewysokiej pensji było mnie stać tylko na kupienie na raty tych dwóch pokoi w starej kamienicy. Nie tęskniłam za dawnymi czasami, lecz brakowało mi odrobiny zieleni, bo przyzwyczaiłam się do widoku drzew i kwiatów za oknem.
„Ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, abym ożywiła ten niewielki gazon!” – uśmiechnęłam się do samej siebie. Zapowiadał się więc pracowity dzień. Na szczęście była sobota.
Po śniadaniu od razu pojechałam do znajomego ogrodnika.
– Pani Marta! Jakże się cieszę! – zawołał na mój widok. – To co, jak zwykle ze sto fioletowych bratków i sto białych?
– Nie tym razem, panie Kaziu – uspokoiłam jego zapędy. – Na tę rabatkę wystarczy po piętnaście.
Zapakowaliśmy wszystko do mojego bagażnika razem z łopatką i grabkami oraz torbą żyznej kwiatowej ziemi.
Po powrocie do kamienicy przebrałam się i od razu zabrałam do pracy. Słoneczko przygrzewało, z otwartych okien dochodził do mnie szczęk garnków i zapachy gotujących się obiadów.
– Moja żona zawsze sadziła tutaj kwiaty na wiosnę – nagle tuż obok mnie rozległ się starszy męski głos.
Obejrzałam się przestraszona, bo tak się zatraciłam w swojej pracy, że nie zauważyłam sąsiada z klatki obok, który przystanął przy klombie i przyglądał mi się z aprobatą. Znałam go z widzenia.
– Z kwiatami weselej – stwierdziłam.
– Tylko tę ławkę przydałoby się jeszcze pomalować, bo przecież patrzeć na nią nie można – sąsiad postukał laską w stare deski obłażące z farby.
„Ja mam to zrobić?” – najeżyłam się, ale on jakby czytał w moich myślach.
– Zagonię do tego syna – powiedział.
Nie wiedziałam, że ma dzieci; zawsze spacerował samotnie. Ale co ja mogłam wiedzieć na temat sąsiadów! Przecież mieszkałam tu zaledwie cztery miesiące.
Następnego ranka znowu piłam kawę, spoglądając przez kuchenne okno,
a moje oczy cieszył rozkwitający bratkami klomb. Odetchnęłam pełną piersią: dzięki tym kwiatkom i temu, że je sama zasadziłam, ta kamienica naprawdę stała się moim domem..
Fachowo szlifował deski.Widać było, że wie, co robi
Kiedy kilka dni później wracałam z pracy, przy ławeczce kręcił się jakiś chłopak i wyraźnie zastanawiał się, gdzie ma podłączyć szlifierkę. Podeszłam do niego.
– Dzień dobry! – uśmiechnął się.
– Wojtek Biegański. A pani jest Marta.
– Skąd pan wie? – zdziwiłam się.
– Wychowałem się w tej kamienicy, znam tutaj wszystkich lokatorów, a z panią jeszcze nie rozmawiałem – uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Mój ojciec nie mógł się pani nachwalić. Wzruszył się, że pani zadbała o klomb mojej mamy.
– Niech pan pociągnie prąd ode mnie, z parteru – przerywałam mu ten radosny terkot. – Z czwartego piętra od pana taty raczej trudno byłoby to zrobić.
– Dziękuję!
Przez następną godzinę fachowo szlifował kolejne deski, pozbawiając je resztek starej farby. Kiedy wreszcie wyłączył urządzenie, podeszłam do niego z kubkiem gorącej kawy.
– Zasłużył pan na przerwę.
Pociągnął łyk.
– Bardzo dobra – stwierdził. – Na szczęście wszystkie deski są zdrowe, nie trzeba będzie żadnej wymieniać. Wystarczy je tylko pomalować.
Przez kolejne dwie godziny pracował w skupieniu, a ja przyglądałam mu się z przyjemnością zza firanki. Niewątpliwie miał wiele uroku. Malował pewnymi ruchami. Widać było, że doskonale wie, co robi. „Podoba mi się… – stwierdziłam z zaskoczeniem. – Ciekawe, czy jest wolny? Nie ma obrączki, ale może tylko zdjął ją do pracy? Chyba nic nie stoi na przeszkodzie, żebym się tego dowiedziała na przykład od jego kochanego taty, który przecież tak mnie lubi…”..
Czy można uciec z domu z nadmiaru miłości i troski?!
– Rzadko pan chyba tutaj bywa, skoro do tej pory się nie spotkaliśmy – zagadnęłam go, kiedy już zbierał swoje rzeczy.
Pięknie odnowiona ławka zieleniła się dumnie przy ukwieconym klombie.
– Ale teraz będę częściej, obiecuję – znów się uśmiechnął, jakby przejrzał moje myśli, i spojrzał mi w oczy w taki sposób, że się zarumieniłam.
Nie miałam wątpliwości, że jego obietnica ma wiele wspólnego ze mną.
Wkrótce faktycznie Wojtek – jak się wyjaśniło, kawaler – zaprosił mnie do kina. Poszłam z ochotą na francuską komedię i doskonale się bawiłam. Śmialiśmy się w tych samych momentach (to chyba dobrze wróży?!). Okazało się także, że jesteśmy w tym samym wieku.
– Mam 28 lat. Kiedy się urodziłem, rodzice byli już dobrze po czterdziestce i przestali liczyć na to, że się doczekają potomka – powiedział, kiedy po seansie zaszliśmy do niewielkiej kafejki. – Pewnie dlatego tak mnie rozpieszczali. Trzęśli się nade mną bez przerwy! Aż w końcu dorosłem i miałem tego dosyć. Uciekłem. Najpierw pracowałem za granicą…
Tu przerwał i się zamyślił.
– Potem mama zachorowała – westchnął – więc wróciłem, ale wynająłem sobie coś na mieście…
Zapatrzył się w noc za ścianą ze szkła.
– Tak, miałaś rację, że rzadko bywam u ojca – podjął po chwili. – Zbyt rzadko… Muszę się nim zająć, bo jest już starszym panem i chyba mnie potrzebuje. On tego nie przyzna, ale wiem, że na przykład dużą trudność sprawia mu wychodzenie z domu. To aż cztery piętra po schodach… A nie chce słyszeć o przeprowadzce! I powtarza: „Starych drzew się nie przesadza. Tu spędziłem całe życie
i nie będę się nigdzie wynosić!”.
– Może ma rację? – zapytałam ostrożnie, patrząc Wojtkowi w oczy.
– Może – odpowiedział tajemniczo.
Po kilku miesiącach naszych spotkań, a właściwie gorących randek, stało się jasne, że przecież jest inne rozwiązanie tego problemu.
Kiedy Wojtek i ja powiedzieliśmy jego tacie, że zamierzamy zamieszkać ze sobą, a wkrótce także wziąć ślub, starszy pan nie posiadał się z radości.
– Potem wprowadzicie się do mojego mieszkania – zaordynował. – Dla mnie samego jest o wiele za duże.
I tak się stało. My z Wojtkiem zajęliśmy cztery pokoje na piętrze, a teść przeprowadził się na parter, do mojego dawnego lokum. Bardzo nam to odpowiada, że wszyscy mieszkamy w jednej kamienicy, bo wnuki będą miały blisko do dziadka. A pierwszy z nich przyjdzie na świat już za dwa miesiące.