„Wiedziałam, że nigdy nie będę mogła mieć dzieci. Byłam napiętnowana i wyszydzana”

kobieta, która nigdy nie mogła mieć dzieci fot. Adobe Stock, zinkevych
„Sąsiadki szeptały, że musiałam bardzo nagrzeszyć, że Bóg nie dał mi dzieci. To były inne czasy. Wtedy jedynym sensem życia dla kobiety musiało być macierzyństwo”.
/ 25.10.2021 12:31
kobieta, która nigdy nie mogła mieć dzieci fot. Adobe Stock, zinkevych

Historię życia babci Kazi w naszej rodzinie zna każdy. Jednak, jak się okazało, bez pewnych niezwykle ważnych szczegółów. Poznałam je w środku lata 20 lat temu, kiedy babcia nagle zaniemogła. Miała już 87 lat. Coś jej się stało w biodro i praktycznie z dnia na dzień przestała chodzić. Bardzo się tym przejęłam, gdyż praktycznie to babcia mnie wychowywała. Mama stale była w rozjazdach i delegacjach. Mama nie była biologiczną córką babci, została w dzieciństwie adoptowana.

Kochałam je obie, ale bardziej byłam związana z babcią

Oczywiście zajęłam się starszą panią, wprowadziłam się do niej na wiele tygodni. Miałam na to i ochotę, i czas. Były wakacje, a ja nigdzie nie wyjeżdżałam, bo nie miałam pieniędzy. Kiedyś zastałam ją nad rozłożonym albumem. Zaciekawiona usiadłam obok. Było tam mnóstwo starych zdjęć jakichś ludzi, którzy dla mnie nic nie znaczyli, ale dla babci byli rodziną, i od dawna nie żyli. Wśród wielu fotek była jedna, na której widniał mężczyzna przy płocie (i tego babcia pominęła), a obok inny, z przystrzyżoną brodą i wąsikami, w eleganckim mundurze.

– To jest twój pradziadek – wskazała na tego drugiego.
– Był generałem? – zdziwiłam się. Babcia zaśmiała się.
– To nie jest mundur generalski, tylko naczelnika wydziału inżynieryjnego na uniwersytecie w Petersburgu.

I popłynęła babcina opowieść:

Mój ojciec był tam wykładowcą, a że stale podkreślał swoje polskie pochodzenie, to nie miał szczęścia do awansów. Jak przez mgłę pamiętam drewnianą daczę, do której co roku wyjeżdżaliśmy na lato. Miała pięknie rzeźbione okiennice i mnóstwo pokoi, w których bawiłam się z siostrami i braćmi w chowanego. Było nas razem dziewięcioro. Ojciec nie lubił biegania po domu i naszych krzyków. Kiedy wracał z pracy, miało być w domu cicho, żeby po całym dniu mógł odpocząć. Kiedy wybuchła rewolucja bolszewicka, ojciec uznał, że powinniśmy wrócić do Polski. Więc wyruszyliśmy.

Najpierw kilka dni jechaliśmy pociągiem, który co pewien czas przystawał. Wtedy tata mówił, że znów czeka nas remont. Chodziło o to, że pomocnik maszynisty chodził po całym pociągu i zbierał od każdego z podróżnych po dziesięć rubli, co jakoby było potrzebne na remont lokomotywy. A tak naprawdę bezlitosny maszynista kolejny raz wykorzystywał okazję, żeby obłowić się na uciekinierach. A jeżeli ktoś nie miał pieniędzy, żeby im zapłacić, po prostu wyrzucali go z pociągu. Pamiętam młodą kobietę, która została we śnie okradziona z całego dobytku. To był ostatni przystanek przed polską granicą, o krok od wolności. Ale ona już nie miała dziesięciu rubli i pomocnik maszynisty z jeszcze jednym pomagierem zaczęli ją ciągnąć do wyjścia.

Wtedy interweniował mój ojciec. Zapłacił za nią

Nazywała się Jadwiga Dworakowa i wkrótce miała odegrać w moim życiu niepoślednią rolę. Kiedy dojechaliśmy do granic Rosji, wszystkich nas wyrzucono z pociągu i ostatnie dwanaście kilometrów musieliśmy przejść na piechotę. Przed granicą był obóz, w którym uciekinierzy z Rosji mieli przejść kwarantannę. Okazało się bowiem, że w owym rejonie panowała odra. No i zaraza nas nie ominęła.

Pewnego dnia najpierw położył się mój ojciec, potem babka i po kolei wszyscy z rodziny. Nie ma się czemu dziwić. Ci, którzy byli jeszcze zdrowi, obsługiwali chorych, bo nie mieliśmy prawie żadnej pomocy medycznej. Na kilka tysięcy osób zgromadzonych przy granicy był tylko jeden lekarz. Miesiąc później umarli wszyscy z mojej rodziny. Tylko ja przeżyłam. Zostałam sama jak palec.

Nie mam zielonego pojęcia, w jaki sposób przedostałam się na polską stronę. Tamte dni wspominam tak, jakbym była w malignie i nie do końca orientowała się, gdzie idę, co robię i dlaczego wsiadam do jakiegoś pociągu.

Przebudzenie nastąpiło w pociągowym przedziale. Poczułam, że ktoś szarpie mnie za ramię. Konduktor. Pytał, gdzie są moi rodzice. Byłam oszołomiona, ledwo żywa; nie wiedziałam, czego ode mnie chce. Wtedy ktoś za mną powiedział:

– Ona jest ze mną, proszę jej nie szarpać.

Obejrzałam się. W pierwszej chwili wydało mi się, że to jakaś obca kobieta. Dopiero gdy się do mnie uśmiechnęła, poznałam w niej tamtą pasażerkę, którą pomocnicy maszynisty chcieli wyrzucić z pociągu za brak dziesięciu rubli. Jak się potem dowiedziałam, to ona zabrała mnie ze szpitala i wsadziła do pociągu, który jechał w stronę Lublina.

– Tam mam krewniaczkę w pewnym zakonie – powiedziała mi z serdecznym uśmiechem. – Na jakiś czas będziesz mogła u niej zamieszkać, a potem się zobaczy.

W Lublinie wyjechała po nas bryczka. W środku siedziała zażywna starsza kobieta, która wyściskała moją wybawczynię ze łzami w oczach. jak się okazało, jej ciotka. Pani Jadwiga w Rosji była boną u dzieci pewnego bogatego przemysłowca. Kiedy zaczęła się rewolucja, nocą do jego domu przyszli jacyś ludzie i rozstrzelali go przed domem. Wtedy Dworakowa postanowiła jak najszybciej powrócić do Polski.

I tak trafiłam do klasztoru

Był to klasztor Zgromadzenia Sióstr Świętego Pawła, popularnie zwanych paulistkami, które zostało założone zaledwie dwa lata wcześniej, bo w 1915 roku. Nie byłam wówczas zbyt szczęśliwa. W krótkim czasie straciłam wszystkich najbliższych i czułam się wystraszona i samotna jak palec. Na szczęście trafiłam na dobre opiekunki, które bardzo wspierały mnie w tych trudnych chwilach. Zostałam umieszczona w jednej z nowych cel (wówczas klasztor przechodził generalny remont). Grube ściany miały co najmniej metr grubości.

Wokół panowała dostojna cisza i niekiedy tylko o jutrzni dochodził śpiew sióstr z pobliskiego kościoła. Kilka tygodni później pewnej nocy przyśniło mi się, że w nogach mojego łóżka stanęła młoda dziewczyna. Widziałam ją wyraźnie, jakby wszystko działo się na jawie.

– Nie bój się – powiedziała. – Chcę, żebyś mi pomogła. Męczę się już od dawna. Wtedy się obudziłam – przestraszona, z mocno bijącym sercem.

Zapaliłam stojącą przy łóżku świecę, aby sprawdzić, kto do mnie mówi, ale cela była pusta. „Sen mara, Bóg wiara” – uznałam i poszłam spać. Następnej nocy znów mi się przyśniła ta sama ładna, młoda kobieta. Powiedziała mi, że w mojej celi, w ścianie po prawej stronie było niegdyś drugie okno, które zostało zamurowane.

– Zamurowali w mnie w tej wnęce i teraz strasznie cierpię. Musisz mi pomóc – szeptała błagalnie.

Znów obudziłam się gwałtownie, znów moje serce biło jak oszalałe. Tym razem świtało i od razu mogłam zobaczyć na własne oczy, że w celi byłam sama jak palec. Nie bardzo wiedziałam, co powinnam zrobić. Przecież nie mogłam pobiec do siostry przełożonej i powiedzieć jej, że dwa razy śniła mi się młoda kobieta, którą prawdopodobnie niegdyś zamurowano w jednej ze ścian! „Wyśmieje mnie” – uznałam.

Trzeciej nocy duch pojawił się ponownie

Próbowałam się modlić, ale nic to nie dało. I znów dziewczyna błagała o pomoc.

– Jeśli mi pomożesz, odwdzięczę ci się – usłyszałam przed pożegnaniem.

Tym razem nie obudziłam się. Przespałam noc, ale rano wszystko pamiętałam. Byłam w rozterce. Chciałam pomóc dziewczynie ze snu, jednak wciąż nie bardzo wiedziałam jak. Wtedy do klasztoru przyjechała w odwiedziny pani Jadwiga. Dzięki rodzinnym koneksjom udało się jej wyrobić mi tymczasowe dokumenty, które potwierdzały, że jestem Polką, i właśnie je przywiozła. Kiedy siedziałyśmy w parku, opowiedziałam jej o moim śnie. Podałam jej wszystkie szczegóły. Pani Jadwiga zafrasowała się:

– Nie znam żadnej opowieści, która wiązałaby się z tym miejscem. Mieszkał tu niegdyś bogaty kupiec. Po pewnym czasie sprzedał dom i wyjechał w interesach na wschód. I to wszystko, co o nim wiadomo. Ale zobaczymy, co można zrobić.

Uznała, że takimi sprawami nie ma co zawracać głowy matce przełożonej. Poszła do majstra, który nadzorował wszystkie roboty budowlane w klasztorze. Ten przyszedł z pomocnikami do mojej celi, opukał wszystkie ściany i stwierdził:

– Tu jest jakaś pusta przestrzeń. O, wyraźnie słychać głuche echo.

Pani Jadwiga i majster popatrzyli po sobie, a potem spojrzeli na mnie, jakby decydowali, co dalej robić. W końcu jednak poszli ze sprawą do matki przełożonej. Siostra przełożona wysłuchała wszystkiego uważnie i kazała rozbić ścianę. Rzeczywiście, robotnicy trafili na wnękę. Na jej dnie leżały jakieś kości, czaszka i zaschnięta róża. Zawołano księdza. Ten zarządził wspólną modlitwę. Wieczorem za duszę zmarłej odprawiono mszę świętą. Nikt się nigdy nie dowiedział, kim była kobieta i dlaczego została zamurowana.

Myślałam, że na tym ta smutna historia się zakończyła. Tymczasem jakiś czas później znów miałam sen – w nogach mojego łóżka ponownie stanęła ta sama młoda kobieta. Tym razem na jej twarzy malował się uśmiech.

– Przyszłam ci podziękować – usłyszałam jej szept. – Żeby ci się odwdzięczyć, zdradzę ci twoją przyszłość. Będziesz szczęśliwa. Umrzesz, mając 87 lat. Będziesz mieć jednego męża, z którym zejdziesz się dwukrotnie. Dwa razy otrzesz się o śmierć i nigdy nie będziesz mieć dzieci.

Ktoś mógłby powiedzieć, że podanie mi takich informacji niosło w sobie więcej złego niż dobrego. Brak dzieci. Data śmierci. Ale na wszystko można popatrzeć z różnych stron. Mając w pamięci jej słowa, zwłaszcza gdy to, co mnie spotykało, potwierdzało ich prawdziwość – inaczej traktowałam życie, mniej rozpaczałam nad brakiem dzieci. Chociaż wtedy to było jak piętno. Sąsiadki później szeptały, że musiałam bardzo nagrzeszyć, że Bóg nie dał mi dzieci.

Ale... mniej bałam się śmierci czy chorób. Przecież wiedziałam, kiedy umrę. Zatem nie umarłam w Warszawie podczas powstania, kiedy w naszą kamienicę uderzyła bomba zrzucona z junkersa.

W jednej sekundzie zapadła się połowa domu

Otworzyłam drzwi na klatkę schodową, i właśnie wtedy spadła bomba. Chwilę potem ta część domu, która była przede mną, runęła w dół. Gdybym wstała z krzesła sekundę wcześniej, nigdy bym z tobą nie rozmawiała. Ten drugi raz wydarzył się po wojnie. Pracowałam wówczas w zakładach tramwajowych jako bileterka. Pamiętam, tamtego wieczoru zjeżdżaliśmy do zajezdni. Motorniczemu się spieszyło i dlatego rozpędził tramwaj przed zakrętem do zajezdni. Myślał, że w porę uda mu się zahamować. No i wypadliśmy z szyn. Wtedy jeszcze połowa naszej zajezdni to były ruiny.

W tamtym miejscu było mnóstwo żelaznych belek i grubych stalowych drutów, które wystawały na kilka metrów ze zrujnowanego muru, zbrojonego stalą. Tramwaj, który wypadł z szyn, sunął właśnie w ich stronę. Ja na to wszystko patrzyłam jak sparaliżowana i w tamtej chwili, pamiętam, przemknęło mi przez głowę, że młoda kobieta ze snu chyba się mimo wszystko co do mnie pomyliła. A jednak wszystkie te druty i stalowe belki przebiły bok tramwaju, ale mnie nawet nie dotknęły. Przeszły obok mojego ciała, po czym zatrzymały tramwaj, który znieruchomiał. Ja wyszłam z tego wszystkiego bez szwanku.

Wzięłam ślub w roku 1948. Kochałam twojego dziadka, ale nie mogłam z nim żyć, bo pił. Rzuciłam go. Dwa lata później poszedł na odwyk i już nigdy nie tknął alkoholu. Wróciliśmy do siebie jakiś czas później i byliśmy ze sobą do końca.

Babcia zamknęła album, a mnie kolejne pytanie stanęło w gardle. Miała 87 lat. Postanowiłam nie wierzyć w przepowiednię. Może starsza pani jeszcze trochę pożyje? Umarła dwa dni po Zaduszkach. Myślałam, że może nie było w niej bohaterskich czynów, ale w końcu nie każdy musi być bohaterem. Najważniejsze, żeby to życie przeżyć godnie, a także pozostawić po sobie dumę w czyjejś pamięci. A ja jestem dumna, że miałam babcię, która kiedyś przygarnęła sierotę, moją mamę. Jej rodzice zginęli w powstaniu, gdy w dom uderzyła bomba i pogrzebała połowę kamienicy. 

Czytaj także:
Moje przyjaciółki gadają tylko o wnukach. Mam tego dość
Zostałam kochanką szefowej. Bez tego nie zrobiłabym kariery
Po trzech rozwodach miałem dość kobiet. Skupiłem się na córce

Redakcja poleca

REKLAMA