„Widziałam, jak zmarła nasza sąsiadka. A przynajmniej tak sądziłam. Przeżyłam szok, gdy dowiedziałam się, co się z nią stało”

Mąż wyrzucił mnie z domu z dziećmi fot. Adobe Stock, Marco
„- Rzeczywiście potrącił ją samochód, tam wiesz, jak się pod górę do nas jedzie, tuż przed zakrętem. Ale przecież ty tego widzieć nie mogłaś. To niemożliwe, kochanie – powiedziała ciotka. Cóż, może i nie mogłam, ale wiem, co widziałam. Kiedy opowiedziałam cioci swoją wersję wydarzeń, przeżegnała się”.
/ 16.02.2023 08:30
Mąż wyrzucił mnie z domu z dziećmi fot. Adobe Stock, Marco

Zmęczona pracą, wzięłam kilka dni urlopu i postanowiłam odpocząć u cioci Halinki – w gajówce, gdzie jako dziecko spędzałam każde wakacje. Kiedy byłam tam ostatnio? Cóż, zawsze pamiętałam o imieninach cioci, dzwoniłam, wysyłałam kartki z życzeniami na święta, ale na to, żeby samej przyjechać, ciągle brakowało mi czasu. Praca, dom… Jak człowiek wpadnie w utarte koleiny, to trudno mu się z nich wydostać – choćby na chwilę.

Zadzwoniłam do cioci, uprzedziłam o przyjeździe

Tyle jej zawdzięczałam! Jej i świętej pamięci wujkowi Romkowi. Mieszkali w leśniczówce na skraju lasu. Wuj zabierał mnie ze sobą w obchód, zaznajamiał z nazwami drzew i krzewów, pokazywał nory lisów i barłogi dzików, uczył odróżniać melodyjny zaśpiew wilgi od pogwizdywania kosa. Z ciocią zbierałam jagody, poziomki, maliny (niezapomniany smak pierogów z borówkami!). W niedzielę wyruszaliśmy bryczką do kościoła, do wsi odległej o jakieś cztery kilometry – odświętnie ubrani, z bukietem leśnych traw i kwiatów na ołtarz jasnogórskiej Pani… Zanurzona w ciepełku wspomnień, omal nie przegapiłabym swojej stacji. Ale zdążyłam wysiąść – zresztą jako jedyna pasażerka na tej zapomnianej, zdawałoby się, stacyjce, zarośniętej trawami i krzakami gdzieniegdzie nawet po pas.

Teraz czekał mnie jeszcze spacer do gajówki. Niby znałam drogę na skróty, przez las, co oszczędziłoby mi z pół godziny, ale zapadał już zmierzch, a ja odzwyczaiłam się od biegania po lesie w ciemnościach. No i nie byłam pewna, na ile zmieniła się stara ścieżka, a zmieniła się na pewno, bo las nieustannie się przeobraża. Podjęłam więc decyzję, że pójdę poboczem, wzdłuż normalnej drogi. Zarzuciłam torbę na ramię i ruszyłam przed siebie – czarną wstążką asfaltu pomiędzy szybko ciemniejącymi ścianami lasu. Szłam i szłam, a torba ciążyła mi coraz bardziej. Przerzuciłam ją na drugie ramię i nagle zdało mi się, że słyszę za sobą czyjeś kroki. Przestraszona spojrzałam do tyłu, ale wokół nie było żywego ducha. Mojej wędrówce towarzyszył tylko księżyc zawieszony nisko nad lasem niczym gigantyczna żarówka. Przyśpieszyłam, a serce zaczęło mi bić mocniej. Gdy z boku, w zaroślach, coś zaszeleściło – przebiegł lis albo wiewiórka – omal nie krzyknęłam. Pod górkę, przed zakrętem, prawie biegłam. I ciągle wydawało mi się, że ktoś mnie goni.

Aż tu nagle…

– Marysiu, zaczekaj! – dobiegł mnie zasapany głos starszej kobiety. – To ja, sąsiadka! 

Zatrzymałam się w miejscu i z ulgą zrzuciłam ciężar z ramienia.

– Pani Sabinka? – zdumiałam się.

Pani Sabina, żona kościelnego, była bliską znajomą mojej cioci i częstym gościem w gajówce.

– Witaj, dziecko! – rzuciła zdyszana, podchodząc bliżej. – Sto lat cię tu nie było, ale po prawdzie to nic się nie zmieniłaś! Wciąż rącza jak ta łania, ledwo cię dogoniłam.

– Ale jak mnie pani poznała w tych ciemnościach? I to jeszcze od tyłu? – nie mogłam wyjść z podziwu.

Swój swego zawsze pozna – uśmiechnęła się. – Też do Halinki idę, bo jej tabletki od bólu głowy już wyszły, a migrenę ma okropną. Chciałam na rowerze podjechać, ale łańcuch się zerwał i per pedes muszę. O, jak to cudownie, że cię spotkałam! Wyręczysz mnie, dobrze?

– Oczywiście, pani Sabinko! – przytaknęłam. – Zaniosę cioci, co trzeba.

Sąsiadka sięgnęła do przewieszonej przez ramię torebki i nagle coś, jakaś niewidzialna siła, huraganowym podmuchem zepchnęła mnie do rowu kilka metrów dalej. W tej samej chwili drogą przemknął jadący z zawrotną szybkością samochód. Gdybym nadal stała na poboczu, z pewnością by we mnie uderzył, a tak… uderzył w sąsiadkę! Zerwałam się na równe nogi.

– Pani Sabinko! – krzyknęłam przerażona. – Pani Sabinko!

Nie odpowiadała. Tymczasem rozpędzone auto zatrzymało się jakieś sto metrów dalej i po chwili podjechało na wstecznym. Z wnętrza wysiadł młody mężczyzna równie przerażony jak ja. Może rzeczywiście wróciła tam specjalnie dla mnie

– Nic się pani nie stało? – zawołał. – Widziałem, jak pani upadła, myślałem, że jednak panią potrąciłem!

– Nie, mnie nic nie jest – odparłam ze łzami w oczach. – Ale przejechał pan panią Sabinkę!

– Jaką Sabinkę? – zdziwił się. – To jakieś zwierzątko?

– Jakie zwierzątko?! – zdenerwowałam się. – To starsza kobieta! Człowieka pan przejechał!

– Niemożliwe! – krzyknął. – Przecież sama pani tam stała. W pojedynkę.

– W jaką pojedynkę?! – wrzasnęłam. – Z sąsiadką stałam! Z sąsiadką mojej cioci. A teraz ona tam… leży. Boże…

Mężczyzna postąpił kilka kroków w bok

– Tu nikogo nie ma! – zawołał.

– Jak to? Musi być! Przecież się nie zdematerializowała! Przejechał ją pan! Przecież wiem, co mówię!

– No nie ma, niech pani sama zobaczy. Ani na szosie, ani na poboczu.

– To pewnie w rowie leży! Siła uderzenia ją wyrzuciła!

Ale choć przeszukaliśmy teren oboje, i to przyświecając sobie wyjętą z samochodowego schowka latarką, nie znaleźliśmy pani Sabiny. Ani żadnych śladów wypadku. Nie nosił ich również samochód.

– Naćpała się pani czegoś albo napiła – zdenerwował się młody człowiek. – Nikogo oprócz pani tu nie było.

– Ależ była! – upierałam się, łkając. – Rozmawiałam z nią, tak jak teraz z panem. Nic z tego nie rozumiem…

– Tym bardziej ja – odparł sucho. – Jedyne, co w tej sytuacji mogę dla pani zrobić, to gdzieś panią podwieźć.

Roztrzęsiona przystałam na to, by podrzucił mnie do leśniczówki. Po kilku minutach płakałam już w objęciach cioci Halinki, która na mój widok jednocześnie się ucieszyła i wystraszyła.

– Dziecko kochane, Marysiu moja – głaskała mnie po głowie. – O co chodzi? Co się stało?

– O… o… – słowa nie chciały mi przejść przez gardło. – O panią Sa… Sabinkę! – wydusiłam wreszcie.

– Sąsiadkę? – zdziwiła się ciocia. – Ty tak przez sąsiadkę płaczesz? Serdeczna moja koleżanka, no owszem, ale nie wiedziałam, że i tobie tak bliska była. Świeć Panie nad jej duszą – ciocia przeżegnała się, a ja rozszlochałam się jeszcze bardziej. – No, nie płacz już, Marysiu, złota moja… A w ogóle to kto ci powiedział, że Sabinka nie żyje?

Osłupiałam

– Mnie kto powiedział? M n i e? Ja byłam świadkiem, jak ją ten samochód przejechał! Na moich oczach zginęła! Kto c i o c i powiedział?!

Ciocia zamarła. Odsunęła się odrobinę , położyła ręce na moich ramionach i potrząsnęła mną.

– Marysiu… Ty się dobrze czujesz? Toć przecież już dwa lata od śmierci Sabinki minęły, a ciebie tu z dobrych pięć nie było.

– Dwa… dwa lata minęły? – otworzyłam szeroko oczy.

– Z okładem – potwierdziła z mocą ciocia. – Rzeczywiście potrącił ją samochód, tam wiesz, jak się pod górę do nas jedzie, tuż przed zakrętem. Ale przecież ty tego widzieć nie mogłaś. To niemożliwe, kochanie.

Cóż, może i nie mogłam, ale wiem, co widziałam. Kiedy opowiedziałam cioci swoją wersję wydarzeń, przeżegnała się znowu i odparła:

– Cóż, moje dziecko, są na tym świecie rzeczy, o których się filozofom nie śniło… Podobno dusze czasem zostają w miejscu własnej gwałtownej śmierci, by ostrzegać innych przed podobnym losem. Na mój rozum to Sabinka, niech jej ziemia lekką będzie, życie ci dzisiaj uratowała. I podziękowanie jej się za to należy. Z samego rana pójdziemy na cmentarz świeczkę zapalić i pomodlić się za nią. A teraz… masz może w torebce coś na ból głowy, dziecko, bo czuję, że mnie zaraz migrena dopadnie. 

Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”

Redakcja poleca

REKLAMA