„W Wigilię spłonął nasz dom. Źle to zabrzmi, ale to były najpiękniejsze święta w moim życiu”

małżeństwo, któremu w Wigilię spalił się dom fot. Adobe Stock, Katherine Welles
„Na wieczerzy wigilijnej byliśmy u córki. Gdy wracaliśmy, mijała nas straż pożarna. Okazało się, że płonie nasz dom. Przyczyną pożaru była nieszczelność przewodów kominowych...”.
/ 26.12.2021 05:06
małżeństwo, któremu w Wigilię spalił się dom fot. Adobe Stock, Katherine Welles

Rysiek i ja zawsze marzyliśmy o wyprowadzce z Warszawy. Wreszcie trzy lata temu udało nam się kupić niewielki, drewniany domek na wsi. Ależ byliśmy szczęśliwi! Wyobrażaliśmy sobie, że będziemy żyć w ciszy, spokoju i przyjaźni ze wszystkimi sąsiadami. Oboje jesteśmy bardzo towarzyscy, więc liczyliśmy, że będziemy razem miło spędzać czas. Te dwa pierwsze pragnienia się spełniły. Trzecie niestety, nie. Powód?

Mieszkańcy nie chcieli nas zaakceptować

Bo choć bardzo się staraliśmy zdobyć ich zaufanie i przyjaźń, ciągle traktowali nas jak przybyszów z innej planety. I omijali z daleka. Na początku się tym nie przejmowaliśmy. Było nam oczywiście przykro, ale o tym nie myśleliśmy. Tłumaczyliśmy sobie, że ludzie potrzebują więcej czasu, że gdy lepiej nas poznają, zaczną traktować jak swoich. Przecież niczym się od nich nie różniliśmy.

Ale mijały kolejne miesiące i nic takiego się nie działo. Owszem, grzecznie odpowiadali na dzień dobry, czasem zamienili z nami pod sklepem kilka słów, ale w ich oczach ciągle były jakby nieufność i niechęć. Nie przyjmowali naszych zaproszeń na grilla i sami też nas do siebie nie zapraszali. W końcu więc zawiedzeni i rozeźleni takim zachowaniem postanowiliśmy się poddać.

Przestaliśmy zabiegać o względy sąsiadów. Uznaliśmy, że skoro nie chcą nas przyjąć do swojego grona, to nie będziemy się narzucać. Żyliśmy z boku, ciesząc się towarzystwem znajomych z Warszawy, którzy chętnie wpadali do nas w odwiedziny. I tak by pewnie było do dziś, gdyby nie te tragiczne wydarzenia sprzed dwóch lat.

To było dokładnie w Wigilię

Pojechaliśmy z Ryśkiem na kolację do córki, do Warszawy. Początkowo planowaliśmy, że spędzimy ten wieczór u nas, ale wnuczek się przeziębił i Kasia wolała, by nigdzie się nie ruszał. Gdy wracaliśmy, kilka kilometrów przed wsią wyprzedziły nas dwa wozy strażackie na sygnale. A w oddali dostrzegliśmy czerwoną łunę.

Matko Boska, to chyba nasz dom się pali! – krzyknął mąż, a ja poczułam, jak oblewa mnie zimny pot.

– Co ty opowiadasz? Nie, to niemożliwe… – wykrztusiłam, bo z przerażenia prawie nie mogłam mówić.

Rysiek mocniej nacisnął pedał gazu. Gdy wjeżdżaliśmy do wsi, ciągle łudziłam się, że to, co powiedział przed chwilą, jest nieprawdą, że się pomylił.

Rozpłakałam się

Moje nadzieje okazały się złudne. Gdy dojechaliśmy na miejsce, z dachu naszego domu strzelały płomienie, a wokół roznosił się smród spalenizny. Wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi. Coś tam do nas krzyczeli, ale nie zwracałam na nich uwagi. Patrzyłam na to, co się dzieje. Mąż w pierwszym odruchu chciał pobiec do drzwi, by ratować, choć część naszego dobytku, ale strażacy go powstrzymali. I całe szczęście, bo ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Obejmował już nie tylko dach i pięterko, ale także pomieszczenia na parterze.

Oniemiali patrzyliśmy, jak żywioł niszczy wszystko, o czym marzyliśmy i na co pracowaliśmy przez całe lata. Tyle pracy włożyliśmy w remont tego domu, tyle pieniędzy wydaliśmy na jego wyposażenie… Tak się cieszyliśmy, gdy w końcu w nim zamieszkaliśmy… A teraz to wszystko zabierał ogień. Z bezsilności i żalu się rozpłakałam. I chociaż mąż przytulał mnie i powtarzał, że wszystko będzie dobrze i najważniejsze, że nam się nic nie stało, nie mogłam się uspokoić. Przestałam płakać dopiero wtedy, gdy zabrakło mi łez.

Walka z żywiołem trwała ponad trzy godziny. Gdy ogień został ugaszony, z naszego drewnianego domu nie zostało prawie nic. Strażacy wstępnie ustalili, że przyczyną pożaru była nieszczelność przewodów kominowych. To już kompletnie nas dobiło. Uświadomiliśmy sobie bowiem, że nie dostaniemy żadnego odszkodowania. Bo firmy ubezpieczeniowe nie chcą wypłacać pieniędzy, gdy powodem nieszczęścia są jakieś wady konstrukcyjne albo zły stan techniczny domu.

– O Boże, co z nami teraz będzie? – spojrzałam na męża.

– Nie wiem, chyba na razie pojedziemy do Kasi. A potem zobaczymy – wykrztusił załamany.

Gdy ruszyliśmy do samochodu, drogę zagrodził nam sołtys. Tuż za nim stało kilku mieszkańców.

– A gdzie wy się wybieracie tak po nocy? – zapytał.

– Jedziemy do córki, do Warszawy. Przecież tu nie możemy zostać – Rysiek spojrzał w stronę spalonego domu.

– To się rozumie. Ale jechać nigdzie nie musicie. Ja tu wszystko już z ludźmi obgadałem i ustaliłem. Wszyscy tu byli i widzieli, co się stało. I chcę, żebyście wiedzieli, że nie jesteście sami.

– Słucham? – wybałuszyłam oczy, bo nie wierzyłam w to, co słyszę.

– No co pani taka zdziwiona? Nie wiem, jak to jest w tej waszej Warszawie, ale u nas sąsiadów w biedzie się nie zostawia.

– Sąsiadów? Do tej pory nie traktowaliście nas jak sąsiadów – nie wytrzymałam.

– A bo ludzie u nas trochę nieufni, zwłaszcza wobec takich, którzy z wielkiego miasta przyjeżdżają… Ale nie ma się co nad tym dłużej rozwodzić. W nieszczęściu trzeba sobie pomagać. Niezależnie od tego, kto skąd się wziął i kim jest. Bo inaczej się nie godzi, bo to nie po polsku – odparł.

Już miałam mu powiedzieć, że nie jesteśmy żadnymi ufoludkami tylko zwyczajnymi ludźmi, ale mąż kopnął mnie w kostkę.

– Dziękujemy za życzliwość i słowa otuchy. Naprawdę się nie spodziewaliśmy – uśmiechnął się do sołtysa.

– Na razie nie ma jeszcze za co dziękować, bo niczego nie zrobiliśmy. Może więc powiem, co ustaliliśmy – podjął sołtys. – A więc tak: spać będziecie u Karczaków. Dwoje ich jest, a dom wielki, miejsca nie brakuje. Karczakowa już pokój przewietrzyła i łóżka posłała, żeby było wam wygodnie. Odpoczniecie, a jutro zabierzemy się za przeszukiwanie pogorzeliska. Dziś może nie wygląda to najlepiej, ale na pewno coś się uratowało. A o odbudowę domu się nie martwcie. Nasze chłopaki świetnie znają się na budowlance. Byle tylko materiały były. I zima łagodna. Pozwolenia też wszystkie raz-dwa załatwię. Mieszkam tu od urodzenia, znam wszystkich w gminie i wiem, z kim rozmawiać… – wyliczał.

Wreszcie mamy to, o czym tak długo marzyliśmy

Byłam w szoku. Spoglądałam to na męża, to na sołtysa i zastanawiałam się, czy to, co słyszę, to prawda, czy tylko piękny sen. Ludzie, którzy do tej pory okazywali nam niechęć, otworzyli przed nami swoje serca. Zaproponowali dach na głową, pomoc przy odbudowie domu. Tak po prostu. To było takie niesamowite i nierzeczywiste, że aż słowa nie mogłam wykrztusić. Rysiek też wyglądał na zakłopotanego.

Kiedy więc sołtys wziął nas pod ręce i zaprowadził do domu Karczaków, nie zaprotestowaliśmy nawet słowem. A chwilę później siedzieliśmy już za stołem. Gospodyni częstowała nas jedzeniem, a gospodarz nalewał do kieliszków coś mocniejszego. Bo przecież nie można iść spać z pustym żołądkiem, bo po takich straszliwych przeżyciach trzeba coś wypić dla spokojności.

To były najstraszniejsze, ale jednocześnie chyba najpiękniejsze święta Bożego Narodzenia w naszym życiu. Sąsiedzi okazali nam wiele serca. Przez cały czas ktoś nas odwiedzał u Karczaków, przynosił dobre słowo, dzielił się, czym mógł, zapraszał do siebie na świąteczny obiad czy kolację Nie chcieliśmy nikomu odmawiać, więc krążyliśmy od domu do domu. Czuliśmy się tak, jakbyśmy mieli stuosobową rodzinę.

Gdy było jasno, pomagali nam przeszukiwać pogorzelisko. Wiele uratować się nie udało, ale najcenniejsze pamiątki jakimś cudem ocalały. W tym album ze zdjęciami. Gdy przerzucałam drżącymi ze wzruszenia dłońmi lekko nadpalone kartki, trafiłam na zdjęcia z remontu naszego domu. Byliśmy na nich z mężem tacy uśmiechnięci i szczęśliwi. Spojrzałam na nasze radosne twarze i nagle zrobiło mi się tak smutno, że aż łzy mi po policzkach pociekły.

– Nie martw się, Agatka, odbudujecie. Niedługo znowu będziecie na swoim – przytuliła mnie wtedy jedna z sąsiadek, a inni zaraz przytaknęli.

Popatrzyłam na nich i poczułam wielką ulgę. Uwierzyłam, że to możliwe, i że wszystko skończy się dobrze. Bo jak ma się wokół siebie życzliwych ludzi, to nawet czarne chmury wiszące nad głową nie są straszne.

Dzięki pomocy sąsiadów postawiliśmy go w niecały rok. Przez ten czas bardzo się z nimi zżyliśmy. Już nie jesteśmy obcy. Wreszcie mamy więc to, o czym marzyliśmy, przeprowadzając się na wieś: ciszę, spokój i dobrych przyjaciół wokoło. I pomyśleć, że być może nigdy by tak nie było, gdyby nie tamta Wigilia, kiedy spłonął nasz dom… 

Czytaj także:
W Wigilię mój kochanek miał zostawić żonę i spędzić ze mną święta. Wyłączył telefon
W Wigilię znowu będę sama. Mój mąż pojedzie do dzieci i byłej żony. Ja zawsze jestem gorsza
Moja wnusia prosi Mikołaja, żeby jej mama wróciła z zagranicy. Nie wie, że ją porzuciła

Redakcja poleca

REKLAMA