„Wiedziałam, że nie chcę go stracić. Wolę się nim dzielić, niż nie mieć w ogóle. Pozwalałam na zdrady”

Zdradzający mąż fot. Adobe Stock, Syda Productions
Mąż poznawał jakąś kobietę, był nią zafascynowany, zakochiwał się na zabój, przez kilka miesięcy mnie zdradzał, znikał z domu na weekendy. Gdy romans mu powszedniał, to go kończył. Znowu byłam dla niego tą jedyną.
/ 12.05.2021 10:17
Zdradzający mąż fot. Adobe Stock, Syda Productions

Wszystko byłoby ok, gdybym nie musiała świecić oczami przed znajomymi. To niesamowite, jak długo znosiłam zagrania mojego małżonka.

Dopiero przyjaciółka uświadomiła mi, jak to się może skończyć. Podniosłam wzrok znad książki i spojrzałam ukradkiem na męża. Jak zawsze rozczuliła mnie jego chłopięca uroda, opadająca na czoło ciemna grzywka, lekki cień zarostu na policzkach. Pochylał się nad telefonem i z rozmarzoną miną wystukiwał treść jakiegoś esemesa. Spochmurniałam… Znowu to samo, westchnęłam w duchu, znowu dopadała go miłosna ospa.

O dziwo, ta gorzko-złośliwa myśl uspokoiła mnie. No bo jeśli sytuacja nie była mi obca, to miałam ją pod kontrolą, nawet jeżeli nie budziła mojego zachwytu. Od lat scenariusz się powtarzał.

Mój mąż poznawał jakąś kobietę, był nią zafascynowany, zakochiwał się na zabój, przez kilka miesięcy mnie zdradzał, zaniedbywał, znikał z domu na weekendy, wynajdując absurdalne powody, po czym… stygł, romans mu powszedniał, więc go kończył, i znowu byłam dla niego tą jedyną i najważniejszą.

Pod wpływem poczucia winy obsypywał mnie czułościami, zabierał w egzotyczne podróże, zapewniał o swoim uczuciu, spełniał moje zachcianki i w ogóle był „do rany przyłóż”.

Po pierwszym razie uwierzyłam mu, że to było fatalne zauroczenie, „zła kobieta” i że nigdy więcej mnie już nie zdradzi. Wybaczyłam z całą ufnością i choć cierpiałam, starałam się nie wracać do tematu.

Po drugim pozbyłam się iluzji, że więcej mnie nie oszuka.

Po trzecim pogodziłam, że tak już będzie, że on tak po prostu ma, po prostu jest uzależniony od miłosnej gorączki i motyli w brzuchu. Z każdą kolejną jego przygodą uczyłam się, jak najlepiej ją „przeczekiwać”.

Zamiast tracić zdrowie na zazdrość, złość i lęk, skupiałam się na tym, co będzie potem, czyli na kilkumiesięcznym okresie spokoju i przyjemności.

Nauczyłam się żyć z permanentnie niewiernym mężem

W okresach jego miłosnej ospy skupiałam się wyłącznie na sobie, obsesyjnie dbałam o powierzchowność, fundowałam sobie coraz to nowe zabiegi, kupowałam modne ciuchy, biżuterię, drogie kosmetyki. Czerpałam satysfakcję z dobrego wyglądu i zachłannie łowiłam zachwycone spojrzenia oraz komplementy innych mężczyzn. Nie zdradzałam, wystarczała mi świadomość, że gdybym tylko chciała, tobym mogła.

Jednak mimo lat doświadczeń nie potrafiłam równie dobrze stawiać czoła otoczce tej sytuacji, czyli reakcjom przyjaciółek i znajomych.

– Jak ty to znosisz, Milena? – pytały, wypatrując na mojej twarzy oznak łez i bezsenności. – Przecież to takie upokarzające. – Dlaczego się z nim nie rozwiedziesz? – ta kwestia nurtowała zwłaszcza te, które już same były po rozwodach. – Jak możesz mu pozwalać na wieczne skoki w bok. Nie masz ambicji? Za grosz w tobie godności! – grzmiały i gromiły.

Początkowo próbowałam tłumaczyć, że mimo wszystko Mateusza kocham, że dobrze mi z nim, że zabezpiecza mi wygodny byt, ale po minach koleżanek widziałam, że te argumenty zupełnie do nich nie trafiają.

– Jak możesz go kochać, skoro wciąż cię zdradza?

Jeden jest hazardzistą, drugi babiarzem

Pytanie za sto punktów, na które nie potrafiłam odpowiedzieć, bo sama nie miałam pojęcia, czemu ta moja miłość jest taka cierpliwa albo… spaczona. Wiedziałam tylko, że nie chcę go stracić, że wolę się nim dzielić, niż nie mieć w ogóle.

A moja sytuacja wydawała mi się jednak lepsza niż moich święcie oburzonych, pryncypialnych koleżanek, które ugodzone do żywego decydowały się na rozwód, a potem wieszały psy i koty na całym rodzie męskim, zarazem rozpaczliwie tęskniąc za nową miłością i związkiem.

Jedna Ulka rozumiała więcej. Sama miała męża hazardzistę, więc nieobce jej było życie w cieniu cudzych namiętności. Z nią mogłam sobie pozwolić na pełną szczerość. Kiedy więc zauważyłam u Mateusza oznaki kolejnej „wielkiej miłości”, postanowiłam wylać żale. Umówiłyśmy się w naszej ulubionej kawiarni.

– Rozwiodę się i co? – bez apetytu grzebałam widelczykiem w ciastku. – Dom jest jego, po rodzicach. Ile wynosi moja pensja, sama wiesz. Młodsza się nie robię, większych szans na karierę czy lepsze małżeństwo nie mam – wyliczałam nie tyle z goryczą, co poczuciem beznadziejności, przegranej. – Mamy rozdzielność majątkową, więc jeśli sąd przyzna mi jakieś alimenty, to będą groszowe i nie zapewnią mi życia na poziomie, do jakiego przywykłam. Każdy z nas w imię korzyści znosi wady drugiej osoby. Ja muszę się zmagać z niewiernością Mateusza.

– Rozsądnie prawisz, Milenko – pochwaliła – choć mogę się domyślać, ile cię ten rozsądek kosztuje. Sama co jakiś czas rozważam rozstanie i przeprowadzam kalkulacje. Zawsze wychodzi mi, że więcej stracę, niż zyskam… Uśmiechnęłam się gorzko.

– Wiesz, co mi najbardziej przeszkadza? Te pseudożyczliwe doniesienia, że Mati znowu kogoś ma, że widziano go na mieście z jakąś długonogą laseczką, że kupował ekskluzywną bieliznę… I te litościwie komentarze, żebym się nie przejmowała, bo pewnie ta panna to jego bratanica, a bielizna to prezent dla mnie.

– Taaa… Takie współczujące małpy potrafią dać w kość. Ilekroć wkładam nową kieckę i słyszę coś w stylu „czyżby Mikołaj rozbił bank w black jacku”, dostaję białej gorączki. Zołzy! Mają mężów pijaków, nieudaczników, damskich bokserów, ale zamiast zająć się własnymi problemami, czepiają się innych.

– Co poradzisz? Babska solidarność to mit. Wyżywają się na nas za własne nieudane życie, ale ta wiedza wcale mi nie pomaga. Bo celnie biją… – westchnęłam ciężko.

Taka smutna prawda. Mimo deklarowanej i programowej tolerancji dla romansów Mateusza cierpiałam z ich powodu. Czasem w samotne noce płakałam w poduszkę, wyobrażając sobie męża w ramionach innej. Aby nie dać się pochłonąć czarnym myślom, oddawałam się marzeniom o tygodniach we dwoje, czułych słowach i miłych gestach, których nie będzie mi szczędził, kiedy tamta, jak kilka innych przed nią, zniknie z horyzontu.

– Nooo… – Ula z ponurą miną wpatrywała się w pustą filiżankę po kawie. – Ja też się boję, że kiedyś Mikołaj pójdzie za szeroko i wylądujemy w rynsztoku. A ty?

– Mateusz nie gra – zdziwiłam się.

– Gra, gra – pokiwała głową – tyle że w inną grę. Pytam się, czy się nie boisz, że któraś z tych lasek okaże się sprytna i zajdzie w ciążę. Wtedy już zawsze będzie obecna w waszym życiu. A jeśli Mateusz zdecyduje się odejść do niej, myślałaś o tym? Zmroziło mnie.

Taka wizja była czymś nowym. Jakoś nigdy nie brałam pod uwagę, że to Mati może mnie rzucić, nie ja jego.

– Sądzisz, że to możliwe? Mógłby mnie zostawić? Z powodu dziecka? Przecież tę nową też by w końcu zdradzał! Ulka wzruszyła ramionami.

– Zapewne. Nałóg to nałóg. Ale to by już był jej problem, nie twój.

– Nie mój problem… Na samą myśl o tym, do oczu napłynęły mi łzy. Otarłam je szybko, nie chcąc przyznać sama przed sobą, że taka ewentualność wprawia mnie w panikę.

– Powinnaś się z tym liczyć – Ulka patrzyła ze współczuciem. – Wy dzieci nie macie, a każdy facet podświadomie ma zakodowane przedłużanie gatunku. Ciąża może być dla niego impulsem do rozpoczęcia nowego…

– Weź już przestań! – przerwałam jej poirytowana.

– Okej, po prostu…

– Wiem – ucięłam. – Otworzyłaś mi oczy, dzięki, ale zmieńmy temat. Posiedziałyśmy jeszcze pół godziny, ale rozmowa się nie kleiła. W kółko myślałam o moim mężu i jego potencjalnym dziecku z kimś innym niż ja.

– Późno się zrobiło – Ulka popatrzyła na zegarek – muszę lecieć. Trzymaj się – to mówiąc, cmoknęła mnie w policzek i odeszła.

Rany boskie, a jeśli któraś z tych pań zajdzie w ciąże?

Patrząc na jej zgrabną, wyprostowaną sylwetkę, pewny krok i harmonijne ruchy, nikt nie domyśliłby się, że to kobieta z problemami. Ciekawe, co widzą ludzie, gdy na mnie patrzą z daleka? Wróciwszy do domu, jak nigdy zastanawiałam się nad swoim dotychczasowym życiem oraz nad tym, co powiedziała Ula.

Zagrożenie było całkiem realne i wyrzucałam sobie, że do tej pory go nie dostrzegłam. No bo jeśli pojawi się dziecko Matiego i jego kochanki, nie będę mogła udawać, że jego romans to coś przejściowego, że minie, że w moim małżeństwie nadal wszystko gra.

Dziecko innej byłoby jawnym dowodem zdrady, rosnącym, domagającym się uwagi, miłości, czasu… Chryste! Takiego upokorzenia, takiego dzielenia się mężem już bym nie zniosła. Przecież to już by nie był skok w bok, tylko… rodzina. Co by mi zostało, by zachować twarz? Rozwód? Zgrywanie głupiej? A może… sama powinnam zajść w ciążę?

Wtedy Mateuszowi trudniej byłoby mnie porzucić, a nawet gdyby, to warunki rozwodu byłyby dla mnie o wiele korzystniejsze… Kalkulowałam na zimno, co powinnam zrobić, jaką opcję wybrać. Wyrachowana ciąża wygrywała, bo najbardziej mi się opłacała. A potem zaczęłam sobie wyobrażać naszą rodzinę za kilka lat, ze śliczną córeczką albo uroczym synkiem, z niewiernym tatusiem, ze słabą mamusią materialistką, z korowodem wciąż nowych cioć, no i z rosnącym dziecięciem, które pewnego pięknego dnia zorientuje się w sytuacji i zacznie zadawać trudne pytania.

Tak jak ja, gdy się połapałam, i nie mogłam pojąć, czemu mama, choć nazywała ojca marcowym kocurem, tolerowała jego kolejne podboje. I choć kochałam ojca, nienawidziłam, gdy znikał, a potem wracał, pachnąc babskimi perfumami. A teraz co? Sama przyjęłam ten model małżeństwa… 

Duma dumą, ale coś mi się od niego należy!

Aż mnie ciarki przeszły, gdy dotarło do mnie, że powielam błędy i lęki mojej matki. Choć wiele razy chciałam mieć innych rodziców, takich normalnych, szanujących się, kochających, których nie będę się wstydzić, teraz zamierzałam zafundować mojemu dziecku własny los. Nie, za żadne skarby!

A skoro mój mąż nie jest dość dobry na ojca mojego dziecka, czemu uważam, że jest dobrą opcją dla mnie? Czemu wciąż z nim byłam? Bo to wygodne, korzystne? Bo się bałam, że sama, bez mężczyzny, sobie nie poradzę? Bo przywykłam? Do czego? Do iluzji szczęścia, idiotko.

Kochasz go? Nie rozśmieszaj mnie. Nie ma miłości bez wzajemnego szacunku. Żyjesz od zdrady do zdrady, pocieszając się zakupami i „miesiącami miodowymi”. Przecież to żałosne. Dasz sobie radę bez niego! Jak? Normalnie. Będziesz musiała, to dasz radę. Zostaw go i żyj sama, naucz się być sama, dowiedz się, kim jesteś, czego chcesz. Dopiero potem znajdź kogoś, kto naprawdę będzie cię kochał i szanował. A ty jego. Z nim miej dzieci.

A jak nie znajdziesz, też przeżyjesz. Albo on znajdzie ciebie. Rozwód to koniec starego życia, zamknięcie paru rozdziałów, pewnie kilka osób przestanie cię znać, i krzyż im na drogę, widać nie byli wiele warci. Za to ci, co zostaną, okażą się twoim zyskiem. Rozwód otwiera bowiem nowe ścieżki, o jakich dotąd nawet nie myślałaś.

Nagadałam sobie, nawrzucałam od kretynek, a potem… nie, nie wybaczyłam kolejnej zdrady, najęłam dobrego adwokata i prywatnego detektywa, by mieć argumenty w sądzie. Duma dumą, ale coś mi się należy. Wyszarpnę, ile się da. To będzie moja mała zemsta. I niezły trening. Jak poradzę sobie z batalią rozwodową, poradzę sobie ze wszystkim.

Czytaj także:
Po śmierci babci okazało się, że miała nieślubnego syna
Przyznaję - jestem alkoholikiem. Ja wypiję, to jestem zaczepny
Z żoną dzieliliśmy się obowiązkami po połowie. Moja mama była załamana

Redakcja poleca

REKLAMA