Cała historia zaczęła się od tego, że w ubiegłym roku ruszył wreszcie remont ciągnącej się przez naszą miejscowość drogi. Stara nawierzchnia nie nadawała się już do niczego. I nie ma się czemu dziwić, skoro zrobiono ją na początku lat sześćdziesiątych. Asfalt wylano na gołą ziemię, bez żadnej podbudowy czy utwardzenia.
Jakiś czas było dobrze, a potem zaczęły się schody
Po każdej ulewie fragmenty drogi odrywały się i razem z błotem spływały na pobocze. Gdy przymroziło, tworzyły się muldy i dziury. Żeby je ominąć, należało jechać slalomem i z prędkością kalekiego żółwia. Inaczej ryzykowało się uszkodzenie pojazdu. Może czterdzieści lat temu nikomu to nie przeszkadzało, bo we wsi samochodów było jak na lekarstwo, a do pracy chodziło się piechotą lub jeździło transportem publicznym, ale teraz, gdy w każdym domu stały przynajmniej dwa auta, ludzie zaczęli się buntować. No bo ile razy w roku można wymieniać sprężyny, tulejki, amortyzatory, wybite drążki kierownicze? Pewnego dnia mieszkańcy wzięli sprawy w swoje ręce i wyszli na ulicę. Dosłownie.
Przez pół dnia, trzymając w dłoniach transparenty i wykrzykując żądania, blokowaliśmy newralgiczne skrzyżowanie w centrum miasta. Starosta w końcu zmiękł i po burzliwych rozmowach z komitetem protestacyjnym sięgnął do powiatowej skarbonki i wyłożył pieniądze. Tyle że Polak to taki typ człowieka, któremu nijak nie dogodzisz. Ludziska chyba myśleli, że cała akcja ze zmianą nawierzchni potrwa góra miesiąc. Okazało się, że prace będą się ciągnęły przez dwa lata. Co gorsza, na czas remontu do wsi przestaną kursować autobusy. Firma przewozowa tłumaczyła się, że ich niskopodłogowe pojazdy na rozkopanej drodze mogą się zniszczyć. I chociaż sołtys robił, co mógł, pisał podania i petycje, a mieszkańcy wojowali w urzędach, nic nie dało się w tej sprawie zdziałać. Ci, którzy nie posiadali własnego środka transportu, a było sporo takich osób w mojej okolicy, głównie starszych, musieli iść piechotą na drugi koniec wioski, gdzie znajdował się pierwszy miejski przystanek. Jakieś cztery kilometry.
Ja sam do pracy w pobliskim tartaku miałem ponad dwa kilometry, które w lecie pokonywałem rowerem albo piechotą. Dwudziestominutowy spacerek jeszcze nikomu nie zaszkodził. Tyle że warunki pogodowe nie zawsze na to pozwalały. Jak lało albo mróz ścisnął, pakowałem tyłek do autobusu, więc teraz ja również miałem problem. Magda, moja żona, dojeżdżała dużo dalej do roboty, więc ona brała nasze auto. Od teścia nie mogłem pożyczyć, bo on zawoził naszą córkę do przedszkola. Czasami sąsiad się zlitował, jak lało, i mnie podrzucił, ale nie mogłem wciąż go wykorzystywać.
To była ponura, deszczowa niedziela
Siedzieliśmy z Magdą w salonie i piliśmy kawę, wlepiając wzrok w ekran telewizora.
– Słuchaj – zacząłem – ja to już jestem chyba za stary na rower w taką pogodę.
Wskazałem brodą w stronę okna. Z szarych chmur zacinała drobna mżawka. Wiał silny wiatr, który targał łysą koroną rosnącej pośrodku ogrodu brzozy. Jakiś ptak bezskutecznie usiłował pokonać napór powietrza. Wyglądało to komicznie, bo chociaż machał skrzydłami, wisiał w jednym w miejscu. W końcu się poddał i zawrócił.
– Już raz w tym roku zaliczyłem zapalenie oskrzeli i dzięki, wystarczy mi – dodałem. – Co ty na to, żebym kupił sobie jakiś niedrogi samochodzik? Ot, by do pracy dojechać i wrócić? Taki, powiedzmy, do czterech tysięcy. Czort wie, kiedy tę naszą drogę wreszcie skończą, a na szybkie przywrócenie busów się nie zapowiada.
Żona wzruszyła ramionami.
– To sobie kup – odparła, nie odrywając wzroku od ekranu. – Ja ci już dawno mówiłam, żebyś czegoś poszukał, to ty się na rower uparłeś i jeździsz.
– Kurde, bo raty za golfa jeszcze płacimy, trochę mi szkoda pieniędzy – wahałem się. – Widzisz, co się teraz dzieje. Inflacja, paliwo drogie… A przecież ubezpieczenie będzie trzeba opłacić i przegląd zrobić…
– No to ciśnij dalej na rowerze w deszcz, ziąb i mróz, tylko mi potem nie narzekaj, że umierasz, bo pożałowałeś jednej wypłaty na jakieś wozidło – moja ślubna jak zawsze była brutalnie bezpośrednia. – Chcesz, znajdź coś, to pojedziemy obejrzeć. A jak nie, to nie zawracaj mi gitary, bo telewizję oglądam.
– Ech, kobiety… – mruknąłem pod nosem i poszedłem zrobić sobie kanapkę.
Smarowałem chleb masłem, zastanawiając się, co zrobić. Potrzeba biła się z moim wrodzonym skąpstwem.
W końcu uznałem, że Magda ma rację
Przecież odłożyliśmy trochę kasy, a jeśli chodzi o paliwo, to ile ja go spalę w drodze do tartaku i z powrotem? Więcej na leki wydam. Za stówkę wleję, to na miesiąc starczy. A i o zdrowie zadbam. Od pedałowania na zimnie złapałem kiedyś zapalenie stawów i później kolana tak mnie bolały, że nie byłem w stanie kucnąć. No i mój szef nie lubi, jak się choruje i bierze zwolnienia. Oj, nie lubi. Siadłem przy stole, wziąłem telefon i zalogowałem się do jednego z portali motoryzacyjnych. Oglądałem dostępne w pobliżu mojej miejscowości samochody. Ople, fiaty, citroeny… Trochę tego było w przedziale cenowym do czwórki. Co prawda same pełnoletnie, ale… po co mi młodszy?
– Hej, zobacz! – zawołała nagle żona.
Usiadłem koło niej, a ona podsunęła mi swój smartfon pod nos.
– Patrz, nawet ładna ta corsa za trzy dziewięćset. I niedaleko.
Obejrzałem zdjęcia. Niewiele z nich wywnioskowałem. Na motoryzacji znałem się jak wilk na gwiazdach. Auto miało jeździć, skręcać, hamować. Normalnie zabrałbym ze sobą brata albo któregoś z bardziej znających się na rzeczy znajomych, ale przy niedzieli nie chciałem nikomu głowy zawracać. Zadzwoniłem pod podany numer i umówiłem się na spotkanie. Czułem podekscytowanie. Chodziłem nerwowo po pokoju, obgryzałem paznokcie, nie potrafiłem sobie miejsca znaleźć. Taki już byłem. Przeżywałem byle pierdołę.
– Może ja poprowadzę, bo ty widzę mocno podniecony jesteś – stwierdziła Magda.
Nie sprzeciwiałem się. Godzinę później staliśmy przed domem sprzedawcy. Tęgawy facet z wąsem, około pięćdziesiątki, wprowadził nas na swoje podwórko. Stało tu kilka samochodów, na oko tak samo starych jak ten, którym byłem zainteresowany. Czyli handlarz. Zapaliła mi się w głowie czerwona lampka, ale zbagatelizowałem to. Jestem typem człowieka, który naiwnie wierzy w ludzką uczciwość. Bo skoro ja bym nikogo nie oszukał, to dlaczego ktoś miałby oszukać mnie?
– Niech mi pan coś o tym aucie opowie – zagaiłem, stojąc przed czerwoną corsą.
– Panie, a co tu gadać? Litrowy silnik, rozrząd na łańcuchu, więc nie będzie pan musiał naprawiać, bo to chodzi dożywotnio. Tylko wspomagania nie ma i kontrolka silnika się świeci na desce, ale panie, te auta już tak mają, że im się świeci. Chcesz się pan przejechać?
Wsiadłem. Zrobiliśmy rundkę. Fatalnie mi się prowadziło, bo kierownica ciężko chodziła i sprzęgło jakoś dziwnie brało. Trzeba było wcisnąć gaz do dechy, żeby toto w ogóle ruszyło z miejsca.
– Bo to silnik mały, mus depnąć, żeby ruszył – uprzedził moje pytanie mężczyzna.
Wróciliśmy. Otworzyłem maskę. Wszystko zardzewiałe, ale suche.
– No i? – spytała żona, która w międzyczasie krążyła między resztą znajdujących się tu gratów.
– Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Nie bardzo mi się widzi to auto. Chyba zrezygnujemy…
W tym momencie na podwórko wjechał inny wóz. Biały, sporo większy. A przynajmniej wyższy. Wysiadła z niego kobieta.
– Panie, a takiego pan nie chcesz? Ten sam silnik, ta sama cena – zagadał znów handlarz. – I wspomaganie ma. Chcesz pan rundkę machnąć?
Wsiedliśmy. Było o wiele wygodniej niż w poprzednim. Siedzenia wyżej, widok lepszy. Facet odpalił, pojechaliśmy. W połowie wsi zamieniliśmy się miejscami. Ten model prowadziło mi się o wiele lepiej. Grzanie działało, biegi wchodziły płynniej niż w corsie, kierownicą operowało się lekko.
– I jak? – żona podeszła do mnie i razem ze mną obeszła samochód wkoło.
Otworzyliśmy maskę. I tu silnik był suchy. Mało rdzy.
Wszystko wydawało się w porządku
– A kiedy tu rozrząd był wymieniany? – spytałem.
– Przecież mówiłem panu, że to ten sam motor co w corsie. Tu jest tak zwany „wieczny rozrząd”. Nic nie trza wymieniać.
– Aha. Jak się tym pani jeździło? – tym razem pytanie skierowałem do kobiety, która tu przyjechała.
– A, bardzo dobrze – odpowiedziała. – Muszę go sprzedać, bo mam chorą matkę i potrzebuję pieniędzy na rehabilitację. To naprawdę fajny i wygodny samochód. Będzie pan zadowolony.
– Hmm… To może byśmy do jakiegoś mechanika z nim podjechali, żeby obejrzał?
– Panie… – handlarz machnął ręką – mechanika do takiego auta? Dajże pan spokój. Przecie jeździ. A wiesz pan, jak z tymi mechanikami jest. Choćby nie trzeba było, to coś wymyślą, a pan zapłacisz za niepotrzebne naprawy.
Handlarz, chora matka, pilna potrzeba pieniędzy, niechęć do kontroli u kogoś, kto się na tym zna. Kolejny raz w moim umyśle rozdzwonił się alarm, a ja znowu go zignorowałem. Pomyślałem sobie, że czego ja oczekuję od samochodu za niespełna cztery tysiaki? A druga sprawa, to gdzie ja w niedzielę znajdę kogoś, kto mi to auto zdiagnozuje? Niby mogłem poczekać do poniedziałku, ale… Jak mi go ktoś podkupi? Potargowałem się jeszcze, facet opuścił czterysta złotych. Zapłaciłem, spisaliśmy umowę, wsiadłem w swój nowy nabytek i pojechałem do domu. Nie do końca zadowolony i nie do końca pewny, czy dokonałem dobrego zakupu. W poniedziałek po pracy podjechałem do znajomego mechanika.
Już jak wjechałem na plac, mina mu się wydłużyła
– Co to jest? – spytał.
– Przecież widzisz. Kupiłem sobie takie autko, żeby do pracy przez zimę dojeżdżać. I chciałem cię prosić, żebyś rzucił okiem, czy trzeba tu coś ewentualnie zrobić.
Podnieśliśmy maskę. Piotrek popatrzył, poświecił latarką i skrzywił się, jakby go ząb zabolał.
– Weź to odpal – polecił.
Przekręciłem kluczyk.
– No to masz pierwszy wydatek – mruknął. – Rozrząd do wymiany.
– Co?! Facet powiedział, że tu jest łańcuch i nic nie trzeba robić!
Piotrek spojrzał na mnie i z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Handlarz?
Przytaknąłem.
– Faktycznie, w tych modelach rozrząd jest na łańcuchu. Tyle że te łańcuchy się rozciągają. A tutaj dzwoni jak jasna cholera. To ci może pojeździć pół roku albo… tydzień. Z dobrych wieści: alternator masz nowy albo regenerowany, pasek świeży, pompa wody też wymieniona. I sucho masz, olej z silnika ani ze skrzyni nie kapie. Choć czym to było łatane, nie wiem.
Normalnie ręce mi opadły
Oszukali mnie, a moja wiara w ludzi legła w gruzach. Nie pierwszy raz co prawda, ale teraz poczułem się jak mały chłopiec, którego dostał popsutą zabawkę.
– Ile kosztuje taki rozrząd? – spytałem z rezygnacją.
– Problem w tym, że trzeba wszystko rozebrać, żeby to wymienić. Części nie są drogie, ale roboty huk. Gdzieś koło tysiąca. Po znajomości może uda się za osiem stówek. Dobrze ci radzę, jedź mu to oddaj.
– Myślisz, że przyjmie?
Mechanik rozłożył ręce.
– Wątpię, ale spróbować nie zaszkodzi.
No to spróbowałem. Gość powiedział mi prosto w oczy, że widziały gały, co brały, że jeździłem autem i było sprawne. A ten mój mechanik to debil, bo rozrząd będzie dzwonił, owszem, ale nie ma prawa się zepsuć. Kiedy zacząłem naciskać, żeby jednak oddał mi pieniądze, uraczył mnie stekiem wyzwisk i postraszył, że wypuści psa, jak za minutę jeszcze tu będę. Zwinąłem się stamtąd wściekły i rozżalony. Już w domu poszukałem w necie, jak ugryźć taką sprawę. Zadzwoniłem też do kumpla, który zajmował się oceną stanu poleasingowych pojazdów dla sądu i znał różne przydatne procedury oraz kruczki. Jak się okazało, nie miałem praktycznie żadnego pola manewru.
Owszem, mogłem szukać wad ukrytych w tym gracie, ale taka ekspertyza biegłego sądowego przekraczała wartość samochodu. Ten cwaniaczek doskonale wiedział, czym handlował, i że o takie kwoty nikt nie będzie się z nim po sądach ciągał. Szlag. Mogłem posłuchać swojej intuicji. Ze trzy razy zignorowałem jej podszepty i przez to utopiłem pieniądze. Dałem się oszukać gościowi z wąsem, który mógł wyglądać jak burak i tani cwaniaczek, a był niezgorszym kanciarzem i kombinatorem. Głupi byłem, to mam, cholera. Na drugi raz postaram się nie działać pod wpływem impulsu i wszystko dokładnie zweryfikować. Czy wytrwam w tym postanowieniu? Nie wiem. Pocieszające jest to, że moja żona podeszła do sprawy na luzie.
– A czego ty chciałeś od takiego taniego auta? Człowieku, zrób ten rozrząd, już trudno, do pracy te trzy kilosy się nim dokulasz. Na rok jest ubezpieczenie opłacone, potem go najwyżej zezłomujesz.
Co racja, to racja.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”