„W wiejskim urzędzie gminy traktowali mnie jak sztywną pańcię z miasta, ale lepsza taka praca, niż bezrobocie”

kobieta w biurze fot. Adobe Stock, Dragana Gordic
„– Rozumiem, że chciałaś zrobić dobre wrażenie. Ale wybrałaś najgorszy z możliwych sposobów. Ludzie patrzyli na ciebie jak na kogoś z innej planety. Jak możesz oczekiwać od nich sympatii, jeśli budujesz wielki mur i pokazujesz, jak bardzo się od nich różnisz”.
/ 31.08.2023 11:16
kobieta w biurze fot. Adobe Stock, Dragana Gordic

Do niedawna nie mogłam narzekać na mój los. Miałam to, co chciałam, o co walczyłam, i co było dla mnie najistotniejsze. Skończyłam wymarzone studia, znalazłam pracę i realizowałam się w niej. Przeszłam drogę od stanowiska stażystki w dziale personalnym w dużej korporacji do dyrektor personalnej, podejmującej ważne decyzje, wspierającej organizację w realizacji celów, angażującej się w zadania niejednokrotnie wykraczające poza obowiązki.

Nagły koniec kariery

Tak, praca była moim życiem. Znajomych miałam w pracy, jadałam w firmowym bufecie, na kolacje biznesowe chodziłam ze współpracownikami. Byłam szczęśliwa. I naprawdę nie chciałam tego zmieniać. Czułam, że jestem ważna i niezastąpiona, a zadania, które realizuję, są niemalże wagi państwowej. Złudne okazało się to myślenie.

Pamiętam, że był majowy, piękny poranek. Właśnie pisałam dla mojego bezpośredniego przełożonego sprawozdanie z realizacji najtrudniejszego zadania, jakie przede mną postawiono – musiałam zwolnić dwóch pracowników ze względu na cięcie kosztów. I wtedy otrzymałam od niego maila. Był krótki:

„Oliwio, wiesz, jak cenię Twoją pracę i jak wartościowym pracownikiem dla nas jesteś… i trudno mi jest wyobrazić sobie dalszą pracę bez Ciebie na pokładzie, ale…” itp.

Zostałam zwolniona. A właściwie moje stanowisko zostało zlikwidowane. Przyczyna? Cięcie kosztów.

Nawet się nie buntowałam. Byłam tak zdziwiona, że zamiast płakać, zaczęłam się śmiać. Nagle zrozumiałam, jak pusta i nic nieznacząca jest pozycja w firmie, w której wszystko może się zdarzyć a na najważniejsze decyzje nie masz wpływu. Trzy kartony osobistych rzeczy, kilka zdawkowych rozmów ze współpracownikami. Tyle wyniosłam z dwudziestoletniego etapu mojego zawodowego życia. Jedynego, jakie posiadałam, bo o to prywatne – nie zadbałam.

Spakowałam walizki

– Córeczko, nie zamartwiaj się tym! Pakuj walizkę i przyjeżdżaj do domu! – ton głosu mojej mamy był niemal radosny.

Od momentu, kiedy dowiedziała się, że straciłam pracę, czyli w moim przypadku wszystko, dzwoniła do mnie kilka razy dziennie, sprawdzając, jak znoszę „te drobne przeciwności losu”, jak się wyraziła.

– Mamo, odnoszę wrażenie, że się cieszysz… – rzuciłam gorzko do słuchawki. – Ty chyba w ogóle nie rozumiesz, co to dla mnie znaczy… – rozczuliłam się nad sobą i chlipnęłam.

– Rozumiem, że dla ciebie jest to kolejny etap w życiu i jedyne, co trzeba zrobić, to się do niego przygotować – odpowiedziała spokojnie.

Już zapomniałam, że mama w takich sytuacjach zachowuje się jak dowódca, opracowując optymalny plan działania w kryzysowej sytuacji, a jej pragmatyzm nie pozwala na rozczulanie się nad sobą.

Co miałam robić? Zapakowałam walizkę i opuściłam moje mieszkanie, które do tej pory było dla mnie jedynie noclegownią i właściwie nic mnie w nim nie trzymało.

Wróciłam na wieś

Ten powrót do rodzinnej wsi był inny niż dotychczasowe. Wcześniej wpadałam na chwilę, wiedząc, że za moment wrócę do codziennych zawodowych zajęć. Tym razem przyjechałam do domu na „nie wiadomo jak długo”, nie mając pojęcia, co dalej. Na szczęście, mama i ojciec przywitali mnie jak zwykle serdecznie i nie nawiązywali do nowej sytuacji, w której się znalazłam. Obyło się także bez dodatkowych uwag, których najbardziej się obawiałam: „Widzisz, jak to jest, jak nie myśli się o założeniu rodziny… Straciłaś swoje najlepsze lata…”. Tego bym nie wytrzymała.

Kiedy wróciłam, pomyślałam o mojej przyjaciółce Kasi. Jak nasze losy inaczej się potoczyły. Ja wsiąkłam w pęd życia w wielkim mieście, robiłam karierę i, prawdę mówiąc, z politowaniem patrzyłam na życie Kaśki. Ona została na wsi, pracowała jako księgowa w Urzędzie Gminy i zdążyła oczywiście założyć rodzinę – ma dwójkę dzieci i męża Roberta. Żaden tam obiekt marzeń i kobiecych westchnień, ale dobroduszny, miły i przede wszystkim – oddany rodzinie. Muszę przyznać, że od kilku dni zupełnie inaczej oceniam dorobek życiowy przyjaciółki.

Była naprawdę dobrą przyjaciółką

Na drugi dzień spotkałam się z nią. Kaśka, w przeciwieństwie do mojej mamy, wykazała więcej empatii i kazała opowiadać sobie całą historię ze szczegółami. Nie szczędziła swoich komentarzy: „Jak mogli… Po 20 latach pracy… Tak się nie traktuje ludzi… Pozbyli się najlepszego pracownika…”. Przyznaję, że potrzebowałam tego, i miło mi się jej słuchało.

– Co planujesz? – konkretne pytanie Kasi sprowadziło mnie na ziemię.

– To, co zwykle robi się w takich sytuacjach: analizę rynku pracy, kontakt z firmami rekrutacyjnymi, rozmowy kwalifikacyjne… – wyliczałam.

– Załóżmy, że znajdziesz podobną posadę – ciągnęła Kaśka. – Jaką ci to daje gwarancję, że nie spotka cię w przyszłości podobna sytuacja?

– Oczywiście, że żadnej – odparłam zła. – Ale to co: mam usiąść na tyłku i nic nie robić? – uniosłam się.

– Spokojnie – załagodziła Kasia.

– Zapytałam, bo chciałam sprawdzić, na ile jesteś gotowa zaangażować się w pracę tutaj, lokalnie. To, oczywiście, zupełnie inne perspektywy, zarobki, ale pomyślałam sobie, że zamiast czekać, mogłabyś coś robić.

I Kasia opowiedziała mi, że w urzędzie gminy poszukują osoby na nowe stanowisko związane z uruchomieniem projektu unijnego. Potrzebna jest osoba przedsiębiorcza, energiczna, z dobrą znajomością niemieckiego, która pokieruje projektem związanym z mniejszością niemiecką zamieszkującą nasz region.

– Jak o tym usłyszałam, od razu pomyślałam o tobie! – Kasia aż klasnęła w dłonie, gdy to mówiła, zachęcając mnie tym samym do przeanalizowania propozycji.

Może to nie jest głupi pomysł

„Ja, z takimi kompetencjami, doświadczeniem zawodowym, ambicjami, mam udzielać się lokalnie w urzędzie gminy?…” – biłam się z myślami. I choć na początku byłam pełna wątpliwości, z czasem zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że może nie jest to głupi pomysł, że będzie to rodzaj aktywności, który potraktuję przejściowo, zanim nie znajdę prawdziwej pracy godnej moich aspiracji. Zawsze to lepsze niż bezrobocie.

Rozmowa z wójtem wypadła bardzo dobrze. Prawdę mówiąc, był zaskoczony, że osoba z takimi kwalifikacjami jak ja, chce zająć się koordynacją projektu unijnego. Z jednej strony się cieszył, z drugiej był lekko zażenowany, przeglądając moje CV, które starannie wydrukowałam na błękitnym papierze. Ale po rozmowie nastąpił pierwszy dzień pracy i zderzenie z innymi pracownikami gminy, z którymi od tej pory miałam współpracować.

Złe pierwsze wrażenie

Przygotowałam się do pierwszego dnia pracy bardzo starannie. Wójt miał mnie przedstawić na porannym zebraniu, więc przygotowałam obszerną prezentację dotyczącą swoich osiągnięć zawodowych i ubrałam się niezwykle starannie – granatowa garsonka, biała koszula, rajstopy cieliste, czarne półbuty na słupku, staranny kok, dyskretny makijaż.

Już w pierwszych minutach zauważyłam, że tutaj nie pasuję. I nie chodziło tylko o ubiór, bo wśród mężczyzn królowały kraciaste koszule i mokasyny z dziurkami, a wśród kobiet dziergane sweterki i spódnice zebrane w pasie gumą… Nie, tutaj chodziło o coś innego.

Podczas mojej prezentacji, początkowe życzliwe zaciekawienie zaczęło przemieniać się w dystans – milkły ciche rozmowy, pracownicy odsuwali się na krzesłach, wzrok kierowali na dokumenty, które leżały na stole. Z trudem przebrnęłam przez wszystkie slajdy i, choć czasami próbowałam nawiązać ze słuchaczami kontakt, nikt się nie odzywał. Potem kilkakrotnie zabierałam głos podczas zebrania, ale miałam wrażenie, że nikt nie nawiązywał do tego, co mówię. Resztę dnia spędziłam sama przed komputerem w małym pokoiku, który mi przydzielono.

Naprawdę przegięłam?

Słyszę szelest krzaków i odgłos zbliżających się kroków. „Nareszcie!” – oddycham z ulgą. Widzę Kaśkę, która macha do mnie i wchodzi na pomost. Umówiłam się z nią na spacer. Przede wszystkim po to, żeby ponarzekać i użalać się nad sobą.

– Dzisiaj to już naprawdę przesadziłaś! – zaczyna Kaśka.

„O Boże! Co się dzieje?! Zamiast mnie pocieszyć, co zwykle robi w takich sytuacjach, ona zaczyna mnie atakować!” – myślę zupełnie zdezorientowana.

– Rozumiem, że chciałaś zrobić dobre wrażenie – kontynuuje. – Ale wybrałaś najgorszy z możliwych sposobów. Ludzie patrzyli na ciebie jak na kogoś z innej planety. Jak możesz oczekiwać od nich sympatii, jeśli budujesz wielki mur i pokazujesz, jak bardzo się od nich różnisz?

– Ale ja tylko chciałam… – zaczynam, ale o dziwo, Kasia nie zważając na to, kontynuuje:

– A potem, w trakcie spotkania… Rozumiem, że nasze zebrania odbiegają od tych korporacyjnych, ale czy naprawdę musiałaś zwracać uwagę panu Ryszardowi, że źle notuje, lub upominać panią Stasię, że jej pytanie odbiega od zaplanowanej agendy? – podawała dalej przykłady Kasia.

Po dwugodzinnym spacerze i rozmowie z Kaśką zauważam coś, czego nie dostrzegłam wcześniej: zaprezentowałam się jak pańcia z miasta, która chce pouczać innych, jak należy pracować. Oczywiście, nie taka była moja intencja, ale wyszło, jak wyszło.

– I co teraz? – pytam zrezygnowana, odprowadzając Kaśkę pod dom.

– Wejdź do mnie – uśmiecha się Kasia.

– Po co? – kryguję się. – I tak już dużo kłopotu ci narobiłam.

– Upieczemy razem ciasto ze śliwkami – śmieje się Kasia.

– Jasne… – marudzę. – Jak coś się nie udaje, to trzeba jeść słodycze na pocieszenie…

– Nie dla ciebie – prostuje Kasia. – To ciasto zaniesiesz jutro do pracy i poczęstujesz wszystkich. I błagam cię – podnosi palec do góry – żadnej prezentacji!

Śmieję się, bo już przestałam się zamartwiać wczorajszym dniem. Kaśka ma rację. Zrobię ciasto, zaproszę wszystkich na kawę i porozmawiamy. Na początku spróbuję posłuchać, zanim zacznę sama perorować, nauczę się ich stylu pracy, przed wprowadzaniem własnych usprawnień. I, być może, będzie to jedno z najtrudniejszych moich zawodowych zadań. Kto wie, jak długo będę tu pracować.

Czytaj także: „Wyszłam za mąż w wieku 18 lat, bo tak się robiło u nas na wsi. Żyliśmy z zasiłków i przelewów od babci”
„Mąż zdradził mnie z przyjaciółką. Chciałam rozwodu, a on śmiał mi się w twarz, że nie wyżyję z pensji przedszkolanki”
„Ludzie mają mnie za dziwaczkę, bo w wieku 30 lat dorobiłam się 4 dzieci. Nie odkładam życia na później, brak mi czasu”

Redakcja poleca

REKLAMA